Kronika tygodniowa (Sienkiewicz)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Kronika tygodniowa
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Kronika tygodniowa.
IV.
Treść: Powódź korepetycyi. Polityka kuropatwia. Crispinus. Consilium facultatis. Współczucie i uznanie. Kasa imienia Mianowskiego. Członkowie. Nadzieja. Komitet. Poeta z pod Rypina. Nauka i kuropatwa. Nowa rubryka. Zaległość i inne towarzystwa. Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Rzeźba. Taine. Brodzki i Weloński. Gladyator. Wspomnienia rzymskie. Pracownia. Stankiewicz. Salon wystawy. Piwnicki. Horowitz. P. Bilińska i malarz wędrowny - W. Kotarbiński. Gondola. Libelle. Dziwne wrażenia. Opowiadanie Suchenwirda. Szczególna maniera. Owidzki „Przed dworkiem“.

J‘ai lu Agésilas — helas! Wiadomo powszechnie, że piżmo w małej ilości jest materyą nader wonną, natomiast w nadmiarze dusi. Od niejakiego czasu tyle mamy „listów otwartych“, „słów prawdy“, „uwag“ i tym podobnych rozpraw we wszystkich kwestyach społecznych, że nam w tej atmosferze już trochę duszno, tembardziej, że niema nadziei, aby owa produkcya zmniejszyła się w najbliższej przyszłości. Po korepetycyi p. Eryka Jachowicza, danej komitetowi, mamy nowo wynalezioną „politykę kuropatwią“, zapewne w przeciwstawieniu do jeleniej — i... ecce iterum Crispinus!... Różni doktorowie składają nieustające „consilium facultatis“ nad ranami społecznemi, radzą środki wstrzymujące, ochładzające, niewstrzymujące, a przestrzegane, ratowane i zbawiane na gwałt społeczeństwo ledwo już dyszy. Co do mnie, gdyby to było rzeczą możliwą, uniósłbym „zadziwione słuchy aż do równika“ w towarzystwie pana Rogozińskiego, którego wyprawę wziął, o ile wiemy, ogół tak do serca, że potrzebnych do urządzenia wyprawy funduszów będzie pono musiał młody marynarz szukać gdzieindziej. Nie pomogła i „Kasa imienia Mianowskiego“. Zadaniem jej wprawdzie jest popierać przedsięwzięcia naukowe, ale na nieszczęście, w braku pieniędzy, mogła tylko ofiarować panu Rogozińskiemu dobre chęci, które podróżnik przyjmie zapewne, bo w najgorszym razie nie zaciężą mu w pakunku.
Tak więc na przyszłą wyprawę p. Rogoziński ofiaruje swój majątek, król belgijski fregatę, Włochy współczucie, a my współczucie. Szkoda wprawdzie, że tego współczucia nie można zjeść, ani wypić, ani nawet zrobić sobie z niego parasola, ale zaprawdę nie mogliśmy nic więcej ofiarować, bo istotnie nie mamy pieniędzy. My — to znaczy: „Kasa imienia Mianowskiego“. Mówiono o tej Kasie dużo. Społeczeństwo przyznało, że może to być jedna z najbardziej pożytecznych w kraju instytucyi, ale po pewnym czasie poprzestało na przyznaniu, Kasa zaś zupełnie tak samo daleko może zajechać na przyznaniu, jak p. Rogoziński na współczuciu.
Gdy się jednak wspomni, ilu to wychowańców b. Szkoły Głównej zajmuje dziś poważne i wybitne stanowiska w kraju, dziwić się można, że instytucya, która bądź co bądź jest jej pamiątką, napróżno usiłuje przygarnąć tych wychowańców i że wśród szerokich kół publiczności platoniczne tylko wzbudza uczucia. Może ludzie zbyt jeszcze mało o niej i o jej celach wiedzą. Otóż objaśniamy, że celem Kasy jest popieranie ludzi, pracujących na polu naukowem, czyli nauki samej. Zadanie instytucyi jest poniekąd podobne do zadań istniejących gdzieindziej towarzystw przyjaciół nauk; członkowie jej honorowi płacą 100 rb. jednorazowego wkładu, członkowie rzeczywiści po 5 rb., członkowie in spe nic nie płacą i Kasa ma honor oświadczyć, że tych ostatnich ma dotąd między b. wychowańcami b. Szkoły Głównej najwięcej i że liczba ich codziennie wzrasta.
Wobec takiego stanu rzeczy niewiele można zrobić. Koła smarowane tylko nadzieją muszą skrzypieć. Oto na każdem prawie posiedzeniu członkowie Komitetu dowiadują się, że wypadłoby to lub owo uczynić. Oto ktoś napisał dzieło naukowe i pragnie zaciągnąć pożyczkę na wydawnictwo. Kto inny znowu chciałby po ukończeniu uniwersytetu wyjechać za granicę, aby się kształcić specyalnie, kto inny marzy o ekspedycyi wewnątrz kraju — słowem: próśb i żądań jest niemało. Komitet rozpatruje je, członkowie dyktują, zapalają się do pięknych myśli, sami podnoszą projekta, gdy nagle w chwili zapadnięcia uchwały daje się słyszeć grobowy głos kasyera: „Panowie! miejmy nadzieję, że się to da zrobić, ale dotychczas nie mamy pieniędzy. Z byłych wychowańców zaledwie dziesiąta część zapisała się dotąd na członków!“

Komitet tedy ma nadzieję. Bóg widzi, że ma jej więcej, niż pieniędzy. Jest nią tak wydęty, jak balon, i mógłby latać pod niebiosa; jest tylko obawa, że, gdyby sobie pozwolił unosić się zbyt wysoko, mógłby łatwo kark skręcić. Zresztą właśnie dlatego jest tak lekki, że „eks-wychowańcy“ są tak ciężcy. Nauka, która spodziewała się znaleźć w nich synów, z zadziwieniem spostrzega, że traktują ją, jak macochę. Przysłowie: jak Kuba Bogu, widocznie jest kłamstwem, a natomiast prawdą poczyna być wiersz najsławniejszego kiedyś w okolicach Rypina poety:

Że wdzięczność nie jest rzecz bardzo łatwa,
Wie to zwierz każdy, ptak i kuropatwa.

Ta kuropatwa miała widocznie szczęście do literatury, skoro raz przyszła w pomoc poecie, gdy chodziło o rym, obecnie zaś udzieliła swej nazwy świeżo inaugurowanej polityce. Ponieważ zaś nie zapomniano i o tem, że kuropatwa ma zwyczaj chować głowę w śnieg, gdy niebezpieczeństwo krąży, niechże mi będzie wolno użyć jeszcze raz porównania. Nauka krąży, jak orzeł pod niebem — wychowańcy zaś jej pokryli głowy, jak kuropatwy — cóż więc dziwnego, że nauka, nie widząc głów, widzi tylko... pustki w „Kasie imienia Mianowskiego“.
Mamy wszelako nadzieję — (zawsze tylko nadzieję), że gdy nasza publiczność dowie się jeszcze raz, jak pożyteczną jest ta instytucya, a zwłaszcza, gdy dowie się, że jej członkowie rzeczywiście płacą tylko po pięć rubli rocznie — wówczas podniesie głowy.
Otworzymy wówczas czwartą rubrykę: członków nie-honorowych, to jest takich, którzy nie wnoszą składek regularnie. Zawszeć to będzie tytuł, a wiadomo, że lubimy tytuły. Na te nieregularność członków skarżą się po staremu wszystkie inne nasze instytucye. Na „Dobroczynności“ tynk poodpadał z murów, budynek wygląda, jak dziad, a napis: „res sacra miser“, jak reklama dla własnej świętości; Towarzystwo osad rolnych cierpi od dawna na chroniczne zaległości i napróżno obiecuje publicznie wygwizdywać swych opóźniających się członków, wychodząc z zasady, że „bis dat qui cito dat“ znaczy po polsku: gwizdaj, by ci kto dał. Nie pomagają prośby, ani groźby. Nakoniec Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych od lat już wielu doszło do przekonania, że: „był młody, który życie wstrzemięźliwie pędził; — był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził“, — ale nie było członka, któryby nie zalegał.
Nie pochodzi to ani z biedy, ani ze złych chęci, ale z safandulstwa, które jest tak dobrze chorobą społeczną, jak i lekkomyślność. Ale mniejsza-to. Gdybym miał na nią lekarstwo — ogłaszałbym je jak Guyot swoje kapsułki. Tymczasem miło mi, żem się zatrzymał przy Towarzystwie Sztuk Pięknych, bo zamierzam wprowadzić tam czytelnika. Na świecie smutno i bieda; w mieście panują błonice i zapalenia, pisują się „listy otwarte“, odbywają się juden-hece, słowem — spadają na nas tysiączne biedy, a tam zawsze cicho i spokojnie. Wejdźmy. Oto pokój z rzeźbą. Tam jeszcze niewiele pociechy. Prócz „Madonny“ Rygiera, niema nic godniejszego uwagi. „Wenus Medycejska“, dalej „Niewinność“ z zupełnie słusznym napisem: „uprasza się nie dotykać palcami“ — w kącie zapomniana i jakby gniewna muza Godebskiego, której nie wiadomo dlaczego nie postawiono na grobie Moniuszki; dalej kilka portretów, kilka główek rodzajowych — i oto wszystko, a w tem wszystkiem brak ducha twórczego, niema samodzielności i polotu. H. Taine mówi, że wogóle rzeźba w nowożytnych czasach straciła dawną podstawę, jaką jej dawała mitologia, zamiłowanie plastyki i życie dawnego greckiego miasta, że nie może być samodzielną, bo musi iść za wzorami, bo naprężona łydka popychającego wóz parobka nie wprawia nas już w zachwyt, bo wreszcie miast chwalić się muskułami, nosimy ubranie. Ostatni argument pozwala nam spodziewać się, że ze względu na wielką ilość świętych tureckich, rzeźba właśnie u nas kwitnąćby mogła. Jednakże nie kwitnie. W malarstwie nie zapędziliśmy wprawdzie jeszcze w „kozi róg“ Europy, jak to twierdzą niektórzy sprawozdawcy, jednakże posunęliśmy się znacznie naprzód nietylko od czasów, gdy malarz za portrety jegomości i jejmości brał 50 złotych i wikt przy drugim stole, ale i od czasów, gdy za największego malarza historycznego uchodził zasłużony skądinąd Lesser. W rzeźbie poczynamy dopiero! W salonie naszym ostatecznie niema nic — zagranicą. Komu nie wmówiono wielkości Brodzkiego, który nie zdołał jeszcze zapędzić w „kozi róg“ Delaplanchów, Mercier‘ów, takich Dubois, Carpeau, Chapu etc., ten wie, że jedno nazwisko istotnie nie reklamą, ale siłą talentu poczyna wybijać się na wierzch, to jest nazwisko Piusa Welońskiego. Podziwiają teraz w Krakowie jego „Gladyatora“, którego i my prawdopodobnie wkrótce podziwiać będziemy w Warszawie, a którego niżej podpisany miał sposobność widzieć trzy lata temu w pracowni artysty w Rzymie. „Gladyator“, obecnie odlany w bronzie, rodził się dopiero wówczas z gliny, ale już potężny tors i głowa były zupełnie wykończone, a dłoń wznosiła się ku Cezarowi na potwierdzenie posępnych słów: „morituri te salutant!“ W tejże pracowni widzieliśmy niepospolitej piękności popiersie Henryka Siemiradzkiego, przyjaciela artysty, i sędziwego malarza Stankiewicza.
Te rzymskie wspomnienia długo zostaną mi w pamięci. Marmury, posągi, ruiny, dzieła sztuki, wycieczki za miasto do katakumb lub poblizkich willi, błękitne krajobrazy Kampanii poprzecinane twardemi liniami akweduktów — wszystko to, gdy raz odbije się w mózgu — utrwala się w nim na zawsze. A przytem z takiej wycieczki unosi się wspomnienia całkowitego oderwania się od rzeczywistego świata, od prozy życia i wspomnienia rozmów, w których jakoby w owych słynnych „Causeries Florentines“ rozprawia się wyłącznie o sztuce i jej mistrzach. Sędziwy Stankiewicz pamięta pobyt Mickiewicza w Rzymie i opowiada szczegóły, które innym wyszły już z pamięci. Należy on do ludzi, którzy o wielkim poecie mówią: „pan Adam“, bo znali go osobiście i tak mówili do niego. Pius Weloński jest znowu znawcą i tak zapalonym miłośnikiem Rzymu, iż gotów każdego, kto chce, oprowadzać po całych dniach — i tłumaczyć każdemu dzieła sztuki i zabytki. Jest to jeszcze młody zupełnie człowiek, pełen zapału i prostoty; artysta nawskroś, trochę marzyciel, a przytem, co rzadko z marzycielstwem chodzi w parze: człowiek żelaznej pracy.
Ale są to wspomnienia osobiste. — Wróćmy na wystawę. W następnych kronikach zajmiemy się Krywultem i Ungrem, dziś poprzestać trzeba na sali Towarzystwa Zachęty. W przedsionku duży obraz Piwnickiego, przedstawiający bitwę cecorską, uderza zamętem walczących ludzi, koni, a zarazem zamętem rysunku, jego niedokładnościami i wadami. — Jest tam podwójna walka: Polaków z Turkami i artysty z tematem. Turcy i temat odnoszą świetne zwycięstwa. W głównej sali zwraca na się uwagę portret Horowitza. Artysta jest to mistrz w zakresie portretów, którego, gdyby trochę miał jeszcze śmiałości, możnaby postawić obok Rodakowskiego. Horowitz w wykonaniu, pod względem techniki jest po prostu doskonałym. Nie można w nim znaleźć wad. Rodakowski jednak przewyższał go fantazyą. Wolał on stroić swe modele w ubiór bodaj cokolwiek do kostyumu zbliżony, lubił draperyę, chciał mieć jakiś pas, czapkę, płaszcz — kołnierz, byle portret przenieść w dziedzinę sztuki i odebrać mu charakter konwencyonalny. Horowitz tego nie ma. Portretuje on z równą dokładnością dzisiejszy konwencyonalny ubiór, jak i twarz. Ta wierność stanowi wadę. Portret na wystawie przedstawia mężczyznę w późniejszym wieku, z twarzą energiczną i cokolwiek choleryczną. Twarz jako studyum doskonała, ale w zbiorze jest coś nadto sztywnego, jak w fotografii. Podobizna zbyt tu przeważa fantazyę, której widocznie nie brak p. Bilińskiej. Jej malarz wędrowny jest wcale nieźle malowany, ale przypomina więcej wędrownego kominiarza. Dlaczego artystka unikała tak starannie wszelkich plam barwnych, mogących rozerwać oko — trudno pojąć. Obraz jest szary, czarny, brudny; trafnie pojęta, typowa twarz budzić ma humor oryginalnością typu — a wrażenie to zepsute jest przez posępność barw, których gra rozpromienia obrazy p. W. Kotarbińskiego. Artysta ten nadesłał obrazy: „Gondola“ i „Libelle“. W obydwóch, sam może nie zdając sobie sprawy, jest pod wpływem Siemiradzkiego z różnicą kolorytu. Jest coś oryginalnego w tym kolorycie p. W. Kotarbińskiego, coś, co niektórzy poczytują mu za przymiot, ale co dla widzów obdarzonych mniejszą dozą dobrej woli, przedstawia się, jak wada. Oto wszystkie figury i rzeczy na jego obrazach wyglądają tak, jakby je deszcz, nie zdoławszy ich popsuć zupełnie, rozmiękczył jednakże wodą lub wilgocią. Co dziwniej: linie konturowe obwiedzione są dość silnie, a jednak w rzeczach i osobach istnieje pewna nieokreśloność, na mocy której jakoś łączą się i zlewają z tłem. Artysta bardzo mało modeluje, ale inni jeszcze mniej modelują, a jednak z najbardziej szkicowych figur nie otrzymuje się tego wrażenia plamistości i nieokreśloności.
W „Gondoli“ da się jeszcze ono wytłumaczyć, rzecz bowiem dzieje się wśród mgły. Miękkość, niejasność, są tu na swojem miejscu, a nawet sprawiają efekt dobrego odczucia natury, jej ciszy i jakby senności we mgle. Wśród tych oparów wodnych, lekkich, wilgotnych, cicho przesuwa się gondola; barwnie poubierane kobiety leżą w niej niedbale i także sennie; siedzący ku tyłowi młodzieniec gra na harfie, — w dali widać zarysy Wenecyi — zapewne Dżiudeki, ale zresztą Bóg raczy wiedzieć, bo te kształty są nietylko niewyraźne, ale i krzywe, którego to efektu nawet największa mgła nie sprawia. We wszystkiem jednak jest harmonia i pewna poezya spokoju.
„Libelle“ przypominają „On i ona“ Siemiradzkiego. Plamistość ich mniej da się usprawiedliwić. Słońca brak. Pan W. Kotarbiński posiada talent, ale robi jeszcze jedno dziwne wrażenie, którego również za przymiot poczytać nie możemy. Oto znać w nim jakby jakieś wyczerpanie się twórczości. Wydaje się, że jest to artysta sceptyk, który nie wierzy we własną sztukę i maluje z jakiemś zniechęceniem. Czy płynie to z braku zapału wrodzonego, czy jest gorzkim owocem zawodów — qui lo sa?
Jest jeszcze na wystawie „Opowiadanie Suchenwirda na dworze Wilhelma Rakuskiego o Jadwidze i Jagielle“. Słuchacze, którym Suchenwird opowiada, mają oczy tak wyłupiaste, jak karasie, ale za to Suchenwird ma jeszcze wyłupiastsze. Są to oczy, jak kartofle! Co za szczególna maniera! bo takie wycieńczone postacie i wytrzeszczone oczy w twarzach zawsze do siebie podobnych widzieliśmy już w innych obrazach pana Moniuszki. Co za szczególna chęć psucia podobnemi ekscentrycznościami swoich robót w człowieku, który jest na początku swego zawodu i który zresztą ma istotny talent.
Potrzeba mu tylko tego umiarkowania i prostoty, jaką posiada Owidzki. Jego obrazek „Przed dworkiem“, mimo pewnych wad wykonania i mimo, iż trawnik jest tak zielony, jak szpinak, sprawia nadzwyczaj miłe wrażenie. Przed dworkiem siedzi grupa ludzi: mężczyzn i kobiet, toczących jakąś pełną zajęcia rozmowę. Jest cichy wieczór letni. W takich chwilach dobrze się gawędzi wśród ogólnego spokoju natury. Ten spokój doskonale uchwycony i odczuty. W sielance „siedzi dusza“ i prawda poetyczna, której trafnością uderzony widz nie myśli o niczem innem, jak tylko, że:

„Już miesiąc zaszedł,
„Psy się uśpiły...

Słowo.  R. 1882. № 16.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.