Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 249, dnia 5 listopada

W jakim celu ojcowie gminy Unewel chcą zabrać.....się do... garderoby swoich małoletnich. - Znaczenie „okręgów ogniowych". - Rysunki Napoleona Ordy. - Moja skrucha wobec 10 RS P. E. J. - O tej kolei, co odbiera „dodatki", i o tej, która zakłada sklep spożywczy. - Sądy dziennikarskie „o wydawaniu za książeczkami", o handlu mięsem i o narodowości kapitałów.


Gmina jest małym państewkiem, które posiada rozległą władzę zarówno nad posiadłościami, jak i nad dwu- i cztero-nożnymi mieszkańcami swoich terytoriów.

W jaki sposób nasze wiejskie gminy sprawowały dotychczas władzę nad powierzonym ich troskliwości inwentarzem? o tym wiemy tak mało, jak gdyby autonomia gminna należała do mitów. Natomiast dużo słyszeliśmy o ich posłuszeństwie dla władz powiatowych i o dość oryginalnej konstytucji tych państewek, których naczelnicy, czyli wójci, nie umieli czytać ani pisać, kanclerze, czyli gminni pisarze, dosyć często przyozdabiali osobami swymi ławy sądów kryminalnych, a sejm, czyli zgromadzenie gminne, głosował nad każdą sprawą nie rozumiejąc żadnej.

Dopiero w 1881 roku jedno z tysiąca trzechset państewek Królestwa zdobyło się na samodzielny akt władzy. Mianowicie gmina Unewel, powiatu opoczyńskiego, zabroniła: palić papierosów małoletnim do osiemnastu lat, nadmieniając: że ten, kto przekroczy zakaz, otrzyma za pierwszym razem 3, za drugim 10, a za trzecim 15 - plag gotowizną.

Zakaz ten postanowiony został nie tyle w chęci zrujnowania handlujących tytuniem, ile ze względu, że: znaczny procent wiejskich pożarów powstaje dzięki papierosom „ćmionym" przez wyrostków. A może ojcom gminy Unewel, w powiecie opoczyńskim, wydało się rzeczą nieprzystojną, ażeby małoletni wkraczali w przywileje dojrzałych obywateli kraju. Wiadomo bowiem, że u nas nieograniczona możność palenia tytuniu stanowi jeden z najcenniejszych atrybutów.

Bądź co bądź, tyle razy wymieniona gmina, po piętnastoletniej autonomii, zwróciła bystre oko na postępki swojej młodszej generacji, która nie tylko niszczy tytuniem własne zdrowie, ale i zagraża dobrobytowi ogólnemu. Nie uciekając się zaś do filozoficznych metod uszlachetniania serc i kształcenia umysłów, zagroziła swawolnikom plagami, z zasady, że temu, kto nie ma ani rozsądku na drugim piętrze, ani dobrych instynktów na pierwszym, należy przede wszystkim - wyreperować suteryny.

Niezbyt dawno w pewnej wsi pod Warszawą spotkałem trzech pastuszków, mających razem około trzydziestu lat życia i jedną parę spodni, którzy mocno „obciągali się papierosami" i - „rżęli w karcięta". Przy czym jeden z nich wykrzyknął do drugiego:

- Ej! nie szachruj ty, skurczybyku, bo ci nasobaczę jak strażnik!...

Z czego wnioskuję, że gdyby nasze podmiejskie gminy, naśladując przykład Unewelu, leżącego jak wiadomo w powiecie opoczyńskim, umyśliły kiedy zreformować swoje młode pokolenia, musiałyby wydać najmniej trzy zakazy. Jeden dotyczyłby „ćmienia papierosów", drugi grania w karty, a trzeci - „sobaczenia jak strażnik".

W kwestii zmniejszenia skutków pożaru płodniejszą niż 10, a nawet 15, plag wydaje mi się dyspozycja p. gubernatora płockiego, który podzielił powiaty na „okręgi ogniowe", z zastrzeżeniem, iż: wsie i miasteczka, należące do pewnego okręgu, mają się wzajemnie ratować w wypadku pożaru. Innymi słowy, w guberni płockiej zapanował ten nie znany w naszym kraju obyczaj, że: gdy Gaweł dotknięty jest klęską ognia, wówczas sąsiedzi jego Piotr i Paweł muszą śpieszyć mu na ratunek.

Nie pierwszy raz w tym miejscu reklamuje p. Tołstoja, gubernatora płockiego, który naprawdę dobrze zasługuje się społeczeństwu. Tworząc na przykład „okręgi ogniowe" p. Tołstoj wynalazł najlepszy sposób zażegnania tej apatii, z jaką wiejski lud przypatruje się płonącemu mieniu sąsiada.

Na tę obojętność ludu dla nieszczęścia pisma nasze niejednokrotnie zwracały uwagę, upatrując w niej złą wolę. Tak nie jest. Nasz chłop nie rwie się do „cudzego ognia" z dwu powodów: naprzód, nie wie, jak ratować, a po wtóre, sądzi, że śmierć, choroba, nieurodzaj, pożar są indywidualną własnością tych, których dotykają. Nikt za ciebie nie umrze, nikt cię nie wyprowadzi z choroby i nikt też nie uratuje cię od ognia, człowieku!... - oto niektóre zasady chłopskiej filozofii.

Dopiero gdy taki człeczyna, stojąc przed izbą z rękami za pazuchą, zobaczy, jako inni lecą na ratunek jego sąsiadowi, gdy pozna narzędzia, gdy uwierzy w ich skuteczność i nauczy się manewrować nimi, dopiero wówczas ruszy się on sam. W przeciwnym razie zawsze będzie miał odpowiedź:

- A ja tam po co, kiej mnie nikt za łeb nie ciągnie!...

„Okręgi ogniowe" p. Tołstoja i straże ochotnicze - oto dwa czynniki, które gdyby były zaprowadzone w całym kraju, mogłyby tęgo zmniejszyć liczbę pożarów. Pocieszajmy się więc nadzieją, że z czasem nie tylko te, ale i inne środki, jak np. rozumne budowanie domów, zostaną u nas zastosowane i że widoki opalonych murów zamiast miasteczka, a stosu węgli zamiast wsi będą należały do miłych wspomnień przeszłości, której szczątki skwapliwie uwieczniać będzie jakiś następca Napoleona Ordy.

W tym miejscu, dla publicznego użytku, wspomnieć muszę, że w Niemczech i Szwajcarii każda piękna okolica, oryginalna budowla albo ruiny starego zamku są po kilkadziesiąt razy przerysowywane i że - na przykład - za niecałe dwa guldeny nabyć można przeszło sto widoczków rozmaitych ładnych miejscowości, wraz z wyczerpującymi ich opisami.

Widzącemu te rzeczy mimo woli przychodzi na myśl, że owi Niemcy i Szwajcarowie muszą bardzo kochać swój kraj i że my, „pod wieloma względami lepsi od innych", niewiele dbamy o doczesną ojczyznę, skoro nasi malarze i rysownicy wolą rysować obce polowania aniżeli własne krajobrazy.

Skutkiem tak osobliwego nastroju, pomimo całego legionu „narodowych chwał" władających pędzlem i ołówkiem, prawie nie posiadalibyśmy rysunków dawnych polskich budowli, gdyby poza obrębem zastępu młodych sił nie znalazł się blisko 70-letni starzec Napoleon Orda. Dopiero ten człowiek, już w zgrzybiałej starości, począł obchodzić kraj wzdłuż i wszerz, rysując wszystko, co uważał za piękny zabytek.

Dzięki jemu, mamy obecnie 200 litografowanych widoków z tej części świata, którą syn b. inspektora lwowskiej policji nazwał pół-Azją, a która według zdania innych mądrych ludzi, mianowicie literatów francuskich, nie posiada ani kawałka muru, tylko gliniane chałupy bez kominów.

Przed kilkoma tygodniami wydał Orda szóstą serię swoich rysunków, obejmującą 30 widoków z Galicji i ziem krakowskich. Większą ich część, niestety! tworzą malownicze ruiny, których my, dzisiejsi, nie tylko nie jesteśmy w możności podtrzymać, ale nawet cegły z nich zużytkować nie umiemy.

Orda jest ojcem rysowników ilustrujących piękności własnego kraju, rysowników, którzy się jeszcze nie porodzili. On przedstawia zamki i pałace, tamci może zechcą spopularyzować między swoim narodem godne uwagi krajobrazy, a na ich tle widoki typowych chat i dworków.

Prace Ordy miałyby jeszcze większą wartość, gdyby - były tańsze, a więc dostępniejsze dla ogółu. Nieszczęściem, jest to niepodobne, ze względu na znaczne koszta wydawnictwa.

Galicyjskie krajobrazy przypominają mi awanturę, w którą wdeptałem się bez potrzeby.

Kiedy rozeszła się wieść, że hrabina Potocka z Rymanowa zaprasza do siebie na wakacje kilkunastu ubogich uczniów z Warszawy, zarzuciłem projektowi temu niepraktyczność; wydawało mi się bowiem, że koszt tak odległej podróży będzie zbyt wielki i że lepiej uczynimy wysyłając czterech chłopców bodaj do Grodziska aniżeli trzech za te same pieniądze do Rymanowa.

Zdanie takie wielce oburzyło mego przyjaciela pana E. J., który zarzucił mi, że myśląc o kosztach, zapominam o korzyściach moralnych, jakie odnieść by mogły dzieci z odbycia dalszej niż do Grodziska podróży. A ponieważ wspomniałem o wydatkach na paszporty, więc mój szlachetny przyjaciel pan E. J. „machnął" 10 rs na paszport dla jednego z przyszłych wędrowców do Rymanowa, przypuszczając tą swoją wspaniałomyślnością silny atak do mojej wcale pustej kieszeni.

Jednocześnie pan E. J. chciał i publiczność zachęcić do składek na paszporty.

Wyznaję, że jestem zawstydzony. Mój przyjaciel ma rację, że należy, obok względów ekonomicznych, pamiętać i o moralnych; aczkolwiek ja wciąż będę twierdził, że w naszym bardzo biednym kraju względy ekonomiczne stać muszą na pierwszym planie.

Nie to więc martwi mnie, ale raczej to, że moja własna ekonomia w sprawie wysyłania dzieci do Rymanowa zapomniała o arytmetyce!...

Rzecz prosta. W projekcie dra Marldewicza przewidziano, że utrzymanie miesięczne chłopca na wsi będzie kosztowało 30 rs, do której to sumy ja doliczałem 10 rs na paszport, w wypadku podróży do Rymanowa. Tymczasem jest jasne jak słońce, że chłopiec wysłany do Rymanowa wyda tylko na paszport i na kolej w Królestwie (galicyjskie bowiem drogi przewiozą go darmo), zaś na życie i mieszkanie w Rymanowie nie wyda nic, te bowiem koszta przyjmuje na siebie hrabina Potocka. Tym sposobem podróż chłopca do Rymanowa wypadłaby nawet taniej aniżeli wakacje w Królestwie, gdyby tu przyszło płacić za mieszkanie i życie.

Wobec tego cofam mój ekonomiczny pogląd na sprawę wakacyj w Rymanowie i radzę memu szlachetnemu przyjacielowi p. E. J., ażeby albo także cofnął swoje 10 rs na paszport, albo przeznaczył je na jaki inny użytek.

Wypadek podobny memu zdarzył się zarządowi pewnej kolei żelaznej:

Był czas, że na kolei tej podmaszynista zastępujący maszynistę pobierał „dodatek" w kwocie 24 i pół kopiejek dziennie. Ponieważ zaś podmaszyniści często zastępowali maszynistów, więc na każdego z nich wypadła w końcu dosyć okrągła sumka.

W tym miejscu proponuję, ażebyśmy piękny czyn kolei uczcili za pomocą okrzyku:

„Chwała zarządowi, który powiększa zarobki swoim oficjalistom!"

Bardzo dobrze, ale teraz następuje część druga. Po niejakim bowiem czasie kolej spostrzegła się, że jej hojność wyrażająca się w formie „dodatków" polega na arytmetycznym błędzie - i - dla celów ekonomicznych - postanowiła: nie tylko zaprzestać wypłaty „dodatków", ale jeszcze: strącić z pensji podmaszynistów sumy im wypłacone. Dzięki temu pensja podmaszynisty, wynosząca teoretycznie rs 360 do 400, w praktyce schodzi prawie do połowy tej sumy. Zapomniałem bowiem dodać, że podmaszyniści płacą jeszcze karę za zużycie do manewrujących lokomotyw nadetatowej ilości węgla, co trafia się ciągle, ponieważ maszyny są stare, a pole manewrów powiększa się z każdym rokiem.

Tak więc niechcący stałem się podobnym do zarządu pewnej kolei. Ja popełniłem błąd arytmetyczno-ekonomiczny i kolej popełniła błąd arytmetyczno-ekonomiczny. A ponieważ za mój błąd zapłacił przyjaciel p. E. J. rs 10, więc kolej, nie chcąc być gorsza ode mnie, za swoją omyłkę każe płacić... także swoim przyjaciołom.

Ta tylko istnieje między nami różnica, że p. E. J. nie jest podmaszynistą, tylko „akcjonariuszem", i że mój „akcjonariusz" zapłacone przez siebie 10 rs może w każdej chwili odebrać.

Myślę, że kolej zechce mnie i w tym wypadku naśladować, zwracając pobrane przez siebie pieniądze... Obawiam się tylko, ażeby nie ograniczyła się na zwróceniu ich - „akcjonariuszom".

Już widzę, jak zarząd kolei machnął ręką i mówi:

- Dajcie mi tam spokój, dziennikarze. Wobec was robić źle czy dobrze oficjalistom znaczy to samo, bo na wszystko jednakowo wymyślacie!...

Zarząd miałby rację i zaraz tego dowiodę.

Zarząd innej kolei postanowił dla swoich oficjalistów założyć sklep spożywczy, w którym kupując ludzie ci mogliby robić niejakie oszczędności.

Zdawałoby się, że projektowi temu nie można nic zarzucić. A przecież - jeden z dzienników nie wahał się wystąpić z gwałtowną krytyką projektu, którego główną część nie dość silnie zaakcentował, ale drugorzędne szczegóły przedstawił w jaskrawym świetle.

Podobne wystąpienia są nie na miejscu, osłabiają bowiem powagę dziennikarskiej krytyki. W najlepszych zamiarach trafiają się szczeliny, przez które wypłynąć mogą zabawne sytuacje, i te - chwytać można. Ale dramatyczne traktowanie szczegółów drugorzędnych, zasłanianie tym sposobem jądra kwestii i co za tym idzie: potępianie rzeczy zasługującej na poklask, jest dziennikarskim błędem, który może odstraszyć dobre zamiary, a uzuchwalić złych.

Co bowiem obchodzi człowieka niezamożnego, ile osób siedzi w sklepie, jeżeli on w tym sklepie dostanie produkt tańszy i lepszy aniżeli w innych? Co nareszcie jest złego w wydawaniu produktów nie za gotówkę, ale „na książeczki", jeżeli handel całego świata opiera się na systemie kredytu?

Gdyby kolej dla dobra swoich oficjalistów założyła instytucję np. okradania podróżnych, wówczas zapewne cel nie usprawiedliwiłby środków. Ale ten, kto dla ułatwienia bliźnim oszczędności zaprowadza system „książeczkowy", rachmistrzów, buchalterów itd., nie jest jeszcze zbyt wielkim grzesznikiem i gniewać się na niego nie ma za co.

Myślę, że każdy oficjalista kolejowy woli brać zapasy „na książeczkę" aniżeli choćby - spłacać „dodatki"... Jest więc między czynami różnica, którą należy uwydatniać w piśmie.

Już to w ogóle dziennik, o którym mowa, lubi sądzić primo impetu, szczepiąc tym sposobem wśród publiczności poglądy nie zawsze praktyczne, jak się to zdarzyło w kwestii mięsnej.

P. Luceński napisał w „Echu" artykuł o mięsie. W pierwszej części na przestrzeni paruset wierszy szanowny radca stanu, cytując zdania uczonych, usiłował zapewnić czytelników o „pożyteczności mięsa", w co bez trudu uwierzylibyśmy mu na słowo i o czym zresztą byliśmy przekonani pierwej jeszcze, nim ukazał się ten gruntowny artykuł.

Ale w dalszych wywodach autor zstąpił z hymnu do prostej powieści i dając za wygraną filozofii, powtórzył za p. Łapińskim taki fakt:

„że mięso z tych wołów, za które my płacimy 16 i 17 kopiejek funt, w Wiedniu kosztuje najwyżej 12 kopiejek".

Z czego by wypadało, że Warszawa, licho wie za co, nadpłaca rocznie najmniej sześćset tysięcy rubli!...

P. Luceńskiemu taki naddatek słusznie wydaje się zbyt dużym, więc - myśli, jakby go zmniejszyć, i w tym celu proponuje, ażeby naśladować Wiedeń i -

Założyć za miastem stajnię dla bydła i rzeźnię.

Założyć w samym mieście halę i piwnice.

Utworzyć małe towarzystwa do zakupu bydła i towarzystwa te wspierać stosownym kredytem - a nade wszystko -

Utworzyć wielkie towarzystwo, które swoimi kapitałami i ilością zakupów nadawałoby ton handlowi mięsem, nie pozwoliłoby drobnym spekulantom na wyzyskiwanie publiczności.

Ponieważ zaś kraj nasz, jak to widzimy, nie posiada dostatecznych kapitałów, więc - należy sprawę tańszego karmienia Warszawy powierzyć jakiejś bogatej spółce kapitalistów zagranicznych.

Ten ostatni punkt nie podobał się naszemu dziennikowi. Zapominając o zniżeniu ceny mięsa, pamiętał tylko o narodowości kapitałów i zawołał:

- Chcecie zgermanizować kraj!... Już i tak mamy mnóstwo Niemców, Desauskie Towarzystwo itp. A wy chcecie jeszcze żywienie Warszawy oddać obcym?...

„Gwałtu!... póki życia, nie będę!" - musiał sobie pomyśleć p. Luceński i umilknął jak trusia.

Tymczasem krytyk jego nie ma racji. Bo gdzie idzie o oszczędzenie ludności 600 000 rubli, tam nie godzi się pytać: kto jej do tego pomoże?

Inna rzecz sprzedać się Niemcom, a inna rzecz posługiwać się ich kapitałami, gdy nie mamy własnych. Niemiec jest niebezpieczny, to prawda; ależ ogień, proch, nóż są także niebezpieczne, a; - jednak oddają usługi.

Nie trzeba zatem kląć niemieckich kapitalistów, ale trzeba mieć rozum do korzystania z ich usług za umiarkowany procent i do pożegnania ich we właściwym czasie.

Jestem pewny, że ani p. Luceński, choć radca stanu, nie sprowadzi do nas niemieckich kapitałów, gdy przyjść nie zechcą, ani najżwawszy dziennik nie odstraszy ich, gdy przyjść muszą. Są to tylko projekt a i sądy o projektach. Pragnąć jednak należy, ażebyśmy w braku tańszego mięsa posiadali przynajmniej trzeźwiejsze poglądy na handel mięsem. Taka bowiem kwestia prawie wcale nie nadaje się do idealnego traktowania.