Kraków za Łoktka/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.


Rynek krakowski we dnie nawet powszednie, w pewnych godzinach bardzo ożywiony bywał — nazajutrz po przybyciu Marcika do miasta przed południem trudno się tu było przecisnąć, trudniej rozmówić wśród zgiełku i wrzawy.
Na Ratusz ciągnęli panowie Rajcy z dwoma Wójtami, którzy Wójta Wielkiego, dziedzicznego pana zastępowali; do Dyngusza szli Ławnicy i ci co sprawy do nich mieli; z towarami wieziono się do wielkiej i małej wagi miejskiej tuż stojącej; nie mało ludu gromadziło się w piwnicy Ratuszowej, gdzie najlepsze piwo Świdnickie szynkowano. — Ale najwięcej pono spieszyło do ławek, sklepów, straganów, jatek i kramów, które dwoma długiemi rzędami, jakby małą ulicę tworząc, przez Rynek szły ku Ratuszowi i dotykały doń prawie.
Tu się skupiał cały wielki ówczesny ruch handlowy, który z jednej strony sięgał aż do Flandrji, do Włoch, z drugiej do dalekiego Wschodu.
Im prostsze były wyroby kraju, tem większa obcych potrzeba. Kupcy zyskiwali najwięcej na sprzedaży tu właśnie, gdzie to co przywieźli osobliwem było i pożądanem.
Niepozorne to były te kramy, co się jeden przy drugim ciągnąc szeregiem, stały długą ulicą. Większa część ich ciemna była i ciasna. Oznaczała je na zewnątrz ledwie wywieszona da drągu sztuka jaka sukna flamskiego, jedwabiu wschodniego, pas barwisty lub jakieś naczynie. Ale w głębi tych bud napchanych towarem, mieściły się najdroższe rzeczy.
Wszystkiego tu dostać było można, czego dostarczało Byzancjum przez Sycylją i Wenecją, począwszy od najdroższej purpury, sametów, (axamitów), aż do pospolitej fryzy wełnianej; — od najdroższych futer aż do najcieńszego płótna i rąbków. Można tu było do kościoła na ornat i do domu na opończę kupić tkaniny, i pierścień dla narzeczonej i myśliwską trąbkę z kości słoniowej i buty ozdobne i chleba kawałek.
Wszystko to, szczególniej cenny towar, nie pokazywało się na jaw jak dzisiaj, nie ogłaszało, aby nie obudzić łakomstwa i nie narazić na zdzierstwo. Chowano co najdroższe rzeczy po skrytkach, ale usłużni pośrednicy wiedzieli dokąd kupującego prowadzić.
Sklepów z suknami i tkaninami niemieckiemi i hollenderskiemi było pono najwięcej w tym rzędzie, ale razem i włoskich jedwabiów wiele i tkanin z koziej wełny na włosiennice przeznaczonych, które na gołem ciele noszono, i w które się pobożni zaopatrywali.
W innych ławkach siedzieli złotnicy i ci, co cynowe i miedziane sprzedawali naczynia, paciorki weneckie, pierścienie, pasy, kolce i t. p.
Targ o każdą rzecz naówczas inaczej się odbywał, kupowano na długie trwanie, z rozmysłem, spierano się długo, rozpatrywano bacznie, o cenę umawiano uparcie, tak, że w uliczce dzielącej sklepy, żwawe często odbywały się sceny, gdy kupujący już odchodził, a czeladź sklepowa niemal gwałtem nazad za rękawy do siebie ciągnęła.
Gwar nie dawał się tu dobrze rozsłuchać, bo ówczesne przekupki już były tak wymowne i krzykliwe, jak dzisiejsze, a swoboda mowy większa była. Dowcipowano drwiąc sobie gwoli słuchającej gawiedzi.
Mała ta, ciasna uliczka, którą często ogromne wozy kupieckie zawalały, bo dla bezpieczeństwa zajeżdżały tu nim towar złożyły albo go się hurtem pozbyły — malowniczą była jak bazary wschodu.
Najdziwaczniejsze stroje ocierały się tu o siebie, niemieckie, włoskie, flandryjskie, perskie, byzantyjskie, rycerskie i pospolite, wreście duchowne, bo i duchowieństwo, okrom zakonnego, żebraczego, do ławek iść potrzebowało.
Niewiast też jeśli nie dla kupna, to dla ciekawości przewijało się tu mnóstwo, a młodzieży za niemi.
Sąsiedztwo piwnicy Ratuszowej, z której wychodzili podchmieleni, Ratusza, w którym Rajcy zasiadali, Sądu, Wagi, kilku Łaźni w rynku i kilku browarów, czyniło uliczkę tę sukienników a raczej Gospodę kupiecką — niezmiernie ludną przez dzień cały.
Dziwacznie wyglądały te budy zawierające tyle skarbów w sobie — bo niektóre z nich już były murowane, inne z drzewa, inne z tarcic i ladajakiego sklecone materjału. W większej ich części wchód do środka dla zuchwałego gminu był zaparty. Szerokie okno, którego okiennica jak stół się na zewnątrz otwierała, opierając na podstawionych palikach — służyło kupcowi do wykładania towaru przed nabywcą. Takież okiennice otwierały się i po domach, gdzie cokolwiek sprzedawano.
Oprócz kupców krakowskich w tych oknach dostrzedz było można i greków i włochów, a nadewszystko wielu niemieckich gości.
I tu gorąca krew a obyczaj szorstki wywoływał częste zajścia, łajania, nawet bójki, które pachołkowie ratuszowi spieszyli rozejmować.
W czasie upałów, rozpinano tu płótna dla cienia, niekiedy służyły one obwarowując od pomniejszej słoty. Przezorniejsi rozwieszonemi skórami drogą kupię ochraniali.
Piękna Greta właśnie była weszła w tę uliczkę ze swym Kurcwurstem, którego całe miasto znało. Rozumie się, iż wdówka, gdy się raczyła na świat wychylić, starała się swą pięknością pochwalić, a stroiła jak najwytworniej. Oczy też wszystkich szczególniej rycerskiego stanu ludzi, ciekawie się ku niej zwracały, nie wiedząc co sądzić o tem zjawisku. Z bogactwa stroju, piękności twarzy, wypieszczonego lica i rączek, można ją było uważać za wielką panią, ze śmiałości z jaką pieszo puszczała się w tłum ten, za mieszczkę z nim oswojoną, z wejrzeń zuchwałych i wyzywających, za jakąś dwuznaczną istotę. Ci co ją znali, uśmiechali się zdala pomijając, inni stawali albo nawet szli za nią, aby się lepiej pięknej kobiecie przypatrzeć. Szła zwolna jak swobodna pani, która się spieszyć nie potrzebuje, pragnie się rozerwać, a nie jest zbytnio niczego ciekawą.
Kupcy z za okiennic witali ją słówkami, a że wiedzieli jak lubiła stroje i fraszki różne, i jak bogatą była — kusili ja różnemi pięknemi rzeczami.
— Niech no piękna Greta raczy zajrzeć do mnie, — odzywał się jeden z siwą brodą, figlarnemi oczyma i zbyt rumianą twarzą ostro odbijającą się od siwizny — mam świeżo z Winedży przywiezione łańcuszki, cieniuchne tak, że się ich nitka przez ucho igliczki przeciągnąć daje... i guzy do sukienki złote jakby z nici tkane...
Greta się uśmiechała pomijając kusiciela i ręką mu dając znać — na później.
Drugi w ręku podnosił i wyciągał śliczne leciuche rendle i sigelaty, pokazując jak się fałdowały misternie, lśniły i mieniły w świetle.
— Paniusiu — wołał trzeci — dla waszej piękności gotowem dać darmo! Proszę zatrzymajcie się, nigdzie niedostaniecie takich jedwabiów, jak u mnie, ni takiego złotogłowu...
Pomijała to wszystko Greta, nawet sklepy futer, któremi okładana odzież bardzo jej była miłą — miała jej podostatkiem...
Z niektóremi kupcami, dobremi znajomemi jej i Pawła mieniała po słów kilka wesołych...
Sklepowa czeladź goniła za nią łakomemi oczyma, umiała bowiem tak iść, że niby nie dbając i niemyśląc o tem, całą swą piękność okazywała w świetle najkorzystniejszem.
I nóżka obuta starannie i ręka biała osadzona pierścieniami, i czoło z pod białej zasłony ukazujące się po trosze i włosów sploty i kibić pasem ujęta z pod płaszczyka widna, i ruchy wdzięczne a młode, zachwycały patrzących. Szła dając im się cieszyć sobą.
W miarę, jak się uliczką posuwała w głąb ku ratuszowi, coraz większa liczba ciekawych sunęła za nią. Kurcwurst szedł z komiczną powagą, laską swą przed panią ciżbę rozpędzając.
Pierwszy, który się ośmielił wprost zbliżyć do niej i pójść za nią, był Balcer Wurm. Właśnie jego sklep jedwabiów mijała, gdy zdawszy go na pomocnika, wyszedł witając Gretę. — Chciał ją też do siebie zaprosić. —
— Jeśli nie dla czego innego, piękna Greto — rzekł do niej, — wstąpić do mnie warto, aby zobaczyć samt cudowny, który wczoraj dopiero przywieziono, którego nie widział nikt jeszcze, nikt nie ma. Nic miększego, milszego w dotknięciu, piękniejszego dla oka nie ma na świecie, a składa się tak na sukni, że ją do królewskiego płaszcza podobną czyni.
— Drogie takie materje nie dla biednej jak ja wdowy, — odparła szydersko Greta. — Chybabym kupiła na ofiarę do kościoła Panny Maryi za duszę nieboszczyka męża mojego.. Właśnie mam na myśli tę fundację...
Żal mi wielce Arnolda mego! — dodała z wejrzeniem bystrem...
— O następcę nie będzie trudno! — westchnął Balcer.
— O dziesięciu — odpowiedziała trochę się zatrzymując Greta, — ale nie o takiego jak on był.
— Umarli zawsze bywają najlepsi, to wiadomo — ozwał się z trochą urazy Wurm.
W chwili, gdy się może weselsza zawiązać miała pogadanka — pędem do ratusza, rozbijając ludzi, nadbiegł Czech Mikosz, któremu ktoś musiał podszepnąć o Grecie. Spieszył ją tu powitać i innym do zalecania się przeszkadzać.
Idący też od ratusza okrągły stryj Paweł z Brzega, zoczywszy synowicą, mrugając na nią z dala, przysunął się chcąc pocieszyć choć spojrzeniem na nią, bo szedł bardzo posępny i skłopotany.
Lecz — zobaczywszy swą ulubioną, już się uśmiechał po troszę i policzki ocierał.
Zaczynał się jakby dwór około Grety gromadzić, gdyż i Marcik znalazł się koło niej wyszedłszy z którejś budki, gdzie cóś musiał targować. Ze wszystkich co ją otaczali, ściskając się dokoła on, jeśli nie z postawy, bo ta była piękną, to z powierzchowności wyglądał najmniej dostatnio i możnie.
Greta pomimo to i jemu się dobrotliwie uśmiechnęła, tak łaskawą była dla wszystkich. Spytała go nawet kędy tak długo bywał, że go niewidziała.
— Na łowym jeździł! — odparł Marcik figlarnie.
— No — a przywieźliście z nich jaką zwierzynę? — spytała dwuznacznie.
Marcik więcej może odpowiedział oczyma, a usty rzucił obojętnie.
— Łowcowi się chwalić nie godzi, bo mu nie wierzą, alem ja zawsze rad temu co mam!
— Rad? — powtórzyła Greta.
Marcik potwierdził to uśmiechem. Drudzy chmurno nań patrzyli zazdroszcząc z wdową rozmowy.
— Dalekoście jeździli? — pytała.
— Powiślem w górę, — rzekł Marcik głos zniżając — tam zwierza dosyć.
— Jeżeliście w naszym miejskim Chwacimiechu polowali, — przerwał mu Paweł półżartem — strzeżcie się, aby was tam straż miejska nie pochwyciła. My krom księcia nikomu łowów nie dopuszczamy.
— Choćbym i w Chwacimiechu był, — rzekł Marcik żartując — kawał go też do panien Zwierzynieckich należy — a panny same nie myśliwe, nie powiedzą mi nic.
— Hm! — bąknął ktoś z boku — coś tak śmiało o klasztornych lasach i ziemiach mówicie, jak byście po nich z Łoktkiem plądrowali!
Marcik się rozśmiał dobrodusznie.
— Nie mówcież bo o nim, abyście wilka z lasu nie wywołali — rzekł. — Nuż Łoktek do Chwacimiecha zawita i Krakowowi będzie strach.
— Czego? ho! ho. Łoktkowych żołnierzy bosych — przerwał Czech Mikosz dumnie. — Obroniemy od nich łatwo miasto, bo to gawiedź, na którą włóczni nawet nie trzeba, kija dosyć.
Zapłonął Marcik jak wiśnia, gniew mu na twarzy zadrgał, ale na Gretę spojrzawszy pohamował się.
— Ja tam nie wiem, — przebąknął — jacy są żołnierze małego księcia, ale przecież oni was silnych powyganiali z Wiślicy i z Lelowa i z innych gródków! Nim miasto bronić będziecie myślcie lepiej o sobie.
— O nas się wy nie bójcie, — zamruczał Mikosz, rzeźko poprawiając hełmika i ręką bijąc po mieczu. Gdyby tego co jest za mało było, z Pragi przyciągną posiłki.
Marcik nic na to nie odpowiadając, rzucił wejrzenie na Czecha bystre i po chwili dopiero dodał:
— Nim co do czego przyjdzie, nie chcielibyście ze mną do piwnicy, napić się piwa czy miodu. Sam czas potemu.
Dziwne to zaproszenie, najbardziej zdumiało Gretę, która popatrzała znacząco na mówiącego a potem na Czecha. Nie chciało mu się odchodzić od wdowy, a do kubka słabość miał wielką.
Inni stali milczący.
Marcik wskazywał w stronę piwnicy. Wahał się jeszcze Mikosz, gdy Greta jakby nie chciała im stać na zawadzie, na Pawła stryja skinąwszy, uszła z nim prędko ciasną uliczką, która między dwoma kramami w głąb wiodła.
Nie zwróciła się już nawet do Czecha, który urażony tem lekceważeniem, odwrócił się do Marcika tak uprzejmie go zapraszającego i zbliżywszy się doń, poszedł z nim razem.
Przed piwnicą Ratuszową o nizkich drzwiach, więcej dla zwyczaju niż z potrzeby powiewała zielona wiecha sośniny na drążku z muru wystającym. Koło drzwi stało dużo ludzi. Z piwnicy samej gwar dochodził. Ścisk tu był znaczny około stołów, po bokach i wpośrodku.
Około beczek za przegrodą z balas, dwie szynkarki, szynkarz i dziewka otyła z zakasanemi rękawami, z podpiętym fartuchem, ledwie radę sobie dać mogli, aby gościom starczyć — rozdając im spore gliniane kubki.
Wrzawa była wielka.
Marcik jednak musiał tu mieć pewne zachowanie, bo i miejsce w rogu jednego stoła dla Czecha znalazł i skinąwszy na dziewczynę, kubków się rychło doprosił. Czech w boki się podparłszy, po piwnicy się bacznie rozglądał.
— Nie dziwujcie się, żem was nie wiele znając zaprosił — odezwał się przysuwając doń Marcik. — Jam też dawniej sługiwał wojskowo. Choć mi za złe mieć możecie, że ja się około Grety kręcę, pono tam z nas jeden drugiemu nie wiele zaszkodzi. Niewiasta jest co się równie uprzejmie do wszystkich uśmiecha, ale ich lekceważy.
Posłyszawszy o Grecie, Mikosz poweselał — poczciwa jego szeroka, rumiana twarz, wypogodziła się.
— Ano.. tak ci jest! — rzekł. — Ale człowiek choć wie, że tam nic nie zyszcze, na ten lep się brać daje.
— Prawda — przerwał rozochacając się Marcik. Tej czarownicy nikt się oprzeć nie umie.
— Wiedźma straszna jest — śmiał się Czech wzdychając razem — Jabym się z nią żenił chętnie, ale niemcy jej nikomu obcemu nie dadzą, aby jej bogactwa z rąk im się nie wyśliznęły.
— Nie bardzoby ona komu powodować się dała — odezwał się Marcik — gdyby w niej serce się odezwało.. ale, niewiasta jak lód albo kamień.
— Macie słuszność — potwierdził Mikosz poufaląc się coraz, bo mu rozmowa o pięknej wdowie bardzo miłą była. — No! ktoby to powiedział! Uprzejma jest, śmiejąc się, patrzy, drugim serce wyrywa z piersi — i jak kot igra z niem. Przyjdzie też na nią kiedyś godzina...
— Ja ją dawniej od was znam — mówił Marcik, widocznie się Czechowi przypochlebiając i o dzban mrugnąwszy, który przyniesiono. — Taką samą była dziewczyną będąc — śmiałą, wesołą, i uprzejmą...
— No.. i wybrała sobie za kogo pójść?
— Ona! — zawołał Marcik. — Jako żywo! Ojciec naglił, aby szła obawiając się ją zostawić samą, a był chorowity. Wzięła pierwszego z brzegu, gdy nalegano. Ten Arnold na zabój się w niej miłował, ale prędko w zwadzie zginął.
— Płakała słyszę po nim bardzo?
— Juści też choćby dla ludzi płakać musiała — ciągnął dalej Marcik. — Teraz gdy go niestało, wspomina, żałuje, a.. wiem, że za żywota gdyby parobek rozkazy jej spełniać musiał, a małżeńskiej od niej czułości doprosić się nie mógł — rychlej połajania lub szturchańca.
Czech słuchał z zajęciem i podziwieniem.
Wkupił mu się Marcik w łaski mówiąc o wdowie. Reszty, może napój dobry a mocny dokonał, tak, że w godzinę dwaj współzawodnicy byli z sobą na tej stopie, na jakiej zręczny Suła chciał być z Czechem. Zachęcał go do picia, bawił, pochlebiał, w dumę go wbijał.
Na ostatek tak wypadło z rozmowy, iż Marcik mu się oświadczył z przełaju, iż mu próżniaczy chleb obrzydł, a radby służbę rycerską znalazł sobie, byle u dobrego pana.
— Choć Ulryk Boskowicz — rzekł Czech — którego, chwała Bogu ztąd wzięto, nie wierzył polakom, teraźniejszy Paweł z Paulsztynu, myślę, że inny będzie. Ludzi nam trzeba, moglibyście i na zamku służbę dostać.
— Czemuż nie! czemu nie? radbym jej był — odezwał się Suła — na zamku mi służyć najwygodniej by było. I zdałbym się wam..
Czech pokręcił głową.
— No! służba teraz — rzekł — może nam przypaść ciężka.
— Tem ci lepiej — wtrącił Marcik. — Co żołnierzowi warto siedzieć pod szopą i ziewać? Gdzie gorąco, tam się on najlepiej żywi.
— Gorąco może być! — powtórzył Mikosz — gorąco!!
— A no!.. niechajby! — rozśmiał się ochoczo Suła.
— Co myślicie? — dodał poufnie po chwilce, tym niemcom mieszczanom jabym nie wiele wierzył. Już oni na króla Wacława za to sarkali i kwasili się, że na Okolu nowe miasto zrobił i mury stanęły około Ś. Franciszka do zamku, a od Ś. Andrzeja do Stradomskiej Bramy. — Tego nowego miasta nie zasiedlić niemcami, a oni by radzi tu być sami.
Jak im ten polski mały książe zaśpiewa, że Okola nie będzie budował — a obieca im co jeszcze więcej — gotowi mu poddać miasto. No! a jakby miasto wzięto — na zamku trzymać się będzie ciężko.
Mikosz westchnął tylko dając do zrozumienia, że toż samo myślał — kiwnęli zgodnie głowami.
— I ja tym mieszczanom nie bardzo wierzę — zamruczał. — To ludzie, którym ich kaleta milsza, niż pan, choćby najlepszy był. Im każdy równy, byle go tanio kupili a sprzedali drogo.
— No.. tak — dodał Marcik — a właśnie Łoktka, który, jak wiadomo grosza niema, dostaną łatwo...
Suła stawał się coraz serdeczniejszym dla Czecha, którego już miał tak jak za swego.
— Od czasu jak się o śmierci młodego króla dowiedzieli — szepnął — nosami bardzo kręcą.
Mikosz zapił tę smutną uwagę.
— Nie wierzę ja im — rzekł — choć nasz nowy W. Rządca inaczej trzyma. Wójt Albert go uspokoił.
— Wójt Albert — zawołał Suła — a to najchytrzejszy lis między niemi.
— Znacie go? — spytał Mikosz.
— Jam tu prawie z dziecka w Krakowie — mówił Marcik — Albert na mieście jakby książe udzielny siedzi. Co on chce to zrobi. Wiedzą o tem wszyscy, że i on i brat jego co w Miechowie opactwo trzyma, do Ślązaków ciągną. Ślązaków między mieszczanami moc wielka. Rozpatrzcie się ilu tu ich jest z Brzega, z Lignicy, z Opola, z Wrocławia, ze Świdnicy — Wrocław a Kraków trzymają się za ręce. Gotowi albo Ślązaka albo i Małego sprowadzić — —
Ulrych ich sobie naraził.
— Prawda — potwierdził Czech — z Boskowicza nikt nie był rad. Ostro ich trzymał i ziemian nie szanował. Dla nas on też nie był dobry... Paweł będzie inny...
— Daj Boże — dodał Marcik — ale czasu potrzeba, aż się na nim poznają i zawierzą mu.
Wygadawszy się tak od serca, wstali.
Czech pociągnął na zamek, Marcik jakby nic lepszego do czynienia nie miał, przeprowadzał go.
Szli ulicami zwolna, nieznacznie, a im się ku Wawelowi więcej zbliżali, tem Marcik żywiej zagadywał Czecha.. i bawił go lepiej.
W głównej bramie począł mu mówić o Grecie, wiedząc, że na tę wędkę Czecha złapie najpewniej. — Wśliznął się tak z nim na zamek, na który bez tego towarzysza dostać by mu się nie było łatwo, bo właśnie pod ten czas pilniej go od miasta strzeżono.
Wszedłszy od podwórca śmiejąc się, gawędząc, wdzięcząc do Mikosza, Suła miał dobry czas rozpatrywać się do koła.
Zamek po niedawnej pogorzeli, która i kościół dotknęła, choć wieże miał ołowiem kryte i wszystkie drewniane gmachy, których było najwięcej, zniszczyła — nie miał jeszcze czasu się odbudować.
Boskowicz myślał z Pragi sprowadziwszy murarzy, mocny gród i piękne gmachy zakładać na kształt Hradszyna. — Ledwie się do tego przygotowywać poczęto. Leżały stosy kamieni nazwożonych, drzewa belki olbrzymie, ale dotąd stały tylko tymczasowe dworki i budy, a załoga musiała się jako tako dusić w onych izbicach, w których dawniej mieszczanie mienie swe przechowywali, bo tejedne ocalały. Za Leszka Czarnego niemcy je popoprawiali zamku obraniając. Teraz i ludzie w nich przytułek mieli.
Dwór jeden pokaźniejszy zajmował W. Rządca sam, a inni dowódzcy jako tako się mieścili po budach z tarcic i chrustu a gliny polepionych.
Oczyma tak strzelając dokoła Marcik, obliczył łatwo po pewnych znakach, że załoga nie wielka i nie bardzo silna być musiała. Wprawdzie na wałach ostrokoły już nowe stały i do obrony przygotowane, ale garścią nie wielką tak rozległej przestrzeni bronić było trudno.
Wojsko też, które tak długo leżało sposobności nie mając wojowania, wiążąc w mieście łatwe przyjaźnie zgnuśniało. Chodzili żołnierze bez zbroi bezpieczni, nie zdając się myśleć, aby im co grozić mogło.
Marcik unikając innej rozmowy, bawił Mikosza opowiadaniami o Grecie, rozprawiał długo, aby chodząc z nim po wałach, lepiej się mógł rozpatrzeć. Potrzeba mu było wiedzieć na wszelki wypadek, z której strony łatwiejszy szturm a słabsza się zdała obrona.
W końcu napomknął znowu o służbie, którą rad by przyjąć, na co Czech odpowiedział mu dobrodusznie.
— Zobaczemy, gdy się lepiej z nowym W. Rządcą poznamy. Ja wam rad pomogę, ale wyżej nad sotnika trudno będzie się umieścić.
I zapytał go, czy miał dobrą zbroję.
— Dobrą i nie jedną — odpowiedział Marcik. W potrzebie zdam się i do kuszy, bo z nią, z bełtem i kołowrotkiem umiem sobie poradzić. Pewnie też balistarzy siła nie macie, a przyjdzie się bronić, to ci będą najpotrzebniejsi.
— My ich teraz nad pięciu, czy sześciu nie naliczym — rzekł Mikosz, a z tych dwu nie na wiele się zdało.
Chwilę jeszcze pogawędziwszy, Marcik się nizko pokłonił i z dobrą miną nazad pociągnął ku wrotom, bo Czech poszedł do budy swej odpocząć po piwie.
Szedł, a w duszy mu się robiło coraz weselej, bo widział jawnie, iż Czechy się z tem co mieli, długo teraz bronić nie mogli — jeśliby posiłki nie nadeszły. Pobudził zarazem niewiarę u mieszczan i obawę zdrady. Rad więc mógł być z siebie.
Spuściwszy się ku miastu i znalazłszy znowu w rynku, w którym ranne życie znacznie się już zmniejszyło, ciżba przerzedziła, Marcik wprost skierował się do domu Grety przy Rzeźniczej ulicy, gdy po drodze od ratusza wracającego spotkał Pawła z Brzegu, który szedł w tę samą stronę.
— Cóżeście to Czecha tak zapragnęli ugłaskać i wielką z nim przyjaźń zawarli? — zapytał Rzeźnik.
— Dobry chłop jest — odparł Suła. — Nagadaliśmy się z nim do syta, naśmiali i na zamek go odprowadziłem...
— Byłeś na zamku? — rzekł stając Paweł.
— A juści! byłem — zaśmiał się Marcik.
— I cóżeście tam widzieli?
— Wszystko okrom zamku, bo tam żadnego niema od czasu ostatniego pożaru. Bronić też gródka będzie trudno — począł swobodnie Marcik, tak jakby się mimowoli wygadywał.
Czechów garść mała, wały szeroko rozpostarte na inną osadę patrzą. Oni też dobrze rozumieją. — Jeżeli im posiłki nie nadejdą, oddadzą Wawel bez oporu.. na pierwsze wezwanie.
— Myślicie? — spytał zadumany Paweł.
— Ale to rzecz najpewniejsza — potwierdził Marcik. — Nowy wielkorządca nie tak twardy jak Boskowicz, szaleć nie będzie. Wy sobie z miastem poczniecie jak chcecie — to wasza rzecz, a że oni za was szyi nadstawiać nie będą — byle im wolne wyjście z bronią i sakwami dozwolono — to rzecz pewna!!
Paweł sposępniał.
— Łoktek rad będzie temu.. — dodał Suła. — Zresztą spalone zamczysko nie wiele znaczy dziś, a miasto gdy się nie podda wczas, samo — tem lepiej...
— Jakto? — spytał mieszczanin.
— Prosta rzecz — kończył śmiejąc się Marcik. Z miasta upartego będzie się czem pożywić. Z Czechów dziesięciu kop nie namłóci tyle, co z waszego półkopka.
Gdy żołnierze wrota złamią — nie będzie siły coby ich strzymałą.. Pójdą szaleć i obłowią się.
Paweł z Brzega zafrasował się bardzo.
— Teraz już tak nam prawicie! — zawołał.
— Zawszem wam mówił prawdę — odrzekł Marcik — i teraz jej nie taję. Wy niechcecie być pierwsi z miastem — zgoda — zamek się podda pierwszy, ale z wami mówić nie będzie czasu, ani ochoty...
Szli dalej razem; Rzeźnik dumał i sapał. Patrzał dokąd towarzysz jego zdąża, co Marcik porozumiawszy, choć mu się do Grety chciało, zmienił postanowienie i rzekł.
Pójdę po konia, któregom w szopie u Szeluty zostawił, bo mi do domu pilno.
— Do Grety dziś nie przyjdziecie? — spytał Paweł.
— A po co? — rozśmiał się niby dobrodusznie Suła — nie wskóram tam już nic. Greta tak dobrze Wurma, Mikosza, jak mnie przyjmuje, a żadnemu z nas z tego nic...
— To prawda! — począł wesoło Paweł. — Mnie też z niej nic, bo to synowica moja — ale na nią choćby popatrzeć, tak jakby człek co dobrego zjadł!!
— Albo się napił! — dorzucił Suła..
— Wiecie co — dodał Paweł biorąc go za suknię. — Idźcie do Grety, posiedźcie u niej — ja tym czasem pójdę rozmówię się z ludźmi.
Miasta na swawolę żołnierstwa narażać się nie godzi.
Marcik z początku się wahał wrzekomo i ociągał — potem ręką dał znak i poszedł do Grety.
Siedziała wdowa znowu u okna, trzymając w ręku rodzaj cytry, na której strunach pobrzękiwała po cichu. Za stołem podparty, najupartszy z jej zalotników, słuchał Wurm i dumał. W kącie na stronie nieodstępny Kurcwurst drzemał. Nie było nikogo więcej.
Na wchodzącego Marcika spojrzała uważnie Greta i spytała go nieco szydersko, rzucając cytrę na ławę.
— No — bardzoście się z Mikoszem pokumali?
— W kumy niema jak dzban — zawołał Marcik — a to chłopisko, zaprawdę serca dobrego, i choć jabym go chwalić nie rad, ale sprawiedliwym być muszę.. Dobry brat!
Wurm się skrzywił.
— Chwalić każdego można — ozwał się z przekąsem — począwszy od cielęcego mięsa, które też dobre jest... Mikosz na żołnierza tak dobry, jak ciele na pieczyste — ale.. więcej.
— On też czem innem nie myśli być — zawołał Marcik, — tak jako i ja. My oba ludzie prości, od siekiery, niemieckich minelidrów śpiewać nie umiemy, ani się nauczym... — za to kord nasz bardzo bywa wymowny!
Wurm pogardliwą miną przyjął tę odprawę — spojrzał na Marcika, który blizko Grety miejsce zajął, śmiało się do niej przysuwając — zżymnął się, rzucił do wstawania, żal mu się zrobiło i został rozparłszy się na stole.
— Gdym wchodził przerwaliście piosenkę — odezwał się Marcik do Grety, — czym to ja słuchać jej nie wart?
— Nie warciście — odparła wdowa. — Na naszych minesingerów wymyślacie, a ja ich lubię.
— Szkoda, żem ja do nich nie chodził do szkoły, możebym i ja u was większe miał łaski — westchnął Suła.
Greta popatrzała nań śmiało.
— Ja was i tak lubię dość — odezwała się — a gdybym lubiła więcej, na co by się to wam zdało?
— Jakto? na co? — wykrzyknął Suła.
— Znacie mnie przecież — zimno mówiła dalej Greta — jestem bałamutna. Każdego dnia ktoś inny mi lepszy. Wy macie dni swoje, ma je Wurm (wskazała nań) nawet Czech, któregoście i wy umiłowali — a oprócz was kto wie ilu będzie w łaskach! Tak mi najlepiej, niewolnicą niczyją być nie chcę.
— A królową? — podchwycił Wurm.
— Królowe u was królują póki wesela, potem je w niewolę obracacie, — odezwała się Greta. Ja to wiem, więc ani królową, ani niewolnicą nie chcę być, wolę panią sobie i wdową!!
Wurm się rzucił niecierpliwie. Zapomniał, że Marcik ich słucha i ciągnął dalej.
— Tak wam przecie zostać nie dozwolą — rzekł żywo — prędzej później kogoś sobie wybrać musicie.
— No — to później i jak najpóźniej! — zaśmiała się Greta. Lice jej zarumieniło się.
— Wybiorę może — dodała — ale wątpię bym was wzięła.
Wurm z gniewu ręką o stół uderzył, a Marcik głośno się śmiać zaczął. Kurcwurst w kącie, choć mu się do tego mięszać nie wypadało, usta sobie ogromną łapą zatuliwszy, prychał...