Kroniki lwowskie/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 80. z d. 5. kwietnia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
14.
Primae-Aprilis. — O rozkoszy nienależenia do opozycji ultrademokratycznej. — Sytuacja brukowa. — Ustępstwa dla archeologów pod Wawelem. — Ugoda artystyczna z Krakowianami. — Straszna historja o rysunkach, katastrofach i stratach Tygodnika lwowskiego. — Wiadomości literackie i kaligraficzne.

Kwiecień zawitał do nas wraz ze wszystkiemi swojemi przywarami, objawiającemi się na niebie i na ziemi. Mamy na przemian mróz i ciepło, pochmurne niebo z śniegiem i pogodę słoneczną. Katary, fluksje i grypy są na porządku dziennym. Nie mówię już nic o różnych Primae Aprilis, które nas spotkały, bo do tych przyzwyczailiśmy się od dawna, i to nietylko w dzień pierwszego kwietnia, ale przez 365 dni co roku. Jednakowoż, ażeby się nie zatarła tradycja, która pierwszemu tego miesiąca przypisuje szczególną obfitość w zawody różnego rodzaju, p. minister spraw wewnętrznych postarał się umyślnie dla nas o szczególnie dotkliwe rozczarowanie „na punkcie“ kanclerstwa dla naszego kraju. Jak zrujnowany kochanek nienasyconej swej bogdance, tak zaśpiewał p. Giskra Galicji:

Du hast die schönsten Augen,
Mein Liebchen, was willst du noch mehr?

I w istocie, w chwili, gdy to mówił p. minister, posłowie nasi musieli mieć jeżeli nie piękne, to przynajmniej bardzo wielkie oczy, przy niepospolicie długich twarzach. Strach mię zbiera, gdy pomyślę, ile ci panowie będą musieli zawotować karabinów odtylcowych, cuszlagów, bajtragów i sztatskrumgezeców, nim się im uda z nieszczodrej ręki p. ministra wydobyć tych kilka bagatelek, których nam jeszcze potrzeba do zupełnego szczęścia. Strach mię przejmuje, powiadam, ale pociesza mię to, że nie jestem redaktorem żadnego ultrademokratycznego pisma, któreby aczkolwiek“ należąc do opozycji, aliści“ nie miało nic przeciw temu, by delegacja nasza szła ręka w rękę z teraźniejszym gabinetem, który zdaje się być przejęty duchem prawdziwego liberalizmu, oczywiście nie we wszystkich kwestjach“[1]. „W ogóle los fejletonisty i kronikarza tygodniowego godnym jest zazdrości w porównaniu z losem ultrademokratycznego dziennikarza politycznego. Podczas gdy ten ostatni codzień z narażeniem tendencyjnego i zasadniczego swojego karku, zmuszony jest do różnych gwałtownych ewolucyj gimnastycznych, fejletonista w najgorszym razie zmuszony jest tylko raz na tydzień wywrócić małego koziołka. Proszę jednak uwagi tej nie brać za introdukcję do jakiego popisu gimnastycznego, którybym właśnie miał na myśli w dzisiejszej kronice; zapewniam bowiem jak najsolenniej, że od przeszłej niedzieli sytuacja brukowa w niczem się nie zmieniła, i że nie potrzebuję robić żadnej zmiany frontu. Wprawdzie błoto na ulicach jest mniej bezdenne dziś, niż przed siedmiu dniami, ale ponieważ to jest zasługą wiatrów wiosennych, a nie prześwietnej Rady miejskiej, więc aczkolwiek“ nie przemoczywszy nóg, aliści“ nie mamy jeszcze powodu iść w tej sprawie ręka w rękę z ojcami miasta, i śpiewać im hymny pochwalne. To samo mogę powiedzieć w sprawie sporu między centralistami lwowskimi a autonomistami z pod Wawelu[2]. Nie żądam tego, co nam tak dowcipnie imputuje Czas, t. j. restaurowania Sukiennic krakowskich we Lwowie, owszem gotów jestem odstąpić Krakowianom do restauracji niektóre niepotrzebne albo stare graty lwowskie, choćby do ich rzędu należał nasz fakultet germanizatorski, który, jak wiadomo, potrzebuje koniecznie gruntownej reformy. Natomiast pragnąłbym, ażeby panowie autonomiści podwawelscy zapatrywali się na nasze sprawy krajowe nie okiem archeologów i konserwatorów starożytnych pamiątek, ale okiem prawdziwych historyków, rozumiejących nietylko znaczenie starych napisów na nagrobkach, lecz cały prąd dziejowy przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ci sami królowie, których kości spoczywają w podziemiach Wawelu, i którym Kraków winien swoją świetność, przenieśli dalej na wschód środkowy punkt ciężkości swojego państwa, i Kraków musiał ustąpić Warszawie, ze względu na wyższe pobudki polityczne. Dziś, w miniaturze oczywiście, podobny stosunek zachodzi w Galicji. Lwów leży w tej części kraju, która najwięcej potrzebuje zestrzelenia wszystkich sił narodowych, ażeby mogła stać się żywotną i pożyteczną częścią składową całej naszej ojczyzny. Jest on ogniskiem ludności, którą najróżnorodniejsze wpływy odwodziły dotychczas i ciągle jeszcze odwodzą od zlania się w jeden wielki zastęp narodowy. Nie w interesie lwowskim lub galicyjskim, ale w interesie polskim należy pragnąć, ażeby tętno polskości tu właśnie biło jak najsilniej we wszystkich gałęziach życia publicznego. Gdyby dziś wstał z grobu Kazimierz Wielki, i gdyby go konieczność polityczna zmuszała wyrzec się albo zamku królewskiego, odziedziczonego po ojcu, albo puścizny po Trojdenie mazowieckim, nie wahałby się ani na chwilę w wyborze, i choć z bólem serca, oddałby ów zamek w zamian za Ruś, za rzeki płynące w Czarne morze, za całą wschodnią Polskę. Tymczasem alternatywa nie jest tu tak straszną: nikt nie oddaje Krakowa obcym, i nikt mu nie wydziera jego pamiątek i jego odwiecznych instytucyj, a jednak kilku tamtejszych archeologów popiera zawzięcie jakiś śmieszny i egoistyczny partykularyzm, który idzie ręka w rękę z separatyzmem tutejszych moskalofilów i który paraliżowałby wszelkie usiłowania, czynione w celu dźwignięcia tej części naszej ziemi z upadku, gdyby na szczęście ogół nie był mniej archeologicznym i mniej cierpiącym na śledzionę, jak fejletonista Czasu.
W Tygodniku Lwowskim wyrysował ktoś wypadek na kolei lwowsko-czerniowieckiej — zapewne według fotografii, zdjętej na miejscu, a wystawionej w handlu p. Bogdanowicza. Rysunek ten jest może jeszcze więcej przerażającym, niż rzeczywistość. Wagony lecą z nieba do rowu, który ma wyobrażać Prut; rzeka, most i kolej znikły gdzieś bez śladu, a stolica Bukowiny skrzywiła się na bakier i z odnogi Cecyny w ślad za pociągiem toczy się do wody. Do tego strasznego wizerunku dołączony jest niemniej straszny opis wypadku, z którego nikt nie wyszedł cało: ani dyrekcja kolei, ani gramatyka polska, ani pasażerowie, „z których przedsiębiorstwo główną dźwignię bytu swego czerpie.“ Wiadomo, że z ludzi nikt nie zginął przy tej sposobności, ale utopiło się tylko w Prucie siedm wołów, (między któremi nie było ani jednego korespondenta jakiego Tygodnika); tymczasem Tygodnik opamiętawszy się w parę tygodni po katastrofie, jak ów ojciec w Szylera Pieśni o dzwonie, policzył drogie swemu sercu głowy,“ i oto — brakło mu ich siedm, t. j. akuratnie tyle, ile utopiło się wołów. Smutny ten rezultat dochodzeń, przedsięwziętych przez Tygodnik, podaje się niniejszem do powszechnej wiadomości, z prośbą o „ciche współczucie.“
Z nowin literackich jest zresztą jeszcze ta, że dziś ma wyjść pierwszy numer Przeglądu, nowego pisma politycznego. Śmieszek zmienił nazwę swoją, i odtąd wychodzić będzie w powiększonym znacznie formacie, pod tytułem Chochlik, wziętym od jednego z dawniejszych pism humorystycznych. Powodem tej zmiany było pojawienie się niezmiernie skandalicznej innej publikacji, która nosi nazwę podobną do Śmieszka, i która mizerną treścią swoją psuła mu kredyt u publiczności, biorącej przez niewiadomość jedno pismo za drugie. Pierwszy numer nowego Chochlika wyjdzie w środę.
Wyszła także w drukarni K. Pillera broszura o kaligrafii polskiej, napisana przez p. Oswalda Amstra. Broszura ta, do której dołączone są wzory kaligraficzne, obiecuje każdemu nabywcy, że w ośmiu lekcjach, bez pomocy nauczyciela, przyjdzie do prędkiego i pięknego pisma.
Nie tak łatwą do nabycia sztuką musi być kaligrafia moskiewska, o czem świadczy fakt następujący, opowiadany mi z jak najwiarygodniejszego źródła. Parę miesięcy temu, bawili tu we Lwowie dwaj jenerałowie moskiewscy, w celu ułożenia z władzami tutejszemi warunków zetknięcia kolei lwowsko-tarnopolskiej z koleją, która buduje się w krajach Zabranych. Jenerał Puszkim potrzebował kogoś, żeby przepisał na czysto brulion moskiewskiego przekładu spisanych już tych warunków. Oczywista rzecz, że udał się do redakcji Słowa, ale próby kaligraficzne, których mu ta dostarczyła, były tak nieudolne, że polecił faktorowi, by mu wyszukał we Lwowie jakiego piśmiennego russkiego człowieka. Faktor po długiem szukaniu znalazł nareszcie młodego emigranta z Kongresówki, który za kartą pobytu przebywał we Lwowie, i który w szkołach uczył się był po moskiewsku. Temu zwierzył się pan jenerał ze swojego kłopotu i pokazał mu kopię, sporządzoną przez galicko-moskiewskich literatów, dodając, że eto ni k’ czortu nie gadiłoś (nie przydało się nawet djabłu). Eto udiwitielno, mówił dalej pan jenerał, szto ani russkij żurnał pieczatujut, a nikak pisat’e nie znajut. Tak tedy wysłannicy moskiewscy, zapłaciwszy, notabene, dwadzieścia kilka rubli za pierwotne, absolutnie nieczytelne eksperymenta kaligraficzne, dopiero przy pomocy polskiego emigranta przyszli do odpisu, którego potrzebowali. Na pochwałę tego ostatniego należy tu dodać, że za dwa arkusze pisma kazał sobie zapłacić dwanaście rubli sr., i tym sposobem stworzył w budżecie carskim pozycję, która najwymowniej dowodzi, że moskiewska abrazowanost’ (oświata) należy tu w Galicji do największych rzadkości.

(Gazeta Narodowa, Nr. 80. z d. 5. kwietnia r. 1868.)







  1. Dosłowny cytat z Dzien. Lwowskiego.
  2. Wybuchła już była wówczas sprawa, w której partykularyzm krakowski odegrał niekorzystną rolę. Krakowianie upierali się przy tem, by mieli u siebie osobne namiestnictwo, osobną krajową dyrekcję skarbu i td. Była to woda na młyn świętojurców, którzy domagają się podziału Galicji na polską i na ruską połowę, windykując dla „Rusi“ całe podgórze karpackie aż do Sącza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.