Przejdź do zawartości

Kraków za Łoktka/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Na dzień się dopiero brało, a miasto zaledwie budzić zaczęło, gdy około dworu Biskupiego, zebrała się niezwykła w tej dnia porze gromada ludzi. Pojedyńczo i gromadkami cisnęli się do wrót, wychodzili i wchodzili spiesznie.
Można w nich było łatwo poznać mieszczan, po większej części niemców, kupców, bogatszych właścicieli kramów, ławek i gospód w mieście. Biegli żywo rozglądając się do koła, a nie bardzo chcąc być widzianemi.
W kościołach dzwoniono na jutrznię i razem dwa współzawodnicze dzwonki Ś. Franciszka i Dominika na wyprzódki, zwiastowały poranną modlitwę. Po dworkach światła pozapalane przededniem jeszcze, widać było przez błony i okiennice. Ranek chłodny był i chmurny, ludzie szli pootulani opończami, których kołnierze wysoko sterczały, kobiety w narzuconych na głowę fartuchach i chustach.
Ruch w mieście, w początku mały, wzrastał z każdą chwilą, otwierały się wrota, dziewczęta biegły do studzien po wodę, psy wychodziły w ulice wietrząc co na nich w czasie niebytności ich się działo, i nogi przeciągając skurczone.
Miasto w tej szarej mgle poranka wcale różnie wyglądało niż w nocy. To co światło księżyca i mroki czyniły wielkiem i pięknem, występowało w nagiej rzeczywistości, szare, smętne, odrapane i pospolite. Na ścianach domostw widać było opadającą glinę i tynki, płoty świeciły dziurami i łataniną, wysokie dachy pokazywały szczerby, które w nich czas i słota porobiły.
Kościoły ze swemi rusztowaniami, które nocą piętrzyły się wspaniale, zmalały teraz i widać było jak im wiele brakło do ukończenia.
Nie było ani jednego prawie, któryby już się mógł rozebrać z przystawionych doń ogromnych sztandarów i powiązanych do nich desek. Teraz robotników na nich nie było, czekały na przyszłą wiosnę...
Przy świetle dziennem śmieciska i kałuże w ulicach, pierwsze wystąpiły, gdzieniegdzie powymaszczane kamieniami, chrustem i deskami, pokazały się kładki pod domostwy i cała sieć kolei, które wozy zostawiły po sobie. Po deskach na pniakach i słupkach opartych, przekradali się pod okapami przechodnie, gdzieniegdzie przeskakując zerwane hacie.
Dworzec Biskupi nie wyglądał tak świetnie jak za owych błogosławionych czasów Prandoty lub Iwona. Powaga Pasterzy, ich znaczenie i władza, z różnych przyczyn ucierpiały wiele. Cios im zadał najdotkliwszy szalony Paweł z Przemankowa, wichrzyciel, warchoł, człek swawolny, po którym ani Prokop choć mąż wielkiego rodu, powinowaty księżnej Gryfiny, ani Ślązak Muskata pasterz teraźniejszy, dźwignąć już Biskupiego dostojeństwa do dawnej świetności nie mogli.
Razem prawie ze wzmocnieniem władzy świeckiej koroną starą, osłabła moc Biskupów. Lecz nie byłaby dała się pożyć tak łatwo i rychło, gdyby nie ten człowiek co jej cały blask dawny odjął, Paweł, ów za którego grzechy następcy jego pokutować mieli.
Pod nim to rozprzęgło się duchowieństwo i zaczęto je lekceważyć. Widać już było, że w przyszłości nie biskup nad królem, ale król nad biskupami stać będzie. Kończyło się dla duchowieństwa panowanie zwierzchnie nad krajem a zaczynała walka o utrzymanie przy zachwianej powadze, którą cięgle walącą się posiłki z Watykanu podpierać musiały.
Po Prokopie Rusinie, wybrano Ślązaka, obcego na wpół, niemającego tu ani rodu ani związków. Ten aby się utrzymać na stolicy, pokornie wszystkim stawić się musiał, jednać sobie świeckich i duchownych. Dawni biskupi, Iwo, Prandota, Paweł, poprzednicy ich, rośli z ziemian tutejszych, ten był obcym. Sam na wpół niemiec, miał tylko zwolenników w mieście, na zamku starał się ich pozyskać. Kraju znał mało.
Mąż był uczony, spokojny, milczący, w sobie zamknięty, nieco lękliwy, oglądający na wsze strony, ostrożny a mimo to czujący słabość swoją. Widział, że się chwiał, że mu tu nieswojo było. Człek był podówczas lat średnich, siwiejący już zawcześnie, oblicza zadumanego, oczów bladych, cery żółtej, chudy i zgięty. Losy dlań przeznaczone zdały się przeczuciem piętnować na jego twarzy, trwożliwej i tajemniczą okrytej zasłoną.
O szarej godzinie Biskup Muskata był właśnie tylko co mszę w kaplicy domowej odprawił, powracał przygarbiony do sypialni, w której około ksiąg najlepiej zabawiać się lubił, gdy kapelan jego Stanko, całując w rękę cicho mu szepnął, że Wójt Albert z mieszczanami czekał nań i o posłuchanie się dopraszał.
Po twarzy biskupa przemknął się wyraz trwogi, krokiem spieszniejszym posunął się naprzód do sypialni, później zawrócił żywo do izby, w której zwykł był gości przyjmować.
Tu też Wójt i mieszczanie czekali na niego, a że dzień się jeszcze jasny nie zrobił, okna w niej były małe, o mroku wchodzący Biskup więcej się mógł domyślać niż poznawać przybyłych...
Albert stał na przedzie, tego wszędzie po wzroście i postaci odróżnić było łatwo. Za nim blade i niespokojne twarze Rajców i kupców patrzały... Szeptali coś między sobą.
Niezwykła ranna pora, w której przybywali, przeczucie jakieś złowrogie, zawczasu trwogą się odbiły na obliczu Biskupa...
Witano cichemi ręki pocałowaniami.
— Ojcze, — odezwał się Wójt Albert — przychodzimy na radę! Straszne wieści nas doszły!
Oczy Muskaty błysły — spojrzał i spuścił je smutnie.
— Mówią, że młody król nasz zdradziecko został zabity. — Czesi na zamku już sobą trwożą, mówił Wójt. Co nam poczynać? Łoktek nie zaniedba korzystać z tego... Śle już nawet i upomina, aby mu zawczasu miasto zdano. Ratując się od klęski takby uczynić należało, ale Czechy.. Zemsta ich?!
Biskup trwożliwie się obejrzał do koła. Niewiele osób go otaczało, lecz i tę gromadkę za zbyt liczną uważał. by przy niej mógł się odezwać otwarcie. Zawahał się, wejrzał na Alberta, ręce złożył.
— Pomówiemy o tem — na osobności — szepnął. Chodźcie ze mną.
Mieszczanie pozostali w izbie, a Wójt szedł do sypialni za Muskatą.
Izba, do której go wprowadził, szczupłą była jak cela klasztorna, ksiąg pełna, stołem do połowy zajęta, skromna, niczem nie zdradzająca zamożności. Łoże twarde stało w kątku z rozrzuconem jeszcze posłaniem, krzyżem w głowach, palmą i gromnicą.
Gdy się drzwi zamknęły, Biskup znowu ręce złamał i podniósł jak do modlitwy.
— Ciężkie Bóg na nas próby zsyła! — rzekł pobożnie. — Chyba on sam natchnie co czynić mamy.
— A kogóż on prędzej oświecić i przez czyje usta przemówić raczy niż wasze, Ojcze — odezwał się Wójt. — Przychodzimy do Was po mądrą radę. Miasto ratować potrzeba.
Biskup milczący stał patrząc w okno oczyma szklannemi, które łzami zachodziły.
— Książe Władysław — dodał Albert — już krąży, wypatruje, nasyła i nagli...
Muskata dał znak ręką.
— Nie przeto spieszyć trzeba — rzekł. — Zuchwały i mężny człek jest, bo tylekroć wygnany, za zgubionego uważany, na nowo się dobył, siły stworzył i ludzi zyskał! Tak — bać się go musiemy — ale czy to pan, jakiego nam potrzeba?
Biskup coraz głos zniżał, jakby się lękał słów, które z własnych ust jego wychodziły. — Wyrywały mu się one jednak siłą jakąś wewnętrzną z piersi i powstrzymać ich nie mógł.
— Książe ten — dodał — kościoła i duchowieństwa nigdy nie szanował. Pamiętają ludzie co na Ślązku, w Poznaniu i po innych ziemiach żołnierze jego i on dokazywali. Klątwą go kościelną trzeba się było pozbywać. — Ani Wam, ani nam nie jest miły ni pożądany...
Tu zamilczał chwilę.
— Lecz jeźli Czechom do oparcia mu się sił braknie — wtrącił Albert — my kogoś przecie za pana sobie obrać musiemy. Ten dużo ziem już posiadł, a gdy Czechów nie stanie, resztę zagarnie.
Po krótkiem milczeniu — Muskata do ucha prawie Wójtowi szeptać począł.
— Czemużbyście nie mieli się postarać o to aby Kraków oddać, któremu z Piastów Ślązkich? Oni narodowi niemieckiemu więcej sprzyjają i siłę mają w niemieckich sprzymierzeńcach...
Albert głową potrząsł.
— Nie dziś to nam księcia ze swej ręki prowadzić tu — rzekł — nie mamy o czem... Ziemianie będą przeciwni.
Muskata słuchał nie przekonany...
— Siłę byście znaleźli i wy, — rzekł — rozumem — zręcznością, wreszcie pieniądzmi wiele dokazać można.
Przerwał nagle — Wójt słuchał zimno — miał on też same myśli, ale widział niepodobieństwa przyprowadzenia ich do skutku.
— Książe Władysław mężny jest i waży się na wszystko.
— Ale sił on nie ma — odparł Biskup — tylko te, które mu słabość wasza daje... Wszak nie dawno rycerstwa mu brakło i chłopów a gmin uzbrajać musiał.
— Dziś mu ze szczęściem druhów przybyło — rzekł Wójt. — Wiemy z pewnością iż Wierzbięta Kasztelan, Wojewoda, pan ze Żmigroda, Sandomirscy oba, a i pod bokiem waszym Klemens Kanonik, Kanclerz, tajemnie mu są oddani.
Nie musiało to być nowiną dla Biskupa, bo Kanclerza głową potwierdził — i dodał.
— Co do Kasztelana i Wojewody — wątpliwa jeszcze.
— A! nie ma już wątpliwości! — odezwał się Wójt.
Zamilkli patrząc na siebie. Biskup widząc, że Albert na ostatnie czeka słowo — dorzucił.
— Nie spieszcie! Dopóki Czechy na zamku, nowego pana nie szukajcie. Korona Czeska nie zostanie bezpańską. Wybiorą prędko króla nowego panowie, lub której z pozostałych niewiast dadzą męża... z możnego domu... Naówczas upomną się Czechy o polską koronę, a Wasz mały pójść może na wygnanie.
Ostatnie wyrazy cichuteńko dokończył Biskup, ale z uczuciem, i widać było, że życzył tego co prorokował.
— Ten mały Łoktek — dodał żywiej — wiecie co on znaczy? Oto z nim jego polacy co mu się zasłużyli przyjdą tu i posiądą wszystko. Wiecie jak oni niemców kochają, jak im zazdroszczą! Złe czasy dla was nastaną. Książe, ten nigdy nic nie miał, wojna wpędziła go w długi, któż jeśli nie my i nie wy płacić je będziemy? Mieszczaństwo i dobra duchowne!
Westchnęli oba.
— Czekajcież! nie spieszcie — dodał Muskata. Czechy nad wami siedzą! Zawsze czas bramy otworzyć.. On na miasto i zamek razem ważyć się nie może.. to nad jego siłę.
Krótką chwilę trwała jeszcze urywana rozmowa. Biskup wypowiedziawszy co myślał, nie nalegał już, ochłódł, z rezygnacją patrząc na przyszłość. Albert pożegnał go niosąc swym towarzyszom radę, z którą mieszczanie na Ratusz poszli, rozdzieliwszy się w podwórzu, aby ich ztąd kupą idących nie widziano.
Dzień już był biały.
Muskata szedł zabierając się dopomnieć o posiłek ranny, gdy zapukano. Zdziwił się i zarumienił nieco Pasterz, widząc wchodzącego Kanclerza Klemensa, o którym co tylko mowa była.
Kanclerz postawą i twarzą stanowił zupełną sprzeczność z Muskatą przygnębionym, ściśniętym, przestraszonym... W sile wieku, pięknego oblicza, z czołem wyniosłem, łagodnym wyrazem w ustach. Ks. Klemens śmiałym był i pewnym siebie. Nic nie krył w sobie, nie potrzebował nic taić, przynajmniej twarz jego otwarta, żadnego wysiłku do stłumienia myśli i uczuć nie okazywała.
Biskup przywitał go z uprzejmością tem większą, że nie była szczerą, chciał nawet okazać się wesołym, choć nagłe zjawienie się Kanclerza mocno go zaniepokoiło. Wskazał mu siedzenie poczynając rozmowę od pory wilgotnej i rzeczy obojętnych.
Ks. Klemens usiadł. Muskata domyślał się, że nie przyszedł bez celu, przeczuwał, że zagai sprawę Łoktka. — Nie rad był temu.
Zawołał na ochmistrza o winną polewkę. Czekał czy co nie przeszkodzi niemiłej rozmowie. Kanclerz nie spieszył z jej rozpoczęciem. Dopiero gdy służba odeszła — odezwał się nagle:
— Mówią o smutnym losie młodego króla Wacława... Pewnie Ojcu naszemu jest to wiadomem.
— Mówią.. tak.. powiadają — rzekł Muskata. Ja temu jednak nie wierzę. Są ludzie, którym takie wieści na rękę.. Młody pan nie miał jeszcze czasu narazić się nikomu.
— Rozpustnym był — otwarcie odparł Klemens.
Biskup pił polewkę oczu nie podnosząc.
— Jeżeli Czechy wyjść ztąd będą musiały — dodał Kanclerz — a pan nowy, nasz własny przyjdzie objąć panowanie nad nami — my się na to skarżyć nie będziemy.
— Dla nas — wtrącił Biskup sucho — wszelki Pan, który władzą Kościoła szanuje, ktobykolwiek był, równie dobry.
— Ale ziemie nasze wszystkie — dodał Kanclerz — oglądają się na Władysława.
Patrzał na Biskupa, który nie drgnął i szepnął obojętnie:
— Wszystko w ręku Boga! wola Jego święta.
— Bóg też doń serca ludzkie nakłania — rzekł Klemens.
Biskup nie dając odpowiedzi, kubek postawił.
Milczeli chwilę, poczem w stół patrząc Muskata — obojętnym głosem mówił:
— Nie nasze to są sprawy.. ja do nich wcale mieszać się nie chcę, ani na żadną przechylać stronę. Dali Bóg księciu Kujawskiemu szczęście, modlić się tak zań będziemy, jak za króla Wacława.
Kanclerz wstał z ławy, nabywszy przekonania, iż się tu nic więcej nie dowie. Znał oględność Pasterza, a gdy Muskata właśnie, jakby machinalnie księgę przed sobą leżącą roztworzył, okazując, że radby się modlić lub czytać. — Ks. Klemens nizko się skłoniwszy, wyszedł.
Nie zatrzymując się we dworcu, okryty płaszczem, natychmiast podążył ku własnemu mieszkaniu, w blizkiej uliczce położonemu.
Tu w progu czekał nań mężczyzna opończą osłoniony, tak, że mu kołnierz twarz zakrywał, słusznego wzrostu, zbrojny. Pokłonił się, weszli razem do domu, ks. Klemens do swej izby go wprowadził.
Był to znajomy nam Marcik Suła, wesołej twarzy, śmiejących się oczów. Pocałował księdza w rękę.
— Gonię za Miłością Waszą, dla języka — rzekł. — Czy niema co nowego dziś dla pana naszego? Co od Czechów słychać? rychłoli pójdą precz?
Kanclerz się doń uśmiechnął.
— Cierpliwości — odparł — rzeczy dobrze się składają. Niemcy nam jeszcze tylko bróżdżą, bo niepewni co im nowe panowanie przyniesie, wolą przy Czechach stać i do nich się tulą.
— Ale Czechy w tym spalonym zamku długo się trzymać nie będą mogli! — porywczo zawołał Marcik. — Jam się tam koło nich kręcił i podpatrywał. Szopy zaczęli stawiać, wrota trochę ukrzepili, ale ich tam pono i nie wielki lik i — serce tracą. Gdyby ich dobrze nacisnąć, na pogorzelisku by nie wysiedzieli.
— Cierpliwości! — powtórzył Kanclerz. — Tym czasem nie macie nic lepszego do roboty, jak niemców znajomych namawiać, aby prędzej bramy miasta otworzyli.
— Szołdry te właśnie pierwszemi być nie chcą — odezwał się Marcik. — Ja do nich na różne sposoby się cisnę i namawiam.. ale ostrożni są.
— Czechy im przecie też nie bardzo do smaku?
— Ale naszego małego panka gorzej jeszcze się boją — ciągnął Marcik. — A może i słuszność mają.. wiatr dobry, bo on ich też nie miłuje bardzo — swoich woli.
Tak rozmowa się skończyła, bo Kanclerz po pergaminy swe sięgnął, a Marcik wziął to za znak, aby precz szedł. Pożegnał się i wysunął.
Godzina była w owe czasy obiadowa, choć ranna, bo jadano zawczasu. Marcik nierad długo marł głodem, na koniu w Łowczej jadąc wytrząsłszy się — myślał gdzieby się pożywił.
Spojrzał w górę na niebo chmurne, chcąc lepiej poznać dnia porę. Ruch też miejski pomógł mu do oznaczenia jej.
Ciągnęły na targ ku rynkom wozy wieśniacze, szli piesi worki dźwigając na plecach — oskakiwali ich przekupnie i przekupki, nie dając się do nich docisnąć ludowi, rwąc i szarpiąc.
Około kramów i jatek, których okiennice już pootwierane, stały sparte na kołkach, gromadzili się ranni goście, dobijając o chleb świeżo pieczony, kołacze, mięso i żywność na deskach powystawianą.
Głosy przekupek wyglądających z przyciemnionych okien, rozlegały się szeroko, bo targ nie obchodził się bez słów grubych, przymówek, żartów i przekąsów.
Marcik, torując sobie drogę pomiędzy budami, wozami i przechodniami, dążył do dworu, na który patrząc już mu się zdala oczy śmiały. Stał on niedaleko domostwa pana Pawła z Brzega, a miał też od ulicy dwie ławki otwarte. Ale na te Marcik ani spojrzał, choć w nich się mógł pożywić i prosto wszedłszy w podwórze, do sieni i izb od ogrodu, skierował się, w których rozmowę głośną i śmiechy słychać było.
Namarszczył się nieco stanąwszy u drzwi Suła, ale odwagi nabrawszy, popchnął je i wszedł raźno do środka.
W izbie stół był zastawiony, zanim dwóch biesiadników ucztowało, dalej u okna na ławeczce siedząca Greta strojna uśmiechała się do nich, a w kącie na stołku nizkim czerwono przyodziany straż trzymał Kurcwurst.
Było to mieszkanie wdowy. Właśnie tu obiadować skończono, a dwaj, spóźnieni jak Marcik goście, dzbankiem się pocieszali.
Rozmowa śmiechami przerywana, toczyła się między gospodynią a niemi. Jeden z nich Czech, drugi niemiec, oba młodzi, oba strojni, oba zazdrośnie na się patrzący, nie zbyt pono byli radzi trzeciemu, który wchodził, gdy i tak każdy się towarzysza życzył pozbyć. Gospodynię bawić się to zdawało.
Czech Mikosz bardzo był urodziwy i świetnie zbrojny a odziany. Znać było po nim, że się chciał niewiastom podobać, bo i suknię miał wyszywaną bogato i u zbroi łańcuszków siła, więcej dla oka niż potrzeby. Płaszczyk kusy, który mu się z ramion zsuwał, szafirowy, malinowe miał podszycie, na palcach rycerz błyszczał pierścieniami grubemi, złote udającemi. Poczciwa twarz jego szeroka, duża, z wystającemi kośćmi policzkowemi, nie była piękną, ale młodą, świeżą i męzką.
Niemiec też jego wieku z małą bródką jasną, smukły, chudy, nie miał na sobie żelaza ni zbroi, nóż tylko u pasa. Rycersko nie wyglądał, lecz śmiało patrzał, jak człek, co w pewną siłę wierzy i nie ladajakim się czuje. Łańcuch, który miał na szyi, więcej może był wart, niż całe uzbrojenie Czecha i świecące na nim blaszki. Oprócz zwierzchniego futerka, reszta odzieży na nim ze szczerego była jedwabiu.
Czech i niemiec spierali się z sobą i przycinali sobie wzajem, gdy wszedł Marcik, który choć postawny i przystojny, z żadnym z nich mierzyć się nie mógł. Uboższym i pospolitszym od nich się wydawał.
Nie mniej jednak Greta wchodzącemu się uśmiechała, a oba siedzący za stołem, zobaczywszy go namarszczyli się. Suła miał ten obyczaj, że czy go, dobrze, czy źle przyjmowano, twarz zachowywał wypogodzoną, jasną — nie wiele dbając o ludzi.
Głową ledwie skłoniwszy dwom ichmościom u stołu, podszedł śmiało do Grety, która tego dnia tak strojną i piękną była, jak zawsze. Na niej nigdy ani znużenia, ani smutku, ni uczucia żadnego nie znać tak było, aby jej pogodne, dziwnie chłodne, promieniejące pięknością oblicze — mogło się zmienić i zachmurzyć. Zdawała się bawić i zajmować każdą rzeczą, nie biorąc nic do serca... Ludzie musieli jej być obojętni, chociaż wyzywała ich, bawiła się niemi, zagadywała każdego, nie gardziła nikim i lubiła pomnażać liczbę swych niewolników.
Każdemu z nich na chwilę jakąś zdawać się mogło, że mu więcej niż innym sprzyjała, lecz jeden chyba Kurcwurst, który nieodstępnie przy niej siedział i na wszystko patrzał a słuchał wszystkiego, mógł wiedzieć najlepiej, jak ludzi lekceważyła. Po wyjściu każdego wyśmiewała się i nie było dla niej lepszego od drugich — nikogo.
Czech przychodził tu prawie codziennie, niemiec Wurm, imieniem Balzer, nieustannie się jej z ożenieniem napraszał. — Bywało i innych wielu. Marcik, który ją znał jeszcze dziewczyną, a bardzo sobie upodobał — nie gorzej był widzianym od innych, ale i nie lepiej.
Stary, okrągły rzeźnik stryj Paweł, i pierwszy jego czeladnik Hans, i niezliczona młodzież rozmiłowaną była we wdowie. Po śmierci, zabitego w jakiejś zwadzie jej męża, który był zuchwały i porywczy, nalegała rodzina, aby sobie drugiego wybrała. Greta ruszyła na to ramionami i rzadko nawet odpowiadać raczyła.
Byli by ją zmusili może iść za mąż, gdyby nie stryj Paweł, który miłując dziewczę, choć mu wiek i pokrewieństwo myśleć o niej nie dozwalało — rad był dłużej z praw opiekuna korzystać.
Ona też robiąc z nim co chciała, nie spieszyła szukać sobie pana. Majątek wszelki w dworzyszczach, placach, domach i pieniądzach miała znaczny, wyprawę bogatą, co tem więcej przywabiało ludzi — ale Greta nad wszystko przenosiła swobodę.
Używała jej zaś tak, że choć wcale od ludzi nie stroniła, nikt na nią złego słowa powiedzieć nie mógł. Kurcwurst pół-sługi, pół błazna, jak za swą królową chodził za nią wszędzie.
Gdy Marcika ujrzeli siedzący za stołem, zajęci żywą rozmową, przerwali ją w sposób znaczący; on zaś zbliżywszy się do Grety, siadł przy niej na ławie, i po cichu śmiejąc się poufale rozmawiać z nią zaczął.
Czechowi i niemcowi był zarówno niemiłym gościem. Oba oni dosiadywali tu, chcąc jeden drugiego przetrwać i zostać sam na sam z wdową, bo Kurcwurst siedzący w kącie za nic się nie liczył — tym czasem Marcik szyki im i rachubę pomięszał. Wiedzieli, że go się nie zbędą tak łatwo, zwłaszcza, że najpóźniej przybył. Pochmurniały im twarze. Mikosz musiał dla służby na zamek, niemiec zaś z polakiem razem siedzieć nie lubił. Stało się tedy, że oba z jedną myślą wstali i żegnać się poczęli. Wdowa ich nie zatrzymywała. Kurcwurst wstał i zabawne robiąc miny, pozdrawiał ich długiemi rękami machając.
Marcik patrząc na drzwi za niemi, gdy wychodzili taką twarz ułożył, że Greta się uśmiechnęła z niego — rad bardzo się ich pozbywał.
Lecz radość ta krótko trwała, gdyż ledwie zwróciwszy się do gospodyni, zwykłą z nią zawiązał rozmowę, gdy już w progu posłyszał kroki i Paweł z Brzegu się okazał. Zasępiony był i spotniały mimo chłodu. Naprzód więc okrągłą i świecącą twarz ocierać zaczął, potem skłoniwszy się Grecie, siadł co rychlej.
— A co nowego? — zapytał Suła Rajcy.
— Codzień ani świeżego mięsa, ani nowin mieć nie można, — odezwał się Paweł. — Nowego nie ma nic. Wiemy tylko, że Czechy się krzepko trzymać myślą, a słychać, że z Pragi Paweł z Paulsztynu jedzie tu na wielkorządy.
Mówią o nim, że człowiek być ma rozumny, a nie tak jak Boskowicz gwałtowny i srogi.
— No! no! Czechy! Czechy!! — rozśmiał się Marcik lekceważąco. — Pókiż tych Czechów będzie? Jam myślał, że bodaj pan Wierzbięta, albo pan ze Żmigroda zamek obejmie.
Spojrzał na Pawła okazującego mu rękami, że do tego bardzo jeszcze było daleko.
Greta słuchała z uwagą, spoglądając to na stryja, to na Marcika.
— E! — rzekła żartobliwie — do wiosny się to wszystko przecie skończy, z bocianami Polacy przylecą.
— Jabym wolał, — zaśmiał się Marcik, — żeby sobie Czechy z gęśmi teraz odleciały...
Paweł milczał, patrzał na synowicę, która w rączkach chustkę kręciła, a bystremi oczyma strzelając, obu ich trzymała na uwięzi.
— Niech no śliczna Greta — ozwał się Marcik, — powie panu Pawłowi, że nasz mały książe wart, aby mu się tak nie opierano.. Mieszczanom nagrodzi sowicie, gdy mu powolność okażą. Drażnić znowu go i jątrzyć nie radziłbym nikomu.
Greta w istocie zdawała się brać stronę Marcika, ząbki białe pokazała i rzekła.
— Tych małych człowieczków zawsze się najwięcej bać potrzeba. Niewiedzieć co to jest, ale Pan Bóg im siły i rozumu więcej niż dużym daje. Z siłą i rozumem to bodaj jak z piwem, póki miarka go jest, mocne, — wody podlawszy zrobi się półtorej lub dwie, ale cienkuszu.
Paweł dziwował się i cieszył porównaniu i rozumowi.
— Różnie bywa — dodał — są i olbrzymy silne.
— No — a ja karłów się gorzej boję — mówiła Greta. — Ten Łoktek to czarodziej.. Gdy mu się już udało, nie mając ludzi, ni pieniędzy tyle kraju zdobyć — dostanie się i do Krakowa.
Rzeźnik spojrzał na synowicę, czy istotnie myślała tak, jak mówiła, czy sobie z Marcika żarty stroiła. Wdówka powtórzyła raz jeszcze swoje. Marcik zbliżył mu się do ucha i spytał.
— Cóż więc? co?
— A, nic. — To jest, com mówił, — odpowiedział Paweł. — Pierwsi być nie chcemy.
Pochylił się do ucha Suły:
— Tak starszyzna uradziła.
Suła mu nawzajem szepnął do ucha.
— Starszyznie wiecie kto doradził z wielkiej mądrości swej? Ks. Biskup Muskata. Ho! ho, znamy go, i wiemy z kim trzyma. Ale choć mitrę ma na głowie niech się dobrze zawaruje, aby mu ona nie spadła i żeby jak Paweł nie siedział w więzieniu. Z naszym panem w kości grać nie zdrowo!
Paweł chciał Biskupa uniewinniać, ale Marcik go z lekka po ramieniu uderzył.
— Chodziliście przecie o świcie do niego z Albertem na radę!...
Rzeźnik spuścił głowę, Greta odgadując o co szło, uśmiechała się.
Suła parę kroków odstąpił nadrabiając miną, choć widać było, że koniec rozmowy kwaśno przyjął. Siadł bliżej Grety i rzekł żartobliwie.
— Choć mi wszystko na przekór się składa — tyle mojego, że choć wam w oczy popatrzę. Szkoda tylko, że nie długo, bo mi ztąd precz iść przyjdzie...
Rękami okazał, że próżne były, nic nie zyskał. Ona mu znak dała, aby się nadziei nie zrzekał.
W kącie siedzący Kurcwurst, który, gdy nie spał, zwykł się był pilno swej pani przypatrywać, gdy z mężczyznami obcowała, — aby odkryć niedocieczoną tajemnicę — patrzał, krzywił się i mówił sobie.
— Któż ją wie? Prosty drab, gołe żołnierzysko, a może ona go woli niż innych.
Ale Kurcwurstowi po kilka razy na dzień się to przywidywało.