Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
POEZJE NATALIJ.

ROZDZIAŁ V.



WIÉSZ — wiész, zawołał Tymek wpadając do pokoju Stanisława nad rankiem, w kilka dni po opisanych wypadkach otóż przecie wyszły dziś z druku poezje P. Natalij, kurjerek ogłasza o tém, a ja naturalnie występuję z artykułem.
— Cóż Natalja? spytał obojętnie Stanisław. —
— Co! a! naturalnie kobiéta, to to się boi, drży, ręce łamie, niewiedziéć czego. Strach jéj recenzij. —
— Tak powszechne pochwały powinny by ją przecie uspokoić. —
Zapewne! ale ona ma tyle rozumu, że nie bardzo w nie wierzy; kto téż proszę cię szczérze chwali? kto mówi co myśli, a gdy myśli że złe, odważy się powiedziéć w brew, — nie dobre. To jeden tylko nasz Szatan potrafi, ale nie każdemu być Szatanem.
— Ale ci co chwalili, są już obowiązani i na dal.
— Bardzo się mylisz. Szczérze powiedziawszy w największym jestem strachu o naszego poetę nowonarodzonego — Prawiem pewny, że się ukażą srogie recenzije. —
— To by było pociesznie.
— Nie ze wszystkiém, bo uważam że Pani Natalja, przychorować by je mogła, tak się ich boi. Trzeba zaś wiedziéć, że i u nas i wszędzie, naprzód nikt ogólnie wszystkim podobać się nie może, (co już Krasicki uważał) powtóre każdego chwalą i ganią więcéj par parti pris, niż dla tego, że wart pochwały, albo nagany; potrzecie że P. Natalja nadto w początku zrobiła wrażenia, aby zazdrości wzbudzić niémiała.
— A za tém. —
— A za tém — przychodziemy do chwili krytycznéj, a ja zabiéram się na bój, na przeciw wszystkim — Będę walczył do ostatka.
— Koniecznie chcesz zbałamucić biédnę Natalją, tak się jéj zasługując.
— O! o! z uśmiészkiem odrzekł Tymek, to nie tak łatwo, jak się zdawać może — Dzisiaj nosiłem sam wszystkie exemplarze przeznaczone dla głównych dziennikówa la française!! przyjęto je z pół-uśmiéchem trochę szyderskim i źle wróżącym. Gotuje się burza! Ja tym czasem, dziś jeszcze występuję z obszérnym artykułem krytycznym, absolutnie wynoszącym Natalją pod niebiosa i wyżéj wszystkich u nas piszących kobiét.
— Abyś je do ostatka rozdrażnił?
— Niémamy nic do stracenia. —
To mówiąc Tymek powstał i z spuszczoną głową począł chodzić po pokoju, trochę niespokojny; —
— Niepewność ta długo trwać nie może — dodał, w kilka dni wszystko się rozwiąże, a tym czasem, nie pójdziesz ze mną do Natalij?
— Dawno byłem — chodźmy. —
Wyszli — Było rano jeszcze, ale ich już przyjęto. —
Natalja niespodziéwając się Stasia, gdyż tylko o Tymku jéj oznajmiono, wyszła w rannym stroju, naprzeciw niego i podając mu rękę dość poufale — spytała nie spokojna — A cóż? a cóż?
W téj chwili postrzegłszy Stanisława, trochę zmięszana, cofnęła się. —
— Dotąd nic, odpowiedział Tymek, ale niechże Pani będzie spokojną. —
— Spokojną! spokojną! zawołała kobiéta przeciągając rękę po czole chmurném — Dobra rada, ale jéj usłuchać daj siłę — Dla biédnéj kobiéty, ile strachu, ile niepokoju, w téj myśli, że jéj imie, jéj uczucia jéj najdroższe dziécię, szarpać będą, oglądać, wyśmiéwać, ludzie. I jacyż ludzie, bez serca, bez sumienia. —
— Kto raz wszedł na tę drogę — na wszystko przygotować się powinien, rzekł Staś — i dla tego właśnie, że taka walka jest często nad siły męzkie, nie tylko kobiéce — nigdy bym jéj nie doradził ani Pani. —
Natalja zerwała się z krzesełka.
— O! Pan bo sobie może, zbyt słabémi wyobrażasz kobiéty, zawołała z zapałem — Nie czuć nic, niepodobna, ale wytrzymać wszystko, to znowu co innego. — A! dodała — więc nic jeszcze, więc nic? doprawdy nic??
Gdy to mówiła wlepiła oczy w Tymka, który gestem zapewniał ją, że nic niémiał nowego do powiedzenia. —
— Oprócz, dołożył, że w kurjerku jest ogłoszenie, w kilku słowach. —
— W kurjerku! w kurjerku, zerwała się Natalja — A gdzież jest ten kurjerek? A nie można by przeczytać, zobaczyć? Zmiłuj się Pan, gdzie można dostać? gdzie? —
Natalja tak była niecierpliwa, tak natrętnie zapragnęła tego kurjerka, że Tymek chwycił nie namyślając się za kapelusz i zbiegł ze wschodów wołając.
— Zaraz go przywiozę — natychmiast!
Natalja pobiegła do Prezesowéj, oznajmić jéj o tém, potém do okna, potém siadła w krześle, zerwała się z niego i znów siadła, a co kto zadzwonił u drzwi, to biegła do nich, aby pochwycić prędzéj pożądanego kurjerka.
— Ależ to daleko! szepnęła po chwili. —
— Nie — odpowiedział Staś, ale Pani tak jesteś. —
— Niecierpliwa! prawda! zawołała Natalja, Pan niepojmujesz co się dzieje ze mną — głowa mnie boli — kręci się — Pan widziałeś moje poezje?
— Widziałem!
— A! należy ci się exemplarz — prawda!
Ale cóż, mówiła ciągle szybko — tyle mi pomimo starannéj korrekty omyłek porobili — tyle dziwnych omyłek! A że teraz nie w modzie drukować erratę — musiałam je przyjąć za dobre — Wystaw sobie Pan, że wiele razy napisano było cudny, wydrukowano nudny!
— To prawdziwe nieszczęście! śmiejąc się rzekł Staś.
— A! Pan się śmiejesz — przerwała Natalja, Pana to jak mnie nie boli — Ale mnie widziéć to — czytać, myśléć, że to może stać się powodem śmiéchu, w najpatetyczniejszych miejscach. —
— Pojmuje trybulacją.
— Ale otóż i nasz Redaktor i kurjerek. —
I Natalja pobiegła do drzwi, wyrwała z rąk Tymkowi, mokry listek, i nie ruszając się już z miejsca, nie uważając na nikogo, pożérała oczyma — ogłoszenie. Niepodziękowała nawet Redaktorowi i ledwie przeczytawszy, pobiegła do Prezesowéj. Słychać było w drugim pokoju, wykrzykniki poczciwéj staréj, która zaglądając w kurjerka pytała ciągle. —
— A pokaż że mi to, a gdzież to jest! I wydrukowali tak! proszę! to tu! A prawda! A więcéj nic?
— Ale bo to tylko ogłoszenie, to jeszcze nic. —
— No — ale zawsze z pochwałą. —
— Bo to ten nieoszacowany, poczciwy, grzeczny kurjerek! A! a! ale nie podziękowałam Redaktorowi.
I wybiegła do Saloniku, promieniejąca radością, siadła uśmiéchając się na kanapie. Gdyby jéj kto był dziecię rodzone wspomniał, przyniósł, pokazał, nie była by się niém tak, jak bibulastym kurjerkiem ucieszyła. Biédna kobiéta — co szczęście swe postawiła, na listku drukowanego papiéru!
Tymek wyszedł wielce zamyślony, i w bramie, rzekł do Stasia.
— Przeraża mnie tém uniesieniem — cóż to będzie, gdy nadejdą krytyki. —
— Widzisz, rzekł Staś szydersko, że się sprawdza, co ci tysiąc razy mówiłem; kobiéta co raz rzuciła się w literaturę, na nic już niéma serca. Chciałżebyś aby teraz kochała kogo, myślała o kim, zajęła się czém, nie życzącém jéj poezij.
Może to być, odpowiedział Tymek, ale wszelki gwałtowny szał, ma koniec i trwać nie może. To tylko chwila, którą każdy z nas w życiu pamięta. Piérwszy numer mojego dziennika, mało mnie o utratę głowy nie przyprawił.
Ale tu — dodał, nie czas filozofować nad ludzką naturą, chodźmy do mnie, spodziéwam się u siebie kilka osób, muszę intrygować, aby jak najmniéj oppozycij spotkały poezje P. Natalij, aby je przyjęto we wszystkich pismach, o ile możności najlepiéj. Śpieszmy się, bo mam wyznaczoną godzinę.
To mówiąc zbliżyli się już do kamienicy Tymka i drapali szybko po wschodach. Janek im otworzył.
— Niéma nikogo jeszcze?
— Nikogo. —
— Nikt niebył. —
— Nikt, tylko żyd. —
— Ale ja się o żydów niepytam.
— Powiedział że przyjdzie za godzinę. —
— Daj mu w kark jak się zjawi.
— Dobrze Panie.
Tymek uporządkował cokolwiek po stolikach, pochował niektóre papiéry, inne umyślnie na wiérzch wyrzucił, chodził od okna, do okna, oczekiwał.
Zadzwoniono u drzwi i stukanie laski dało się słyszéć w przedpokoju.
— A to Redaktor Rozmaitości Literackich — Chwała Bogu!
Tymek pośpieszył przeciw średnich lat mężczyźnie, już szpakowaciejącemu, otyłemu, ubranemu niedbale, z chustką obwiązaną na kształt obroży, w surducie z poobrywanémi guzami, w czapce zasmolonéj, z kijem sękowatym w ręku.
— Szanownego kollegę.
Dumnie spójrzał wchodzący do koła i podał rękę w milczeniu Tymkowi.
Widać było z miny, że niebardzo wysoko cenił, człowieka do którego przyszedł, bo wcale nie sadził się na grzeczności.
Z pewną wyższością i impozycją mówił do Tymka, tak bowiem przystało Redaktorowi Dziennika ustalonéj sławy pewnego odbytu, drukującego się we własnéj i zapłaconéj drukarni, na kupionym za gotówkę papiérze, redaktorowi zyskującému kilka do kilkunastu tysięcy złotych. —
— Zaniosłem wam exemplarz poezij. —
— A! przejrzałem go — jeden z moich kollaboratorów zda z niego sprawę, rzekł gryząc usta.
— No — ale zmiłujcie się, w dobry sposób. —
— Za to nie ręczę, niedbale wywracając się w krześle, rzekł Redaktor Rozmaitości.
— Jakto? moglibyście? —
— Możemy i powinniśmy — mówił piérwszy. Wiécie jaki jest duch naszéj gazety, duch postępu, nieprzyjaciel przesądów, fanatyzmu, duch filozoficzny — a te twoje poezje, są pełne niby religijności — pietyzmu — Musiemy gromić te zwroty do starych zużytych przesądów aż nadto często teraz, objawiające się w literaturze.
— Redaktorze, zawołał Tymek, pamiętajcie że to pisała kobiéta, że talent wymawia opinją, że nie wszyscy mogą być na wysokości waszych zasad i tendencij, że —
— Nasza missja, rzekł poważnie Redaktor zwracać umysły do zdrowszych zasad.
— Ale cóż tu za związek. —
— Alboż go jeszcze nie widzisz? Nam dzieło jest tylko pretextem, do ponawiania, powtarzania myśli naszych —
— Bardzo dobrze więc, odparł gniéwnie Tymek, ale jak mnie widzisz żywego, tak nową powieść twojego kollaboratora, którą mi z zaleceniem pobłażania przysłałeś, zmięszam z błotem. —
— Dałeś mi słowo!
— Słowo! Ja mam taką opinją!
— Jak chcesz!
— Jak ci się podoba. —
Redaktor starszy widocznie był niespokojny. —
— No — no, rzekł jakoś to się ułoży — Potrzeba nam się porozumiéć tylko.
— Jeśli się ma ułożyć, to prędko, zawołał Tymek — zaraz.
Szatan, który wszedł przed chwilą i rozmowy słuchał, wpadł do pokoju w czapce i stojąc w pośrodku zawołał.
Passez moi la rhubarbe, je te passerai le séné — Ot — i zgoda.
Wszyscy się rozśmieli.
— W istocie to jeden dobry sposób, jedna rada — Puść moją powieść, ja ci puszczę poezje.
To mówiąc rzucił się na krzesełko, poglądając na przemian w oczy, to jednemu, to drugiemu, obu pomięszanym i niespokojnym.
— Ręka i słowo — Słowo i ręka. —
— A za tém poezje. —
— Będą piękne — ominiemy ich tendencje fanatyczne. —
— Powieść doskonała — zamilczym o historycznych bąkach i solennych głupstwach autora.
— Na tém świat stoi, dodał Szatan, na wzajemnych koncessjach, na tém powinna stać i literatura, a nie na fałszywéj posadce, którą jest prawda, bo prawda jak skała, ukąsić jéj nie można.
Obrażony tonem Szatana, starszy Redaktor w milczeniu nakładał rękawiczki, i pożegnawszy Tymka skinieniem, odszedł.
— No! a mnie co dasz, żebym ci twojéj ukochanéj, nie pobryzgał? spytał Szatan, bo mnie polecono także artykuł.
— Ty jesteś sumienny, powiész coś czuł, a pamiętam, że w czasie czytania.
— W czasie czytania, to całkiem co innego zawołał Szatan, w czasie czytania, nie słyszało się tylko cząstkę, tu się ma przed oczyma całość — A potém, tam się słuchało miłego głosu kobiécego, a tu się czyta z bibulastego i pomyłkowatego exemplarza. Wrażenie całkiem odmienne. Dodaj kochanku, że chwaląc, nie pokażę się z dowcipem wcale, bo na to dowcipu zupełnie nie trzeba — a szydząc mogę się okryć nieśmiertelną (to jest dwudziesto-cztéro godzinną) chwałą.
— Czyż jéj ci jeszcze mało?
— Zawsze mało! Chwała, czy sława (nie wdaję się w synonymów rozeznanie) potrzebuje jak ogień ciągłego podsycania — nie odżywiana gaśnie — zostają po niéj popioły. —
— Szatasiu! rzekł Tymek — ty skłamiesz swojemu nazwaniu i dla oryginalności która także jest nie lada rzeczą, będziesz łagodnym, będziesz entuzjastą z szydercy. — Raz w życiu! pomyśl — będzie effekt!!
— A! wiész! myśl doskonała! Na ten raz dobrze, ale tylko na ten raz — Nie mogę ci jednak dać słowa, bo jak mnie skorci drwić, to żadna siła ludzka, od tego nieodwiedzie — przyrzekam ci się tylko wstrzymywać od pokusy.
Wszedł kapitan wyprostowany, sztywny i uśmiéchający się.
— Wiécie nowinę! rzekł w progu. —
— Co za nowinę? — wesołą bo się śmiejesz!
— Nie koniecznie — dodał Szatan, bo kapitan śmieje się byleby nowina — No — ale jakąż tam Pan Bóg ci dał, kapitanie?
— Ogromna, niespodziana.
— Ale cóż?
— Ale sroga, piekielna, straszna na poezje P. Natalij — recenzja. —
— Gdzie? jak? zakrzyczał w desperacij Tymek — Kto się ośmielił?
— Podpisano — kobiéta — krytyka krwawa — ze stanowiska prawdziwie kobiécego, bo ucina głowę wszystkim śmielszym myślom i wyrażeniom. Bolesna! bo nie literatkę, nie poetę, ale kobiétę dotyka, bo rzuca dziwny cień na życie domowe.
— Jakto! osobistości!
— Prawie. Tymek się pochwycił za głowę. —
— Odpisać — odpisać! zmięszać z błotem — wstrzymuję publikacją mojego dzisiejszego numeru i wręcz odpiszę — Gdzie ta recenzja? — masz ją?
Kapitan śmiejąc się, powoli wydobył z za surduta we czworo złożony papiér i podał go ciekawym. Wszyscy się skupili nad nim, wlepili oczy, czytali.
Między innémi, były tam te słowa:
„Jak mamy pochwalić te poezje? jak mamy wielbić talent zresztą niezaprzeczony, gdy pomimo pozorów religijności, przegląda wszędzie, samowolność, swawola prawie niepohamowanego umysłu, któremu najświętsze prawa, są ciężarem nie znośnym, który narzeka na życie, jakiém ono być musi, zamiast pamiętać, że obowiązki i ofiary, nie są ciężarami, są zapłatą prawie, są podaną dla zasługi sposobnością. —
„Napróżno autorka stara się pokryć, to widoczne usposobienie, pozorami uczuć religijnych, nikogo to nie oszuka. —
Są uczucia, które przyzwoitość nawet sama, zabrania na jaw obnażone pokazywać każdemu; tém bardziéj kobiécie, tém bardziéj żonie i matce; — bo wprzód ona kobiétą i przeznaczoną była na żonę i matkę, niż na poetę.“ —
— To fałsz, zawrzał Tymek.
Zapewne że fałsz, rzekł Szatan, wiadomo że się poeci rodzą i nawet są na nich urodzajne i nieurodzajne wieki, teraźniejszy dość obfity, dla tego tanizna.
— O! nieznośnyś z twémi szyderstwy! odpowiedział Tymek — siadam odpisywać. —
— To jedno znaczy, co idźcie sobie za drzwi panowie, a za tém wnoszę pożegnanie rzekł Szatan, ukłonił się i pociągając za sobą kapitana, wyszedł.
Tymek już pisał, ale ledwie począł, dzwonienie gwałtowne i jakiś głuchy szmer u drzwi dały się słyszéć. Janek widocznie kogoś cisnącego się nie dopuszczał.
— To ten przeklęty żyd! krzyczał Redaktor rzucając pióro — Puszczaj go do licha. —
Żyd w mgnieniu oka wpadł na środek pokoju.
— Co to jest? zawołał, co to jest? mnie nie puszczać? jakto mnie nie puszczać? Ja za interessem, Pan wié, jaki interess — Pan mnie odsyła, odsyła, a ja dlużéj czekać niemogę — Drukarz nie chce kredytu, ja nie mogę kredytować, proszę piéniędzy.
— Piéniędzy — rzekł redaktor w desperacij — Zawsze piéniędzy. Dajcie mi pokój — do jutra — do jutra — niémam czasu. —
— Pan zawsze niéma czasu, ale my niemożemy czekać ani godziny.
— Ja ci teraz niedam piéniędzy — idź, szukaj, niémam grosza.
— A co będzie?
— Dajcież mi czas, niech się dziennik ustali, niech —
— Pan tak zawsze mówi — a piéniędzy niéma i niéma.
— Będą! ale mi dajcie pokój choć dziś.
Żyd widząc wielką exasperacją Tymka, nieustąpił i z zimną krwią — odpowiedział:
— Jak pan chce — a ja więcéj nie kredytuję i pozywam.
— Odłóż tylko do jutra — a jutro rachunek.
— Co mnie z rachunku, kiedy niéma piéniędzy.
Tymek gryzł pięści ze złości.
— Byłeś w drukarni, gotowy numer dzisiéjszy?
— Ani zaczynali, ani będą zaczynać — I oni kredytować nie chcą!
— Stasiu! ratuj!
— Niémam nic, ale to co się nazywa nic — pisałem już o piéniądze do domu.
— Dwie godziny żydzie — tylko dwie godziny, pójdę — polecę —
— Już ja czekałem dwa miesiące, a z tego nic nie było i nie będzie — Na co czekać dłużéj.
Żyd odwrócił się, splunął i odszedł.
Tymek pobladł, upadł na krzesło, załamując ręce i zawołał słabym głosem:
— Wszystko przepadło! — Dziennik mój przestaje wychodzić — Nikt mi nie pomoże, znam wszystkich, każdy będzie się cieszył z upadku mojego, co mu da może więcéj jednym czytelnikiem, i powód do szyderstwa w dodatku. Natalja zginęła! zaledwie się dowiedzą, że dziennik mój wychodzić przestał i niémam się gdzie pomścić, niebędą się na nic oglądać.
— Ale, rzekł Staś, czyż w tak nagłym razie, szukać dopiéro sposobów, ratunku, czyż nie wypadało obmyśléć wprzódy?
— Nie praw mi morałów — daj pokój — nie pora. Zginąłem jeśli nie pośpieszę.
To mówiąc, pochwycił za kapelusz i nieoglądając się, wybiegł jak szalony.

(KONIEC TOMU TRZECIEGO).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.