Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/LVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LVII.

Paweł Langeais, pomimo pozorów światowca, zachował jeszcze sporą dozę nieśmiałości. Brakowało mu jeszcze tej pewnej swobody wytrawnego eleganta. Zobaczywszy kilka razy Matyldę w lasku i w teatrze, zajął się tą ładną osóbką i szukał z nią spotkania. Ale nie wiedział, w jakiby ją sposób zaczepić.
Pewnego razu spotkał ją przypadkiem w towarzystwie panny de Cèvrac, właściwie Gerlache i przyjaciela swego małego barona Pascala de Landilly. Skorzystał z okazji i kazał jej się zaprezentować.
Przyjętym został bardzo łaskawie. Matylda przyzwyczajona przez Fabrycjusza do traktowania brutalnego, oczarowaną została tym prawie szacunkiem, jaki jej okazywał prawdziwy gentelman. Otrzymywała też od niego co rano przepyszny bukiet.
Fabrycjusz coraz stawał się chłodniejszym.
Matylda obrażona marzyła już o zemście jakowej. Otóż narzędzie tej zemsty zjawiło się w postaci pięknego paniczyka, dobrze urodzonego, dobrze wychowanego, bardzo grzecznego, a nadewszystko bogatego.
Matylda wiedziała, że Paweł jest nieśmiałym. Dla dowiedzenia mu, że serce jej zupełnie wolne, nie pominęła żadnej okazji. W wilją wyjazdu do Melun, na śniadaniu u Adeli na którem był także pan Paweł Langeais, zaczęła opowiadać z zachwytem o ślicznym garniturze, jaki przed paru dniami oglądała u złotnika przy ulicy la Paix. Tak on jej zawrócił głowę, że formalnie nie mogła sypiać po nocach.
— Dlaczegoż więc, moja kochana — odezwała się Adela — nie poprosisz o niego Fabrycjusza. Obowiązkiem jego uprzedzać twoje życzenia..
Paweł słuchał z brwią namarszczoną.
— Ja miałabym żądać od Fabrycjusza klejnotów za dwadzieścia pięć tysięcy franków! Widać, że wcale go nie znasz, moja droga! Fabrycjusz to szczyt egoizmu, to skąpiec najobrzydliwszy! O! bardzo się na nim zawiodłam.
I głęboko westchnęła.
Powróciwszy do Paryża, wielce jak wiemy oburzona, bo Leclére opuścił ją, pozostał w Melun i oddał się na usługi wujowi, znalazła w swoim buduarze oprócz zwykłych bukietów, przynoszonych w jej nieobecności, papierek różowego koloru i bilet wizytowy. Papierek różowy był to czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków na jeden z domów bankierskich Paryża, płatny na okaziciela. Na bilecie wizytowym, naturalnie Pawła de Langeais, mieściły się te ołówkiem skreślone słowa:
„Oby pani raczyły sprawić klejnoty z ulicy de la Paix taką radość, z jaką ja je pani ofiaruję“.
— To mi prawdziwie grzeczny chłopiec ten Paweł — pomyślała Matylda. — Słowo honoru daję, że mi serce dla niego zabiło. Czyżbym się zakochała przypadkiem? No?... dlaczegożby nie! Byłoby to dziwne, ale może i zabawne!
Wsunęła bilecik za stanik, a różowy papierek schowała do szufladki. W chwili, gdy zadumaną Matyldę zastaliśmy w jej buduarze, mogła być godzina czwarta po południu. W przedpokoju rozległ się dzwonek.
Zadrżała.
— Gdyby to był Paweł — szepnęła — bardzo bym mu była rada!
Pokojówka ukazała się we drzwiach.
— Kto tam? — zapytała żywo blondynka.
— Brat pani.
— Proś — odrzekła Matylda z widoczną niechęcią.
Renè Jancelyn wszedł do pokoju.
— Jak się miewasz, kochana siostrzyczko? — zapytał, siadając. — Ni źle, ni dobrze — odpowiedziała Matylda, prawie zadąsana.
— Zapewne nie mnie się spodziewałaś?
— Nie spodziewałam się nikogo.
— Widziałaś się dziś z Fabrycjuszem?
— Nie widziałam go ani wczoraj, ani dzisiaj i spodziewam się, że w przyszłości będę go widywać bardzo rzadko.
— Cóż to za nieporozumienie?
— Nie, proste tylko rozstanie. Fabrycjusz ma obowiązki do spełnienia; odtąd poświęcać się będzie swojemu wujowi z Nowego Jorku i swojej ciotce... tej warjatce z Melun: pozostawiam go jego losowi.
— Tem gorzej!
— Dleczego?
— Fabrycjusz był dobry chłopak.
— Nie tak znów bardzo dobry, jak ci się zdaje, mój kochany.
— Kochaliście się...
— Tak się nam przynajmniej zdawało, ale nie byliśmy tego pewni. Łańcuch, gdy zostanie zerwany, ulży nam obojgu.
— Czy chcesz być szczerą ze mną siostrzyczko?
— To zależy... Otwartość nie zawsze wychodzi na dobre.
— W tym wypadku szkodliwą być nie może. Ponieważ radabyś zerwać z Fabrycjuszem, pozwalam sobie przypuszczać, że gra tu jakaś nowa miłość, trzymana dotąd w tajemnicy.
— No, a gdyby tak było?
— Tak jest, siostrzyczko. Mogę ci wymienić nawet nazwisko szczęśliwego rywala.
— Nie wierzę! — Paweł de Langeais.
Matylda zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała.
— Więc go kochasz? — zapytał René z pieczołowitością ojcowską.
— Przynajmniej boję się o to — westchnęła dziewczyna.
— Czy on na serjo myśli o tobie?
— Bardzo na serjo! — zawołała Matylda z zapałem.
— Skądże wiesz o tem?
— Mam tego dowody.
— Jakie?
— To nie należy do ciebie! — odrzekła, śmiejąc się Matylda. — Ale chcesz mi zrobić pewną przysługę?
— I owszem.
Podniosła się, dostała czek z szufladki i podała bratu takowy.
— Zrób mi tę grzeczność i podnieść jutro za mnie te pieniądze. Gdy młoda, przystojna kobieta zjawia się z przekazem, wszyscy urzędnicy przypatrują się jej i szepcą. To ogromnie nieprzyjemnie.
Oczy Renègo zabłysły.
— Zrobię chętnie — odrzekł, biorąc różowy papierek, a przypatrzywszy mu się, dodał z uśmiechem: — Ha! ha! dwadzieścia pięć tysięcy franków! Miałaś racją! To chłopak, co zna się na rzeczy! Teraz nie dziwię się już, że biedny Fabrycjusz stracił twoje łaski. Nie zdziwię się, gdy mu drzwi zamkniesz przed nosem...
— Wcale nie, przyjmować go będę chętnie, ale tylko jako znajomego.
— Masz rację, nie trzeba nigdy zrywać ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. W danym razie mogą się jeszcze na co przydać. Bądź uprzejmą dla niego. Gdybyś go odrazu odstręczyła, byłby wściekły i do mnie miałby złość także. A ja mam powody, ażeby być z nim jak najlepiej.
— Bądź spokojny. Zrobię mu prawdziwą przysługę, powracając wolność. Pozostaniemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie.
— O której godzinie mam ci przynieść jutro pieniądze?
— Przed południem.
— O jedenastej będzie dosyć wcześnie?
— W samą porę.
— A więc czekaj mnie o jedenastej. Zjem z tobą śniadanie, jeżeli będziesz sama, ma się rozumieć.
— Będę sama z pewnością.
Renè wstał.
— Odchodzisz?
— Tak, wstąpiłem po to tylko, ażeby cię zobaczyć, mam dużo interesów do załatwienia. Dowidzenia zatem, do jutra kochana siostrzyczko.
— Dowidzenia, do jutra!...
W pięć minut po odejściu Renègo po raz drugi rozległ się dzwonek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.