Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 90, dnia 23 kwietnia

Wielka walka stronnictw w Lubartowie. - Hajże na „Dardanelskich Śmiertelników"! - Piękny zapis hr. Baworowskiego i jego dziwne zastrzeżenia. - Wartość pieniężna ludzi wykształconych. - Czy hrabia X zdobył tytuł do sławy. - Kurpie głodują! - Śmierć włościanina z głodu.


Mam pod ręką fakt, którego opis każdy szanujący się dziennikarz zacząłby od słów:

„Prowincja daje znaki życia!..."

Faktem tym jest: walka stronnictw w Lubartowie.

A może państwo nie wiecie - co znaczy Lubartów?... Lubartów jest to miasteczko leżące o trzy mile od Lublina (Lublin - stacja Drogi Żelaznej Nadwiślańskiej), a o wiorstę od Wieprza (Wieprz - rzeka wpadająca do Wisły pod stacją Iwangrodem).

Miasteczko rozkoszne i ciche. Posiada okazały pałac, w którym nikt nie mieszka, obszerną sadzawkę, w której nie ma wody, i - klasztor kapucynów, w którym obecnie mieszczą się biura, powiatu.

Dawniej słynął Lubartów z fabryki naczyń fajansowych, dziś nie słynie z niczego. Ludzie tamtejsi żyją bez wygórowanych ambicyj: chwalą Boga w dwu kościołach i jednej bóżnicy, wierzą w sny i - troskliwie dowiadują się o to, co ich bliźni gotowali na obiad.

O sensacyjnych zbrodniach, o filozofii pozytywnej, o kolejach, telefonach i dynamicie nie słychać tam. Postępem nazywa się awans z kancelisty na sekretarza. Ostatnie wiadomości nadchodzą dość regularnie, przed szabasem. Za przyczynę europejskiej polityki uważa się naprzód - książę Bismarck, po wtóre - miejscowa poczta.

Dzięki tak lojalnemu nastrojowi ducha tamtejsza municypalność spokojnie śpi i nie choruje na nerwy. Tylko co rano jeden z członków magistratu obowiązany jest wychylić głowę przez lufcik i nie otwierając oczu, badać: czy w ciągu nocy małe Żydki nie zostawiły pod municypalnym oknem śladów nieuszanowania władzy?...

Jeżeli nic nie dostrzeżono, wówczas pisze się raport, że: „w mieście panuje porządek".

I tak dzieje się od niepamiętnych czasów. Magistrat wciąż wygląda oknem, powiat wciąż pisze raporty, z pałacu wciąż sypią się gruzy, sadzawka wciąż wysycha...


Tylko gałązka litewskiego chmielu,
Wdziękami pruskiej topoli nęcona,
Pnie się po wierzbach i po wodnym zielu...


Pomimo to:


...O Niemnie! wkrótce runą do twych brodów
Śmierć i pożogę niosące szeregi...


Jakoż i w Lubartowie zakipiała walka, a Bogu ducha winni obywatele, którzy dotychczas mianowali się zbiorowo - lubartowianami, obecnie dzielą się na dwa wrogie obozy: lubartowskich postępowców - i - lubartowskich konserwatystów.

Przyczyny tej walki i jej przebieg są następne. Od stworzenia świata jedynymi kupcami w Lubartowie byli Żydzi. Tymczasem w roku zeszłym sprowadzili się z Lublina dwaj chrześcijanie: eks-urzędnik i eks-wychowaniec warszawskiej szkoły handlowej - i - wspólnymi siłami założyli handel towarów kolonialnych, czyli po lubartowsku: „sklep z korzeniami".

Ponieważ towary mieli dobre, wagę rzetelną, ceny niskie, więc prędko zyskali popularność jako kupcy. Ale jako ludzie wyjęci byli spod praw towarzyskich. Skutkiem* tego nie tylko nie zostali zaproszeni na zabawę, wydaną w minionym karnawale na cel dobroczynny, lecz nadto, gdy sami zgłosili się po kupno biletów - „kilku miejscowych indywiduów, fałszywie pojmujących godność: człowieka", odpowiedzieli im, że „mogą być na balu, ale - w bufecie, jako kupcy".Korespondent z Lubartowa, opisując ten opłakany wypadek, nazywa młodych kupców: „ludźmi pojmującymi dobrze potrzeby swego kraju", którzy „wyrzekłszy się przyjemności gubernialnego miasta, osiedli na partykularzu". Owych zaś „kilku miejscowych indywiduów, fałszywie pojmujących godność człowieka", mianuje „pyszałkami, składającymi się z fusów społecznych", i „dardanelskimi śmiertelnikami". Ten ostatni tytuł wydaje mi się najznakomitszym lubartowskim wynalazkiem.

Smutną stroną zajścia jest to, że młodzi kupcy - „ludzie pojmujący dobrze potrzeby swego kraju", chcą wynieść się z Lubartowa i po dawnemu zostawić cały handel w ręku Żydków. Lecz awantura ma i dobrą stronę: dzięki jej Lubartów „dał znak życia", a my dowiedzieliśmy się, że posiada w swym łonie aż trzech postępowców: dwu kupców i jednego korespondenta.

Naszym zdaniem, dwaj młodzi kupcy nie powinni rzucać Lubartowa, lecz przeciwnie: jeszcze wyżej podnieść sztandar postępu i dobrego pojmowania krajowych potrzeb. Tak samo radzi im korespondent wołając:

„Publiczność miasteczka prosi was, abyście nie zważając na pyszałków, składających się z fusów społeczeństwa, prowadzili dalej swój szlachetny, a tak obecnie w naszym kraju pożądany zawód..." (tj. sklep korzenny).

„Bądźcie pewni, że dobrej sprawie, pomimo wpływu na nią kilku... dardanelskich śmiertelników, Bóg pobłogosławi."

Ostatnie słowa korespondenta brzmią jak końcówka wojennego manifestu.

Miejmy więc nadzieję, że z chwilą rozpoczęcia się zabaw Lubartów da nam jeszcze kilka „znaków życia" i że partia postępowa nieraz zaleje sadła za skórę - „dardanelskim śmiertelnikom".

W Galicji hr. Baworowski zapisał dwa miliony reńskich na cele publicznej użyteczności, stawiając przecie warunek, że: fundusz ma być oddany do banku na procent i nie pierwej użyty, aż dosięgnie cyfry dwudziestu milionów reńskich.

Istnieje przysłowie: „Darowanemu koniowi nie zaglądaj w zęby." Donosząc jednak z należytą czcią o ofierze hr. Baworowskiego, nie możemy powstrzymać się od wzmianki, że istnieje drugie przysłowie: „Podwójnie daje, kto prędko daje."

Właśnie na temat tego drugiego przysłowia wypiszemy kilka uwag, w nadziei, że może dojdą one do wiadomości znakomitego obywatela, a w najgorszym razie - zniechęcą innych ofiarodawców do stawiania podobnych warunków.

Rzecz prosta, że 20 milionów znaczy więcej niż 2 miliony. Ale i to pewna, że 2 miliony użyć można natychmiast, a na 20 milionów trzeba czekać około 40 lat.

Pomimo to hr. Baworowski każe społeczeństwu czekać lat 40, wychodząc zapewne z tej zasady, że: procent przyłączany do kapitału zwiększy jego ofiarę, podczas gdy procent od 2 milionów, zużywany co roku, zginie dla społeczeństwa.

Jest to dość powszechna, a jednak całkiem mylna opinia.

Wiemy już, że 2 miliony, oddane na składany procent, po upływie 40 lat utworzą 20 milionów reńskich. Zobaczmy jednak, co się stanie, jeżeli przez 40 lat będziemy co roku obracać procent bieżący na cele natychmiastowe, np. na wychowanie młodzieży.

2 miliony na 6°/o przyniosą rocznie 120 000 reńskich, z której to sumy można utworzyć 60 stypendiów po 1 000 złr i 30 stypendiów po 2 000 złr.

Młodzieniec, któremu fundusze ledwie pozwalają na zdobycie niższego ukształcenia, otrzymawszy 1 000 złr rocznie, może po upływie 4 lat zdobyć edukację średnią. Taki zaś, któremu własne fundusze pozwalają zdobyć średnie ukształcenie, może po 4 latach, przy 2 000 złr stypendium, otrzymać edukację wyższą.

Tym sposobem, dzięki funduszowi hr. Baworowskiego, Galicja po upływie 4 lat posiadałaby 60 ludzi z ukształceniem średnim i 30 ludzi z ukształceniem wyższym. Po upływie zaś 40 lat przybyłoby Galicji 300 ludzi wyżej ukształconych i 600 średnio ukształconych.

Przyjmując, że pewna część tych ludzi zmarnowałaby się, to jeszcze liczyć można 260 z wykształceniem wyższym i 540 z wykształceniem średnim.

W lutym i marcu rb. p. Bolesław Danielewicz drukował w Ekonomiście" prześliczną rozprawę pt. Wartość pieniążna człowieka. Otóż z rozprawy tej widać:

1. Że człowiek średnio wykształcony jest więcej wart (biorąc rzecz ekonomicznie) od człowieka z ukształceniem elementarnym o jakie 20 000 franków.

2. Że człowiek wyżej ukształcony, znowu ekonomicznie, jest więcej wart od człowieka średnio ukształconego o - 33 000 franków.

Na mocy tych cyfr postawić można wnioski:

1. Że 540 ludzi, którzy funduszowi hr. Baworowskiego zawdzięczają ukształcenie średnie, podnieśliby pieniężną wartość ludności galicyjskiej o 10 800 000 franków.

2. Że 260 ludzi z ukształceniem wyższym podnieśliby wartość ludności galicyjskiej o 8 580 000 franków.

Razem - dzięki 2 milionom reńskich - Galicja w ciągu 40 lat zyskałaby co najmniej 19 380 000 franków, czyli przeszło 8 milionów reńskich.

Ale to nie wszystko. Ponieważ spomiędzy owych 800 stypendystów może wypłynąć kilku ludzi wyższego talentu, kilku bogaczów, kilku takich, którzy znowu własnymi zapisami powiększą kapitały publicznej użyteczności. Te rzeczy więcej są warte aniżeli 20 milionów po 40 latach, tym bardziej w kraju, który od dawna usycha z powodu braku ludzi.

Jeden z naszych dzienników, skądinąd nie hołdujący arystokratycznym dążnościom, popełnił dość oryginalny artykuł. Zawiadamia on wszech wobec i każdego z osobna, że: hrabia X należy do „naszych obecnych", że: „oznajmia ogółowi rezultaty swego trudu", że: „ze względów zasadniczo narodowych daje ogółowi jeszcze donioślejsze wskazówki" itd.

Wobec tego czytelnik musi zapytać się: co zrobił hrabia X dla zdobycia tylu pochwał, wypowiedzianych aż w formie wstępnego artykułu.

Oto - doniósł nam, że gminy mają prawo wybierać pełnomocników i że p. gubernator warszawski nakazał, ażeby w obrębie gminnego samorządu pisywano wszelkie akta po polsku.

Jakkolwiek ta druga wiadomość jest dla nas i nową, i pocieszającą, jednakże nie stanowi chyba tytułu do apoteozowania „rezultatu trudów" hr. X. Przecież o pełnomocnikach gminnych,

o nadzorze gminnym, a nawet o ukazie z roku 1864 dotyczącym szkół pisywano u nas nierównie dawniej. Przypomnę tylko liczne artykuły pp. Jeleńskiego, Glogera, książeczki Promyka i mnóstwo prowincjonalnych korespondencyj, pomieszczanych w rozmaitych dziennikach.

Wszędzie o tym mówiono, wszędzie „dawano ogółowi doniosłe i donioślejsze wskazówki", a pomimo to nikt nie poświęcał artykułów wstępnych autorom „wskazówek".

Jeżeli hr. X „zrobił" coś w tym kierunku, choćby w granicach tylko tej gminy, którą zamieszkuje - jeżeli hr. X „walczył" za literę prawa i w imieniu prawa z ludźmi, którzy dopuszczają się bezprawnych czynów, ha! to ma zasługę i można pisać o nim artykuł. Ale platoniczne „wskazówki", nawet hrabiego, są zwykłymi dziennikarskimi „trudami", za które - nie stawia się pomników.

Majątek, tytuł i stosunki tworzą razem to, co nazywa się - wyższym stanowiskiem. Wyższe stanowisko obowiązuje do czynów; same zaś „wskazówki" nie dodają mu blasku. Do tego rodzaju „trudów" nie potrzeba tytułu, ale - loiki, stylu i ortografii.

Pochwały więc wyśpiewywane hrabiom za to, że raczą udzielać „ogółowi doniosłych wskazówek", czyli - pisywać artykuły, pochwały takie są nie na miejscu. Tak nie na miejscu, jak na przykład - podziwianie literata za to, że zna ortografię albo że pisząc nie plami sobie mankietów.

Nasza arystokracja dobrze czuje, że od niej nie oczekujemy „wskazówek". Czuje tak dalece, iż hr. Krasiński za to, że udzielił „wskazówkę" o głodzie między Kurpiami, natychmiast złożył na nich po 500. Zaś p. Skarzyński za to, że udzielił „wskazówkę" o wskazówce hr. Krasińskiego, złożył na Kurpiów rs 100.

Takie arystokratyczne „wskazówki" rozumiem. Inne - i ja sam potrafię pisywać...

Głód między Kurpiami jest ciekawym zjawiskiem. Dowodzi on naprzód, że ludność pracowita, oszczędna, moralna, pobożna i patriotyczna, słowem: posiadająca w wysokim stopniu wszystkie obywatelskie zalety, tak mało nas obchodzi, że dopiero wtedy słychać o niej, kiedy ją nędza chwyta za gardło. Wówczas dopiero dowiadujemy się, że jacyś Kurpie żyją, a raczej, że umierają; o ich zaś oryginalnych zwyczajach i narzeczu - nie mamy najmniejszego pojęcia.

Dopiero gdy ostatnie ziarno zostanie zjedzone, ostatnia krowa sprzedana i gdy głodna ludność wyruszy ze swych siedzib z krzykiem o miłosierdzie, dopiero wtedy ktoś, przypadkiem, dowiaduje się, że tam a tam jeszcze w roku zeszłym chybiły zbiory!

Kto i kiedy będzie teraz ratował tych ludzi, kto da na zasiewy, kto im wróci dobrobyt i wydrze ze szponów nędzy, a nawet występku?...

Ta straszna obojętność na dolę bliźniego zaczyna się szerzyć po całym kraju. We wsi Sworoń, powiecie sandomierskim, umarł z głodu we własnej chacie włościanin Drożdżel, jego żona i dziecko. W tej samej wsi mieszka trzech zamożnych braci zmarłej, którzy jednak nie dali jej pomocy. Ona zaś sama tak dalece nie rachowała na niczyją pomoc, że włożywszy dwoje starszych dzieci w wystygły piec i zasunąwszy drzwi kłodą, z najmłodszym dzieckiem legła na tapczanie i na nim skonała.

Dopiero przejeżdżający Żyd dał znać proboszczowi z innej wsi i ten uratował dwoje owych dzieci, które leżały w piecu.