Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 272, dnia 3 grudnia

Materiały do rabusiowskiej epopei u nas. - Jedna z przyczyn bandytyzmu. - Sobowtóry „naszych ekonomistów" nad Newą i ich majaczenia na temat poprawy finansów. - Modelowy Polak Sankowski. - Sienkiewiczowski Latarnik i pensjonarskie „latarnice".


Przed kilkoma miesiącami garść Anglików, mieszkających na południowym krańcu Afryki, uroczyście pogrzebała angielską chorągiew, na znak smutku, z powodu słusznego zresztą pokoju z Boerami. Gdyby u nas istniał zwyczaj urządzania ulicznych maskarad, chyba musielibyśmy w tych czasach wyprawić uroczysty pogrzeb: publicznej spokój ności.

W mojej wyobraźni symbolem publicznej spokojności jest: nerwowa staruszka, która regularnie odmawia pacierze, boi się lada hałasu i hoduje - na przykład - kury, znoszące co dzień mnóstwo jaj.

Taką poczciwą staruszkę zrobiłbym ze słomy, wcisnąłbym jej na nos mosiężne okulary, przyczepiłbym do fartucha pęk kluczyków - i - pochowałbym niebogę!

Królestwo jej już nie należy do tego świata. Dziś dobra gospodyni, zamiast kluczów, powinna by nosić za fartuchem rewolwer, a zamiast gdaczących kur - hodować tygrysy, które by strzegły jej domu.

Rzeczywiście, kiedy czytam opisy - nie kradzieży, nie pojedynczych zabójstw, bo to są drobiazgi, ale - napadów i bitew, przychodzi mi na myśl: Grecja, południowe Włochy, Bośnia, Albania i im podobne szczęśliwe kraje, gdzie: „wieczny maj pomarańcz złoci drzewa", a bandyci należą do uprzywilejowanych klas narodu. W spróchniałej Europie podobnych wypadków już ze świecą nie znajdzie.

Jeszcześmy nie ogadali „bitwy" pod Józefiną, gdzie jeden bohaterski szlachcic walczył z oddziałem 14 bandytów, a już w Warszawie, na Podwalu, oddział 5 bandytów napada na wysiadającego z tramwaju mieszczanina. Jeszcze „Gazeta Policyjna" nie zdążyła potwierdzić faktu napaści dokonanej między zamkiem i I cyrkułem, alić poczta przynosi wiadomość, że w Krasininie, o małą milkę od Lublina, kilku obywateli ziemskich stoczyło regularną potyczkę z lubelskim oddziałem rozbójników.

Ten ostatni ,,bój" (nie wiemy bowiem, co nam jutro przyniesie) zasługuje na uwagę.

Szlachta jest już tak oswojona z podobnymi niebezpieczeństwami, że kiedy bawiących się w Krasininie zaalarmowano, nie stracili ani na chwilę zimnej krwi. Znalazł się zaraz między nimi jakiś strategik, który „rznących w karcięta" szlachciców podzielił na dwa korpusy. Jeden korpus został na miejscu do obrony domu, drugi zrobił wycieczkę na bandytów, wyłamujących wrota w spichlerzu. Rozpoczęto ogień. Od pierwszych kul pada ciężko ranny dzielny młodzieniec, p. Łabęckl. Ale w szlachcie już zagrała krew i jej ekspedycyjny korpus, choć uszczuplony, odparł bandytów, z których dwu położył na placu.

Pobici, rycząc jak zagniewane lwy, pierzchnęli do! lasu jak chyżocnogie łanie!

Istna epopeja, która dowodzi, że szlachta, zawsze nietęga w buchalterii, wobec kul nawet dziś nie okazuje fałszywej skromności. Na teraz jest i to dobre, bardzo dobre. Gdyby szlachta była płochliwą, wówczas przed pospolitymi - złodziejami musiałaby uciekać z dziedzictw!

Taka dziwna nastała epoka, że ziemianin musi być żołnierzem, jak za Piastów.

Skutki podobnego stanu rzeczy łatwo przewidzieć. Bandy zbójeckie mnożyć się będą dopóty, dopóki szlachta i chłopi nie zaopatrzą się w broń. Bitwy staną się coraz częstsze, coraz częściej strażnicy będą znajdowali „niewiadomych ludzi wiszących na drzewach", aż nareszcie złodzieje, pomiarkowawszy, że zamiast rubla, można dostać kulą w łeb, wezmą się do zajęć mniej romantycznych, ale i mniej niebezpiecznych.

Innej rady ja przynajmniej nie widzę. Tam, gdzie jest społeczeństwo zagrożone, solidarnie musi się wziąć do wytępienia złego.

Pan Bóg mieszka zbyt wysoko, ażeby dla obrony większej czy mniejszej posiadłości miał zsyłać anielskie pułki.

Kiedym się namyślał nad przyczynami bandytyzmu w Królestwie, wpadły mi pod rękę dwa roczne sprawozdania lubelskiego sądu okręgowego. Cyfr jest niewiele, ale te, jakie są, są wymowne.

I tak.

W roku 1879 było 2478 osób oskarżonych o występki, a skazanych tylko 362, czyli: 15%.

W roku 1880 było znowu 2428 oskarżonych, ale już 856, czyli 35%, skazanych.

Ponieważ liczba skarg była jednakowa w obu latach, lecz cyfra skazanych w 1880 r. była przeszło dwa razy większa niż w 1879 r., więc: występność guberni pozostała ta sama, ale surowość sądów w 1879 była dwa razy mniejsza niż w 1880. Sądy zatem wyrokują dziwnie niejednostajnie, a to musi wpływać na zamęt.

Nie koniec na tym.

Jeżeli weźmiemy stosunek skazanych do ilości mieszkańców, wówczas okaże się, że:

W guberni lubelskiej w r. 1879 przypadał jeden skazany na 2218 mieszkańców, a w r. 1880 jeden na 938 mieszkańców.

Tymczasem w Anglii, Francji, Belgii, Holandii i w Prusach, gdzie jest wielki ład, dobrobyt, oświata, gdzie nikt nie słyszy o bandach, i skazany przypada średnio na 51 mieszkańców.

Z czego wynika, że w guberni lubelskiej publiczna czujność w 1879 roku była 43 razy mniejsza, a w 1880 - 18 razy mniejsza aniżeli w zachodniej Europie.

Nic zatem nadzwyczajnego, że u nas i bezpieczeństwo jest znacznie niniejsze aniżeli w zachodniej Europie.

Smutny stan, ale desperować nie ma czego. Pewien bezstronny obserwator naszych stosunków, rozmawiając o zjawisku bandytyzmu u nas, tak zakończył:

- Nic złego, społeczeństwo nie zbabieje, zahartuje się.

W tej pozornej ironii kryje się głęboka prawda. Nic tak ludzi nie hartuje, nie zbliża, nie rozbudza, jak wspólne niebezpieczeństwo.

W ciągu kilkunastu lat minionych, kiedy całą Europą wstrząsały burze, my rozprawialiśmy tylko o sposobach zbogacenia się i ukształcenia, zapominając, że na świecie są jakieś niemiłe przygody. I gdyby dalej poszło w tym sposobie, to po upływie jednego pokolenia zbabielibyśmy tak, że lada Niemiec pędziłby kijem przed sobą kilkunastu Polaków.

Byliśmy zahipnotyzowani widokiem rubli; bandytyzm stanie się dla nas opatrznościowym dmuchnięciem w oczy, wezwaniem do męskiej czujności.

Lekarstwo niemiłe, ale też i choroba - nieładna!

Wyznaję, że nieraz z zazdrością porównywałem rosyjskie dzienniki z naszymi. Prawie każdy z nich jest wielki jak obrus na dwanaście osób - i - kiedy nasze najwięcej miejsca poświęcają zagranicznej polityce albo teatrowi, tamte większą część szpalt zapełniają kwestiami wewnętrznymi, ekonomicznej i moralnej natury.

Wobec tego człowiek czułby się bardzo upokorzonym, gdyby nie smutna pociecha, że i w rosyjskich dziennikach obok znakomitych artykułów trafia się tyle sieczki i ciepłej wody co i u nas, że i tamtej prasie nie brak publicystów, którzy usiłują rozstrzygać najważniejsze kwestie społeczne, nie mając pojęcia o prawach rządzących życiem społeczeństw.

Oto jeden z takich dziwolągów nadnewskich „ekonomistów".

Wiadomo, że skarb państwa, dotknięty deficytem, wciąż obmyśla środki nie tylko do nagromadzenia gotowizny, ale jeszcze do podniesienia kursu rubla, czyli - zmniejszenia ilości papierowych pieniędzy.

W tym składzie rzeczy jeden z petersburskich dzienników, bodaj czy nie „nasze (znane" „Nowoje wremia", podał projekt krótki - ale jędrny.

„Trzeba - mówi dziennik - przelać do kasy państwa fundusze instytucyj dobroczynnych wynoszące około 200 milionów rubli - i - od razu stajemy na nogi. Kasa główna wyda instytucjom jakieś nowe papiery, które umarzać się nie będą, wycofa od nich gotówkę (nb. także w formie papierów) i co roku wypłacać im będzie procenta na utrzymanie."

W tym fenomenalnym projekcie rzucają się w oczy trzy bardzo rogate punkta.

Naprzód - z operacji tej, przeprowadzonej uczciwie, nic by państwu nie przybyło: czy 200 milionów rubli znalazłyby się w kasie głównej, czy w kasach instytucyj dobroczynnych. Jest to przełożenie z jednej kieszeni do drugiej, z tym dodatkiem, że kasa państwa wzdęłaby na swoje barki kłopot: obracania cudzymi funduszami, wypłacania co roku należnych instytucjom procentów, nade wszystko zaś musiałaby ponosić z tego powodu nowe wydatki, przynajmniej na utrzymanie urzędników.

Na uczciwej zatem operacji tego rodzaju państwo nic by nie zyskało, a kasa główna - straciłaby.

Po wtóre - a może szanowny ekonomista myśli o szwindlu, o zagarnięciu cudzych funduszów?

To już byłby projekt całkiem nieekonomiczny, a nade wszystko przeciwspołeczny. Instytucje dobroczynne są „osobami moralnymi", które posiadają swoją własność i prawo rozporządzania nią, przynajmniej w tym stopniu, w jakim je posiada - dajmy na to - redakcja dziennika.

Co by zaś powiedzieli redaktorowie (i współpracownicy, nawet z „ekonomicznej branży"), gdyby podano projekt przelania ich funduszów do kasy państwa? Zapewne, skutkiem jeneralnego zubożenia, chcieliby się schronić pod skrzydła instytucyj dobroczynnych, których fundusze, niestety! już zostały „przelane" do kasy państwa, w następstwie mądrej rady dziennikarzy, zapominających o przysłowiu: „Nie czyń drugiemu tego, co tobie niemiło."

Po trzecie - instytucje dobroczynne odegrywają rolę kołków zatykających dziury w społecznym okręcie. Im liczba tych kołków jest większa, tym mniej rąk trzeba używać do wylewania ze statku napływającej wody. Im więcej instytucyj dobroczynnych i większe ich dochody, tym w państwie człowiek czuje się pewniejszym, energiczniej pracuje, więcej wytwarza, mniej szkodzi społeczności i na mniejsze wydatki naraża państwo.

Lecz wyobraźmy sobie, że nagle instytucje dobroczynne tracą swoją własność lub prawo rozporządzania nią. Jakiż utworzy się zamęt: ilu chorych i starców umrze pod płotem, ile dzieci wyrośnie na złoczyńców?... A dalej - kto zechce robić zapisy, nie będąc pewnym, co się z nimi stanie?

Tak więc głęboki ekonomista znad Newy dla pokrycia deficytu, który wyrównać można tylko przez zwiększoną produkcję i oszczędność, chce zepchnąć swoje i nie swoje społeczeństwo w nową kałużę nędzy, występku, egoizmu. Już i dziś jest wiele złego, które powściąga i jako tako łata publiczność. Cóż by się zaś stało, gdybyśmy ową ofiarność przecięli w brutalny sposób, pozbawiając własności te społeczne organa, które same jedne oddają ogółowi bezinteresowne usługi!

Czyby potem nie przyszła kolej na wszelką własność?

Tej samej miary publicyści, co o własnych sprawach niewiele wiedzą, nie wahają się jednak od czasu do czasu udzielać nam rad i kreślić idealnych wizerunków takiego Polaka, który by zasłużył na ich sympatię.

Otóż los zadrwił okrutnie, dając im żywy przykład takiego Polaka w osobie - Sankowskiego.

Ów nieszczęsny Sankowsiki jeszcze przed kilkoma tygodniami miałby prawo do miłości tych panów i byłby niezawodnie stawiany za wzór wszystkim innym.

Naprzód - posiadał on majątek w zachodnich guberniach i strwonił go bardzo prędko, co jest pierwszym szczeblem do dobrego. Potem był ochotnikiem w Hercegowinie i Bośni, co jest bardzo dobrze, a nawet podobno liwerantem armii, co jest wybornie.

Następnie miał bufet przy kolei żelaznej, a gdy i ten stracił, chciał sobie strzelić w łeb.

Taki Polak jest zawsze bardzo pożądanym np. dla „Nowego wremieni". Sankowski jednak zrobił krok dalej i jak pierwej wyrzekł się własnego zagona dla Hercegowiny, tak później wyrzekł się własnego zdania na rzecz niejakiego p. Miernikowa.

Co się dalej stało z Sankowskim - wiadomo. Panowie zaś Suworin i inni tym razem nawet nie podnieśli kwestii jego pochodzenia, zapewne czując, że ów niedoszły samobójca i morderca maszerował traktem wykreślonym właśnie przez nich.

Takie to bywają nieoczekiwane skutki recept, które dyktuje namiętność nie chcąca słuchać o prawach rządzących ludzką istotą. Podobnie dziwne kombinacje dużo powinny by dać do myślenia tym znowu naszym quasi publicystom, którzy nie posiadając nauki p. Katkowów, posiadają jednak ich wiarę we własną nieomylność i ich popęd do rozstrzygania kwestyj, których nawet z daleka nie znają.

Niezbyt dawno Sienkiewicz napisał bardzo piękną powiastkę pod tytułem Latarnik.

Treść jest taka, że jeden z wychodźców, po kilkudziesięcioletniej włóczędze, dostał wreszcie posadę dozorcy morskiej latarni. Urząd jego polegał na tym, ażeby w nocy zapalać światło, lecz starzec był krzepki, więc zdawało mu się, że już do końca życia nie ruszy się ze swojej pustej wyspy, skąd tylko patrzył na przygody, nie czując ich na własnym karku.

Ale i tu zdarzyło mu się nieszczęście. Nieznany przyjaciel nadesłał mu Pana Tadeusza, a stary tak rozrzewnił się wspomniemiem ojczystej mowy, tak się zatopił w czytaniu książki, że zapomniał zapalić latarni i dostał dymisję; popadł znowu w nieszczęście przez Pana Tadeusza.

Ponieważ nie jestem „od krytyki", więc może nie wspomniałbym o pięknym utworze Sienkiewicza („Niwa" z listopada rb.), gdyby nie dziwna okoliczność, że Latarnik posiada już drugą część w miejscowych stosunkach.

Ta druga część odegrała się nie nad Atlantykiem, ale nad pewną rzeczką w Królestwie, nie w morskiej latarni, ale w żeńskim gimnazjum, zaś bohaterkami jej nie są starzy tułacze, tylko - młodziutkie uczennice szóstej klasy, same Polki.

Panienki te, jeszcze przed ukazaniem się powiastki Sienkiewicza, jakby natchnione proroczym duchem odgadły, że: Pan Tadeusz narobi komuś kłopotu. I takiego nabrały wstrętu do Pana Tadeusza, że gdy zadano im na wypracowanie z języka polskiego napisać treść naszej epopei - odmówiły.

Niektórzy sądzą, że spośród owych panienek nie wyjdzie chyba żadna Kanopnicka, żadna Orzeszkowa. Ja nie będę takim pesymistą pamiętając, że życie ludzkie jest pełne kontrastów. Wszak, niedaleko szukając, Fryderyk Wielki za młodu potępiał Makiawela, nim przewyższył go na starość, i uciekał z pierwszej bitwy jak zając, choć potem został jednym z najznakomitszych wodzów.

Tak, panienki! zwykle nie wiemy za młodu, co nam się później podoba. Radzę więc, ażebyście przeczytały w „Zarii" przekład Sienkiewiczowskiego Latarnika i stamtąd dowiedziały się. że wasz język znajdzie was, choćbyście przed nim uciekły na drugą stronę oceanu.

A jeżeli nie znajdzie, tym gorzej, rozumie się, nie dla niego.