Kraków za Łoktka/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Główne siły księcia Władysława Łoktkiem zwanego, pod Sandomierzem naówczas zgromadzone były. Na zamku jako tako po pożodze i spustoszeniu polepionym i odbudowanym, mieścił się sam książe, dwór jego i starszyzna.
W nowo także odbudowanym i budującem się w części miasteczku, na pogorzeliskach tatarskich, — w ogrodach i szałasach, w namiotach i ziemiankach mieściła się wielce zbierana drużyna tego, który się zwał już jedynym, prawdziwym dziedzicem polskiej korony...
Naówczas wojska nawet najmożniejszych królów i mocarzów nie miały tej, co dziś jednolitości, porządku i szyku — ale wśród ówczesnych wojsk i dworów, Łokietkowe różniły się od wszystkich innych, wcale osobliwym ustrojem i obliczem...
Ludzie, uzbrojenie, twarze, rynsztunki zdradzały najosobliwszą mięszaninę, najrozmaitszego pochodzenia tej siły wojskowej. Oddział Amadajowy, którego tu cząstka stała tylko, składał się z samych Węgrów i najemnych dzikich Kumanów. Lud to był jako zaciążny, najniespokojniejszy, a że go płaca nie dochodziła, plądrujący niemiłosiernie wsie, dwory, plebanje i klasztory. Ani języka ich zrozumieć, ani ich grozą było można powstrzymać. Nie lękali się nikogo, zuchwali byli, a że książe pierwsze im winien był zwycięztwa, nosili się dumnie. Ogromni ludzie, ogorzali, czarno zarośli, głośno krzyczący, rwący się o ladaco do miecza — chcieli tu panami być, choć już garść tylko się znajdowała, bo resztę na biskupie dobra wysłał Łoktek do Biecza, powoli tych sprzymierzeńców niewygodnych, codzień o żołd mu suszących głowę, starając się pozbywać.
Kumani z Węgrami nie sami tu dziwnie wyglądali i dziko. Reszta pułków także nie lepszą była.
Od granicy Kujaw lud różny w twarzach też jakby jakieś obce plemię zdradzał. Rycerstwa prawdziwego, ze starych ziemian złożonego a przednio zbrojnego, mało było i to tylko przy osobie księcia — inne oddziały połatane były ludźmi prostemi, gminem po woli czy poniewoli do służby zaciągniętym.
Byli i tacy co szli opierając się, kijmi pędzeni, a teraz w wojaczce zasmakowali, zobaczywszy, że im wiele wolno było, że drugim hukać i grozić mogli bezkarnie. Zbroi nowej, porządnej trudno było dopatrzeć, tylko u tych, co na zamku stali, reszta wychodziła z domów z lada czem, a zbroiła się dopiero łupem na pobojowisku. Nie równo i nie jednako byli opatrzeni.
Z toporem jeden, z cepem żelaznym drugi, z łukiem ogromnym prostym, inny z małym a misternym, z nożami różnej miary, z mieczami wszelakiego kształtu... Lepszych kuszników co ciężkie bełty puszczali z kusz misternych, ledwie kilkudziesięciu naliczyć było można. Włócznie też pstro malowane, czerwone, białe, ciężkie i lekkie, nie u wszystkich się znalazły. Taksamo tarcze począwszy od starych, ciężkich, niezgrabnych z łubu a skóry, aż do kutych z nosami żelaznemi i nabijanych gwoźdźmi mosiężnemi — leżały na kupach niby łom na pobojowisku.
Obóz przedstawiał dość nieporządny ale rozległy tabor, na kilka części podzielony, mało się różniące od siebie. Pułków jednego zawołania, wedle starego obyczaju, Nałęczów, Toporów, Śreniawów prawie nie było, garstki ich straż trzymały przy panu. Więc i ładu wielkiego w tem mrowisku trudno było utrzymać... Obóz wrzał i kipiał ciągle, a dowódzcy, sędziowie obozowi, czeladź co miała porządku pilnować, nieustannie latała z miejsca na miejsce, bojujących rozbrajając, najczęściej kijmi. Darli się z sobą ciurowie za lada co, bo ludzie byli rozpuszczeni wojną, którym wszystko wolno było; a czuli się potrzebni.
Pomimo to wesoło było wśród tego tłumu, teraz używającego spoczynku i wczasu. Gędźbiarze, grajki, przekupnie, włóczęgi płci obojej, żebracy, szynkarze siedzieli i snuli się pośród namiotów z szarego płótna, z wojłoków, wśród szałasów i szatr ukleconych z gałęzi, bud plecionych z chrustu, dołów pokrytych drzewem i darniną, ognisk otoczonych kamieniami, wozów i koni powiązanych do kołów...
Gdzieniegdzie górą nad daszkami namiotów, stał pochylony drąg z chorągwią, z płachtą, ze znakiem jakimś, pod który gromadzili się ci, co do jednej kupy należeli.
A nie łacno było wśród tego natłoku, własnego często wyszukać legowiska. Krzyżowały się i wiły ścieżyny na wsze strony, plącząc z sobą, tak, że nie jeden się po nich krocząc obłąkał. Hukano też, nawoływano, trąbiono jak w lesie.
Niektóre oddziały dla zwoływania się deski sobie wiszące na kołach postawiały, w które kijmi bębniono, gdy ludzi trzeba było gromadzić.
Śpiewy, brzękania, kłótnie, śmiechy i narzekania razem zmięszane stanowiły ów chór obozowy, do którego rżenie koni, szczekanie i wycie psów, i jęki pobitych się łączyły. Bójki były tu rzeczą tak powszednią, a zabójstwa tak częstemi, że gdy trupa niesiono grześć, mało się kto od kości lub kufla odwrócił nań spojrzeć. Ci co przy kotłach siedzieli, widząc odarte ciało na noszach, bo sukni do grobu nie darowano nikomu, nawet piosnek nie zaprzestawali.
Wśród tego zamięszania i nieładu, gdzieniegdzie lepszy namiot dowódzcy, ludzie dostatniej odziani, wetknięte włócznie, wozy kute, domyślać się kazały ziemianina. Chociaż z ziemian co naprzód do Łoktka przystało mężne było, porywcze, ale w większej części nie dostatnie.
Możniejsi czekali jeszcze, teraz dopiero zwolna się garnąć zaczynając.
Nie mógł książe dostarczać żywności ludziom swoim, ratowano się więc od głodu i pragnienia obyczajem ówczesnym. Codzień wychodziły oddziały picowników, brały co napadły nie pytając czyje. Jesienią naprzód na dziesięciny się rzucano i na dobrze nabite plebanów brogi a stodoły klasztorne.
Oprócz tego wykradało się dużo ludzi na ochotnika w świat. Tych po całych dniach potem wracały kupki, wioząc wory, wiązki, pomordowane ptastwo i zwierzęta domowe. Pożądanych tych gości witano wesoło, bo się od nich za mały grosz pożywić było można.
Przekupniów nie wielu do obozu się ważyło, bo tu pieniędzy było omal a zuchwałości wiele...
Nie jednego odarto, który na zamku nie znalazł potem sprawiedliwości i wypchnięto go, bo winnych wskazać nie umiał.
Bliżej ku zamkowi stały coraz pokaźniejsze siły, większa część ziemian, których już wodzowie do Łoktka przystali i wiedli za sobą ludzi własnego zawołania. Tu też trochę ciszej było, gdy od miasta i z błonia zdala nawet dochodziło warczenie ciągłe jakby woda wrzała.
Pod zamkiem ludzi, konie widać było pańskie, u namiotów nie jedno pacholę czyszczące zbroję połyskliwą, trzepiące szaty, krzątające się około kociołka... Tu odartej gawiedzi obu płci mniej się kręciło, bo ją wysmagiwano precz, obawiając się złodziejstwa. W dworkach i chatach miejskich wielu, siedziało przedniejsze rycerstwo, bo mieszczanie mieć je woleli dla opieki od zuchwalstwa ciżby obozowej.
Tu też znaki stały na tyczkach, aby lada kto się nie wparł nieproszony.
Na samym zamku siedział książe, ale zamczysko po zniszczeniu zaledwie jako tako było połatane. Murów kawały starych, oczerniałe od ognia stały samopas — wśród nich na prędce pobudowano szopy i stajania. Wał i tyny były oprawne, wrota nowe i mocne, wewnątrz więcej rumowisk niż budowli.
Wielką też wspaniałością pan się ten nie otaczał, dwór i czeladź dla oka ludzkiego czysto ale z prosta i niewykwintnie było przyodziane. Łoktek o świetność nie dbał, na zaciągi wszystko łożył. Brał gdzie mógł, dla siebie wiele nie potrzebując, na sprawę swą ważąc ostatek... Miał tylko to, co mu przyjaciele przynosili. Ten koni kilka, ów siądzenie, inny coś sukna i szat, tamten broni, mało który grosza ofiarował, a szło im teraz o to, aby przyszły pan nie zbyt się ubogo na świat okazał.
Skarbnik tam nie wiele miał do czynienia, bo ledwie gdzie chwycono trochę pieniędzy, wnet niemi Węgrom, Kumanom i innym gęby trzeba było zatykać. Miał już naowczas książe Władysław Kanclerza, Podkomorzych, Kapelana, Komorników, dwór, jakiego potrzebował, lecz występować nie było z czem, bo w tem wszystkiem zbieraninę widać było.
Przyszła wielkość tego, co się dobijał korony, widomą jeszcze nie była — lecz kto wszedł do izby, w której małe książątko siedziało na ławie u stołu, z gruba od siedzenia wyciosanego — popatrzywszy i posłuchawszy niepozornego człeka czuł, że w nim siła mieszkała wielka. Niczem on nie oślepiał, nie chwalił się, a szedł z taką wiarą w zwycięztwo dobrej sprawy, że i innym o nim wątpić nie dopuszczał.
Było to nad wieczór, Łoktek dowódzców i urzędników swych zgromadził do siebie.
W pośród nich stojąc drobny człek, odziany w zszarzany kaftan, z włosami rozrzuconemi, z brodą pomiętą, z oczyma bystremi — panował przecie... Gdy się odezwał głos jego, milkli wszyscy, oczy otaczających nie schodziły z niego. Z całego zgromadzenia tego, on najmniej na pozór był widnym, a do niego, jak do ogniska zbiegało się, co tu żyło.
Spojrzawszy na wchodzącego, posłyszawszy słowo, wnet zgadywał o co chodziło — odprawiał krótko i stanowczo. Rąbał jak siekierą tem co rzekł, sporu nie znosił. Gdy brwi ściągnął a stanęły mu dwa fałdy do góry między niemi — nie było mu się co sprzeciwiać.
Stał właśnie pomiędzy Wierzbiętą a Wojciechem ze Żmigroda, u boku mając Klemensa Kanclerza, tylko co przybyłego z Krakowa z sędzią Smiłem — i naradzał się z niemi, gdy głośno wołając, wpadł nagle drzwi rozwarłszy, poruszony mocno, mąż średnich lat, w sukni duchownej.
Nim zrozumiano z czem szedł, Łoktek się dorozumiewał, że skargę niósł. Gniew, żal, rozdrażnienie, buchały z niego. Ledwie się skłoniwszy, ręce do góry podniósł i krzyczeć począł.
— Sodoma i Gomorha! Miłościwy Książe! Karę niebios na siebie ściągniecie! Tak samo tu sobie wasi poczynają, jak niegdy w Poznaniu! Komorę mi odbito, chlewy wypróżniono, służebne pokrzywdzono.. konie ze stajni uprowadzono.. Gwałt — rabunek własności kościelnej!
Zadyszany księżyna zakaślał się.
Książe stał spokojny, dając mu się wylać z gniewem — księdza, który go tak obojętnym ujrzał, zimna krew Łoktka jeszcze mocniej poruszyła.
— Najazd Tatarski! — zawołał — dzicz! poganie! Świątynie pańskie i sługi nie poszanowane.
— Uspokój się, mój ojcze — rzekł Łoktek. — Niema na to rady! Wojna ma swe prawa, żołnierz mój mrze z głodu.. Nagrodzę wszystko, dziś wy jak ja cierpieć musicie...
Ksiądz podniósł głos i już miał wołać — Anathema! gdy Kanclerz Klemens z powagą wystąpił przeciwko niemu.
— Ojcze kochany — rzekł. — Książe gdyby pragnął, nie może nic... Ściąga się lud, jeść musi, dostarczyć mu chleba trudno. Wojna nie potrwa, krzywdy się nagrodzą.
— Nietykalna święta własność kościelna, na którą się sprosne ręce rzucają — przerwał Pleban.
— Kościołowi straty się jego powrócą — rzekł książe spokojnie. — Bylebyśmy się Czechów pozbyli, kraj oczyścili i ład przywrócili.
— Czech nas tak nie łupił! — dodał Klecha.
Ks. Klemens prawie gwałtem go na bok odwiódłszy, ułagodzić usiłował i uspokoić, gdy przez drzwi, które otworem zostały, ujrzał Łoktek twarz jakąś — drgnął i zapomniawszy o Plebanie, pospieszył do progu.
Tu stał zbłocony cały, ledwie z konia zsiadłszy Marcik. Zdala do swojego pana a on do niego miłościwie się uśmiechał. Książe na innych nie zważając, wyszedł z nim do bocznej izdebki, w której ubogie leżało posłanie i trochę oręża stało w kącie.
— Z czemżeś ty przygnał? — zapytał — pewnie dobrego nie przynosisz mi nic. Oto ks. Kanclerz także z Krakowa przybył ze Smiłem i nic — nic, tylko jakieś niepewne obiecanki.
Cóż mieszczanie?
— Mieszczanie! Miłościwy Książe — żwawo począł Marcik — wszystko prawie niemcy, niemiec zaś by najlepszy był, chytry jak lis.. Na dwóch stołkach siedziećby chcieli.
W tem przerwał. — Z mieszczany by jeszcze do ładu się doszło może — ale Biskup bruździ a oni go słuchają.
Czechy też ustępować coś nie myślą...
Spojrzał na księcia, który wcale się nie zasępił — słuchał spokojnie.
— Nie miałeś z czem wracać! — rzekł. — Trzeba ci było siedzieć i mieszczan ujmować... Zyskać mi choć kilku.. byle było komu otworzyć bramy, reszta musiałaby się poddać. Na to aby wrota zdali, nie wielu trzeba.
Marcik po głowie palcami przeszedł i pokłonił się.
— Miłościwy panie — odparł — jednać bym rad, ale czem? Rozumu ja na to nie mam, kupić ich nie było czem... Na mój język za twarda sprawa. Wolałbym trochę ludzi i żelaza — dalibyśmy prędzej radę — kto wie!
Łoktek poweselał.
— Czekaj ino, ja tam sam pójdę — odpowiedział — gdy pora będzie po temu. Myślę, że niebawem.
Urwał i odwrócił się.
— Nie baw tu — rzekł — tyś mi tam potrzebny we środku, w mieście. Obiecuj im co chcesz, strasz szturmem a rób tak, aby się bez niego obeszło. Tyś tu mi nie konieczny, a tam pomocny, bo się z mieszczany i mieszczkami kumasz. Nie baw że a wracaj.
— Gdyby nie Biskup! — wyrwało się Marcikowi. — Za Biecz się podobno sierdzi, że mu go Węgry plądrują...
— Do Biskupa Kanclerza poślę — odparł książe. — Ty wytchnij tylko i powracaj do miasta. Gdy przybędziesz po kilku dniach niebytności, a pytać będą, mów, że wiesz iż ciągnę całą siłą na Kraków.
Łoktek skończywszy, podał rękę do pocałowania Marcikowi, dobył z kalety na stole garść groszy, wcisnął mu je i wyszedł spiesznie.
Suła sprawiwszy się tak żwawo, miał czas dawnych swych towarzyszów odwiedzić w obozie, i przypomnieć sobie życie, za którem tęsknił.
Wyszedł zaraz w podwórce między ludzi. Tu go ze wszech stron witano okrzykami.
— Marcik — Suła! Znowuś ty tu! A zkądże cię tu przyniosło?
Piąte przez dziesiąte odpowiadał gość zaglądając wszędzie, rozpytując nawzajem, rozglądając się pilno kto był z panem, kto przybył, kto się nawrócił, bo widział, że siły urosły.
Jak tylko zachwiała się potęga czeska, nieoglądano się już na nikogo, tylko na małego pana.
Korona Przemysławowa i Wacława jemu należała. Ze wszystkich ziem, coraz gęściej nadjeżdżało rycerstwo — choć niektórzy jeszcze nie bardzo widzianemi być chcieli. Ludzi przybyło.
Gdy z zamku od góry spojrzał Marcik na szeroko rozciągnięte obozy, a w myśli sobie liczyć począł, ile tam być mogło głów — serca mu przyrastało.
Tym czasem w izbie książęcej trwały narady, coraz nowi zgłaszali się sprzymierzeńcy.
Wśród nich jednym z najznaczniejszych był a najpożądańszym Wincenty z Szamotuł, możny ziemianin z Wielkiej Polski, którego się tu nikt nie spodziewał, a wszyscy witali z pociechą wielką. Mąż był w sile wieku, znany z cnót swych rycerskich, niepomiernie żądny czci, dostojeństw i mienia. Tego Wierzbięta przywiózł księciu, polecając jako człowieka, który mógł mu Wielką Polskę pozyskać.
Na pierwsze wejrzenie widać w nim było dumnego panka, krwi gorącej. Nigdy on jeszcze Łoktka nie widział wprzódy i wszedłszy zdumiał się wielce niepozornej postaci. Sam on wybrał się do obozu prawie po książęcemu, aby okazać jak możnym był. Wśród tego szarego dworu wyglądał dziwnie w szatach barwnych i błyszczących.
Wszyscy przypatrywali mu się, gdy w kilku słowach ofiarował posługi swe księciu.
— Rad jestem wam tutaj — odezwał się książe — a wdzięczniejszy jeszcze będę, gdy tam sprawę moją popierać zechcecie, gdzie ja się wielu przyjaciół nie spodziewam.. Pamiętają mi tam przeszłe czasy.. za którem odpokutował...
Wincenty mało co mógł odpowiedzieć i przyrzekać nie śmiał wiele, bo wiedział, że w Poznaniu rychlej Ślązak znajdzie sojuszników, niż Łoktek, którego się duchowieństwo obawiało.
Księciu dosyć było krótkiej chwili rozmowy i wejrzenia, którem sięgał w głąb każdego łacno — aby w panu z Szamotuł poznać człowieka, którego nadzieją władzy i dostojeństwa mógł sobie zjednać.
Wziął go na osobność, posadził obok siebie i czcząc a poufałość mu okazując — w końcu mu szepnął.
— Jednajcie mi ludzi u siebie. Jeżeli tę ziemię z pomocą waszą zdobędę, a jest mi ona dla całości korony mej potrzebna, i w niej gniazdo nasze... możecie się spodziewać wdzięczności. Wielkorządów nie dam nikomu tylko wam...
Czy myślał w istocie Łoktek tak wspaniale nagrodzić przybysza? — on sam tylko mógł wiedzieć — ale słowem tem ujął go sobie.
Wielkopolski potrzeba mu było. Korona Przemysława leżała w Gnieźnie, a Gniezno w tej ziemi, którą Wincenty miał dlań pozyskać.
Godzin parę przesiedzieli na rozmowie z nim, aż do wieczerzy, do której zasiedli w wielkiej izbie. Uczta była nie pańska a żołnierska, na drewnianych misach z kubkami glinianemi. Srebra tam nie spotkać było, z czego się sam książe wyśmiewał pierwszy, żarty strojąc z ubóstwa swojego.
Podczaszy ubodnięty dobył jedyną czarkę pozłocistą jaka była, a książe w ręku ją podniósł do góry, aby wszyscy widzieli...
— Tak mnie moje żołnierstwo objadło, — rzekł śmiejąc się iż mu Mieczyn ledwie jedną tę odkradł jakimś cudem.. Ale w Krakowie złotników siła!
— A w Olkuszu srebro znajdziemy! — dodał wesoło Wierzbięta.
— Jak ja, tak i żona moja — dodał Łoktek — nawykła do prostych szat i ubogiego sprzętu w Radziejowie, nie będziemy więc dla siebie wiele potrzebowali od nikogo.
Sędzia Smił ozwał się z pokłonem, że ziemianie chętnie dla swego pana po kubku się złożą.
— Dla mnie tego nie potrzeba — odparł Łoktek, — bylem miał czem ludzi opłacić i stało na zaciągi nowe, bo do oczyszczenia wiele kątów mamy, i do odzyskania dosyć, — a i Czechy po zamkach jeszcze siedzą.
— Brandeburgi z Sasami na granicy, — dorzucił ktoś z boku.
— Na tych Krzyżacy pomogą, — rzekł Żegota, — bo oni się z sobą nie bardzo godzą.
— No — a na Krzyżaków kto? — przerwał Wierzbięta — bo i ci nam straszni. Na Pomorze się cisną gwałtem, chcąc nam je odebrać.
— Na Boga! nie damy im go! — zawołał książe. — Najdroższy to nam kraj, przez który wrota do nas ze świata i na świat wiodą. —
— Nie damy! — powtarzali inni.
Ciągnęła się tak przy wieczerzy mowa o wszystkiem. Wincenty z Szamotuł badał oczyma tego pana, któremu przybył usługi swe ofiarować — on też spoglądał nań i można było posądzać ich, że się wzajem lękali siebie, choć czuli się sobie potrzebni.
Gdy się szerzej rozgadano o wojnie, o prowadzeniu jej, o nie przyjaciołach, jak przeciw któremu występować i walczyć z nim przystało, Łoktek się dopiero ożywił i twarz mu się wyjaśniła.
Bliżej Krzyżaków i Sasów siedzący pan z Szamotuł, odważył się wyrzec, że wojsko polskie wiele potrzebowało jeszcze, nimby się z niemi mierzyć mogło.
— A mierzyliśmy się przecie z niegorszemi od nich Czechami, — rzekł książe — i biliśmy ich cale nie zgorzej.
Wy, coście ludzi moich nie widzieli, w boju nie znacie ich. Niepozorna to gawiedź, ale głosu mojego słucha i jak drapieżny zwierz pada na wroga.
Wincenty się uśmiechał.
— Nie ma lepszych żołnierzy, — dodał Łoktek — jak głodni i odarci. Pięknej zbroi nie jednemu żal i dostatku gdy go ma. Moi wszystko zdobyć się spodziewają, a do stracenia nie mają nic.
Tak do nocy zabawiano się opowiadaniem różnych przygód wojennych, poczem każdy szedł, gdzie mógł kąt znaleźć dla spoczynku, a pan z Szamotuł do osobnego namiotu, który sobie rozbić kazał, bo już innego miejsca dlań nie było
Kanclerz Klemens sam z księciem pozostał.
— Winszujcie mi, ojcze — odezwał się Łoktek.. znaczna ryba weszła w sieć moją. Cieszę się tym wielkopolaninem.
— Byle nie zawiódł nadziei waszych — rzekł kanclerz. Ja go nie znam, ludzie o nim mówią różnie. — Możny jest, rodu znacznego, ale wiele też zapragnie i drogo się płacić każe.
Książe zdanie to potwierdził głową, nie okazując by się lękał.
— Ja się w nim dumy nienasyconej boję — dodał ksiądz — bo ludziom pysznym, a władzy chciwym nigdy dosyć.
Ks. Klemens wracać miał do Krakowa, żądał więc poleceń i rozkazów, na co Łoktek krótko mu odpowiedział.
— Kraków wziąć muszę. Czyńcie co można, aby mi go dali bez krwi rozlewu.. Dziś o to najpierwsza troska.. Nie wiele on wart sam, ale w mieście niemcy są zamożni, jam grosza żądny, na Wawelu moc siedzi niewidzialna, która mi da inne ziemie, gdy go posiędę.
Nazajutrz rano w orszaku swym ujrzał ks. kanclerz wesoło jadącego Marcika, który pokłoniwszy mu się oświadczył, że z rozkazu pańskiego w jedną dążąc stronę, za straż bezpieczeństwa służyć mu gotów.