Kraków za Łoktka/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.


Piękny był, ciepły, jasny wieczór jesienny, jeden z tych dni, które lato przypominają, niemając już skwaru jego. Powietrze przejęte pól pożętych wonią, lekkie do oddychania, zdawało się posilnemi darami jesieni nasycone.
Po wsiach brzmiały gędźby i śpiewy, bo to u nas pora swatów i weselisk, godów i uciech. Stodoły i brogi pełne, pola zasiane, w najuboższym domu dostatek.
Około miasta też ludno było, żywo, wesoło; w karczemkach panien Zwierzynieckich Ostrzygońce i Kretkówku, w szynkach podmiejskich, w gospodach na przedmieściach Krakowa, ludek się posilał i zabawiał po drodze.
Mało który wóz nie przystanął tu na chwilę, usłyszawszy szałamaje lub kozę w szynku i wesołość jaka tam panowała. Wozy z końmi, którym trochę siana zarzucono, czekały na panów spokojnie.
Godzina zamykania wrót w mieście jeszcze nie nadeszła, a ówczesne bramy Florjańska, Sławkowska, Szewska, Wiślna, Mikołajska, Rzeźnicza stały otworem bez żadnej straży.
Nikt też tak dalece nie zwracał na to uwagi, że dnia tego począwszy od południa, ziemian się do miasta ściągało bardzo wielu. Więcej może niż kiedykolwiek.
Ale że nie wszyscy jednemi wroty wjeżdżali, ani razem, a w ulicach nie bardzo zważano co się działo — nie rychło się postrzeżono, iż się jakby na jaki zjazd gromady zbierało.
Było w obyczaju naówczas i długo potem, iż gdy miasto gospód podostatkiem nie miało, mieszczanie znajomych i nieznajomych gości do siebie przyjmowali. Tak ci było i w Rzymie czasu tego jubileuszu 1300 roku, na którym się Łoktek znajdował, gdzie na ulicy Klaudja, do wszystkich domów pielgrzymi się wpraszali, a wszędzie ich ugaszczano — prawda, że za ich grosz miły.
Tak samo działo się w Krakowie. Tego dnia mało do którego ze znaczniejszych domów nie zapukał jeden z ziemian krakowskich.
Jechali z dworami zbrojnemi, co nikogo nie dziwiło, bo się bez broni nie ruszało za wrota — pokaźnie poubierani, z czeladzią, z wozami. W każdej gromadce rycerstwa po kilku i kilkunastu, ludzi statecznych, znanych po nazwiskach i z urzędów każdemu.
Niektórzy z nich jak Wierzbięta, Kasztelan i Wojciech ze Żmigroda Wojewoda, mieli tu dwory swoje i do nich zajeżdżali, z sobą też innych wiodąc — Sandomierzanie i Kujawiacy do mieszczan się wpraszali.
Przez wrota ze wszystkich stron ku wieczorowi napłynęło tylu gości, że i w ulicach poczęło być gęsto, a z bram, domostw i podwórców gwar szedł wielki. Czeladź szynki i browary napełniała. Dopiero teraz Veit, dowódzca straży miejskiej i Viertelników opatrzył się, że gości tych w mieście tłum był do zbytku wielki.
Nikt się ich tu nie spodziewał, bo ani święta, ni zwołanego zjazdu nie było. Gdy tłum tak wielki nagle się znalazł, Veit rozpatrzywszy się w nim, niespokojny na Ratusz pobiegł, spodziewając się tam znaleźć Wójta Alberta. Ale tu go nie było.
Powiadano, że do brata Henryka pojechał.
W Ratuszu zastał tylko Veit burmistrza Amyleja z Muchowa, jednego z najzamożniejszych kupców, który do spraw miasta najmniej się był zwykł mięszać, swoich więcej dozierając.
Amylej czekał na Pawła z Brzega, z którym do omówienia coś mieli. po wielkiej izbie Radnej przechadzał się sam, gdy Veit wbiegł mocno poruszony.
— Wójta, słyszę, doma niema.. ani się jego zastępców doszukać.. a tu sprawa pilna!
— Jaka? gdzie? — zapytał Amylej obojętnie. — Pobili się ulicznicy? czy podrapały przekupki?
Możny człek Amylej z Muchowa, nie rad się poufalił ze służbą i dowódzcę chciał zbyć drwinami.
Veit, na którego odpowiedzialności bezpieczeństwo miasta było — brodaty i kudłaty olbrzym w hełmie śpiczastym, cały w żelezie — miał się też za ważnego człeka, i nie rad był Amylejowi dworować, bo ten nie żadnym Wójtem, ale prostym Rajcą był.
— Nasi panowie Wójtowie — rzekł — wczasu sobie zażywają.. a tu —
— Cóż? Gore? — spytał Amylej szydersko.
— A może i zgorzeć — odparł butno Veit — może i co gorszego powstać niż ogień.. jeśli nad ogień jest większa plaga...
Wodził po izbie oczyma niespokojnemi, gdy suknię opinając na sobie zjawił się z piwnicy wracający Hanusz, jeden z panów Wójtów.
— Co się tak sierdzisz, Veit? — zapytał.
— Chybaście nie widzieli co się to w mieście dzieje, a na co już ja z Viertelnikami nie poradzę — zawołał głos rozpaczliwie podnosząc dowódzca straży. — Ziemianie i rycerstwo miasto zaleli, zapchali... Pełno ich wszędzie, ścisk. Od wrót poprzybiegali ludzie i z Florjańskiej i z Wiślnej, że od południa jak procesja jadą zbrojni...
Wrót im przed nosem teraz nie czas zamykać — dodał — pełniusieńko ich wszędzie. Na Okolu w kilku domach, do których ich gospodarze puszczać nie chcieli, nie znalazłszy indziej przytułku, wparli się siłą, mocą.
Mówił jeszcze, gdy z twarzą wylękłą, wbiegł Radny Hincza Keczer i począł wołać:
— Ziemianie i rycerstwo Kraków zajmują.. Niewiadomo jacy — czyi? Najechali bez oznajmienia żadnego.. Mało tego, że Krakowscy i Sandomierscy.. alem takich ludzi widział pełno, których oczy moje nigdy tu jeszcze nie oglądały, Jacyś obcy...
Jeszcze się drzwi za nim nie zamknęły, gdy Paweł z Brzega, wsunął się zwolna, spokojniejszy pozornie od innych, lecz także chmurny i posępny.
— Wiecie? — zapytał go Amylej.
— Wiem, że miasto pełne — odezwał się Paweł. U mnie już stoją Toporczyki, a Grety gdyby Suła nie obronił, zajechaliby ją byli Różyce.. Odparł ich, komu innemu zachowując gospodę —
— Ale cóż za zjazd czy najazd? — krzyknął Wójt. — Gdzie nasz pan Albert?
— Mówią, że się wybrał do brata, do Miechowa — rzekł Paweł ramionami ruszywszy.
Veit obawiając się odpowiedzialności, dopominał rozkazów.
— Choćbym teraz na godzinę przed czasem wrota kazał zamykać — rzekł — cóż to pomoże. Wcześnie mi nic nie przykazano. — Trudno ziemianom ulicy i drogi odmówić? Z początku po jednemu ciągnęli, potem po kilku, w ostatku kupami...
— Każecie spuścić brony?
Paweł żywo się zwrócił.
— Ani się ważcie! — zawołał głośno. — W mieście już ich na tysiące liczyć.. Broń Boże wrota się zaprą, wrzawa powstanie, a szaleniec jaki brony łamać pocznie, byle kropla krwi pociekła, myśmy życia i mienia niepewni.
Wbiegł drugi Wójt przestraszony, czapkę rzucając na stół i ręce łamiąc.
— Przepadliśmy! — krzyknął. — Łoktkowi ludzie.. nie kto — gromadami wciągają.. pocztami, pułkami. Ulice pełne, rynek jak nabity — patrzcież!
— Kto mówił, że Łoktykowi? — zawołał Amylej.
— Wszyscyć wiedzą — a i poznać nie trudno, bo obszarpane draby i zuchwałe...
Veit we drzwiach rzucał się jak opętany.
— Cóż mnie czynić? — jęczał — ja im z moją pół kopą ludzi nie dostoję.
Nic nie czynić! — wtrącił nakazująco Paweł. — Stań i pokłoń się im — Wojta niema.. Co się stało nie odstanie.. Porwie się kto do nich! radzi będą i miasto obrócą w perzynę!!
Rajcy, którzy się w coraz większej liczbie ściągali, stali jak osłupieli. Niektórzy biegli do okien przypatrywać się.
Kawał rynku, który ztąd widać było, wyglądał wcale osobliwie.
U każdych prawie wrót domu stali ludzie rycerscy hełmy już pozdejmowawszy, jedni o łaźnie pytając, drudzy o szynki, inni o stajanie dla koni. — Oddziały coraz nadciągały nowe, — czeladź biegała krzycząc.
Hałas i gwar niósł się aż na ratusz. — Ostrożniejsi kupcy na gwałt spiesząc ławki i budy zamykali co żywiej.
Na całem mieście niepokój był i trwoga niewysłowiona.
Miejscowych, znanych ludzi, do których oczy były nawykłe, w ulicy prawie dojrzeć nie można było. — Snuli się sami obcy, błąkając i dopytując kułakami. Mieszczanie kryli się po kątach.
Nagle w rynku z dala, od Florjańskiej dały się słyszeć trąby i okrzyki. — Z bram powybiegali ludzie, w oknach górnych pokazały się głowy mieszczek wylękłe, pod ścianami gawiedź i wyrostki stali ściśnięci w kupy. Patrzano w ulicę, od której trąby i wołania słychać było coraz wyraźniej.
Wszyscy radni i wojtowie powywieszali się z okien patrzając i oniemieli ze zdumienia.
Oddział, który poprzedzało chorągwi kilka czerwonych, łatwych do poznania, że czeskie nie były, bo lwów na sobie nie miały, z trębaczami i surmistami, ze zbrojną czeladzią liczną spokojnie na rynek wciągał.
Na przeciw niego z gospód i domów wysypali się starsi ziemianie, kasztelan, wojewoda, duchowni — i stali, jakby witać mieli.
Wjeżdżał więc ktoś starszy i dostojniejszy nad nich...
Wśród okolenia bardzo strojnie przybranego starszych mężów, ludzi wzrostem go przechodzących — ci co go nigdy nie widzieli domyślili się z postawy Łoktka.
Na ten wjazd uroczysty do Krakowa już mu umyślnie konia rosłego i silnego dobrano i przykryto szytem suknem i drucianą zbroją, — z siądzeniem błyszczącem od złota. On sam, do czego nie był nawykł, zbroję przywdziać musiał świetną i płaszcz szkarłatny z pasamanami złotemi.
Ziemianie w rynku stojący czapkami go, rękami, niektórzy dobytemi w górę mieczami miotając — witali głośno. A gdy się tu ozwały okrzyki, poszły od domostwa po ulicach echem i zabrzmiał niemi cały gród aż do przedmieści.
Rozległo się niemi i Okole pod zamkiem, a wrzawa ta Czechów na Wawelu obudziła.
Trzeba było widzieć, jak nagle się porwawszy na wały poczęli biedz, wrota zamykać, zabijać furty, brony spuszczać...
W kilku kościołach wesoło dzwony zabrzmiały.
Biskup siedział nad swą księgą w małej izbie, gdy Kustosz Michał z Modlnicy, ulubiony mu, wbiegł do izby jak trup blady, tak że twarzą samą, przeraził, nim mógł wyrzec słowo.
Muskata zerwał się z siedzenia.
— Miserere nobis! — wyrwało mu się mimowolnie. — Co się dzieje?
Kustoszowi na odpowiedź głosu brakło.
— Miasto — miasto zalane — począł niewyraźnie — pełne! Zajazd niespodziany ziemian, rycerstwa, ze wszystkich ziem. — Nikt nie doniósł, nikt nie przewidział. Zdrajcy mieszczanie wpuścili ich. Wojt uciekł do Miechowa, — umyślnie.. Książe Władysław — Łoktek już w rynku.
Nazwisko to usłyszawszy zadrżał Muskata, usta mu zapadły — padł na siedzenie rękami twarz zasłaniając.
— A na zamku? — wyjąknął. — Czesi! co robią Czesi?
— Tak samo jak wszyscy niespodzieli się — odrzekł Kustosz. — Spisek był, — wołał namiętnie zburzony. — Zdradzono nas i ich!
Co W. Miłość czynić myślicie?
— Ja? ja? jąkał się Muskata szukając myśli — ja? Nic! nic! Zamknąć wrota! Nie wiem o niczem.. nie przyłożę ręki do niczego. — Poczęto bez mej rady — niech kończą sami.
A po namyśle szepnął.
— Gdybym mógł, zjechałbym precz. Nie chcę patrzeć na to, ani się o nich ocierać.
Kustosz głową poruszał.
— Czeskie panowanie skończone! — rzekł. — Sprawa ich stracona.
Ten zuchwały.. Łoktek — zajął już wszystkie ziemie prawie, nie puści ich! Rycerstwo przeszło na jego stronę.. wszyscy...
— Ja — nie! nie! — przerwał Muskata.
Wygnany był, tułał się już wiele kroć — pójdzie znowu na tułactwo.. Wyżeną go.. Prawowity król go przegna... Złamie... zwycięży.. Czechy siłę mają niemiec całych...
Biskup zaczął się rozgrzewać, lecz wprędce pohamował i głos zniżył.
— Idźcie — rzekł do Kustosza, — abyście wiedzieli co się stanie — donieście mi. Pozostanę wiernym mojej przysiędze.. Znać ich nie chcę — Wrota zaprzeć...
Kustosz Michał z Modlnicy wysunął się szybko. Nie podzielał może zdania Biskupa, ale musiał mu być posłusznym...
Na mieście gorzało weselem jakiemś i zwycięztwem.. ludzie chodzili niem jak upojeni, na mieszczan coraz większy strach padał.
Spokojni mieszkańcy łatwo teraz obliczyć mogli, iż gdyby najmniejszy stawili opór, naraziliby się na rabunek i pożogę.
Rycerstwo i ziemianie byli liczbą przemagający, a do nich łączyły się coraz przybywające pułki Łoktka rozkładające się po placach, ogrodach i pustych dworzyszczach...
Lud ten do wojowania i łupieży nawykły głodny, chciwy, rozpuszczony ciągłym bojem, dowódzcy ledwie mogli utrzymać w porządku na widok dostatków po domach i sklepach — krew się w nich gotowała. Na uboczach też gdzie mogli gwałtem się do domostw parli. Słychać było z dala krzyki niewieście i zwady.. Starsi biegali i jak mogli poskramiali wybryki.
Księciu pod niebytność Wojta Alberta otwarto dom jego, za nim na radę wciągnęli dowódzcy i urzędnicy. Do koła stawiono straże, w ulicy zatknięto chorągiew.
Kilku czeladzi posłanej przez Marcika, pilnowało wrót wdowy Grety, która z górnego ganku swego domostwa, sparłszy się na balaskach okalających górkę na poddaszu stała najspokojniej przypatrując się temu, co się działo w ulicy. Kurcwurst tak był przelękły, iż laskę swą, obawiając się, by jej za broń nie wzięto, a jego za stawiącego opór — skrył najstaranniej do kąta.
Sam z ukrycia spozierając, żegnał się co chwila i pacierz mamrotał.
Greta jakby przygotowana była do tego, wcale nie okazywała zdziwienia, pewną będąc, że się jej nic złego stać nie może. O zamknięcie wrót nawet nie wiele się troszczyła. Pilnowała ich straż Marcikowa nikomu nie dając przystępu.
W klasztorach męzkich nie tak wielka jak u zakonnic panowała trwoga. Szczególniej Beginki, których domy stały naprzeciw Dominikanów i Franciszkanów, pozamykały się szczelnie, bo schronienia ich pół tylko klauzury miały. Mógł do nich łatwo kto wkroczyć.
Jak tylko zasłyszano o Łoktku, którego wojska osławione były, okrzyki trwożliwe, jęki i lamenty napełniły dworki Beginek.
Nie bez przyczyny obawiały się, gdyż Franciszkanie i Dominikanie w sąsiedztwie pootwierali swe klasztory przybywającym, a Franciszkanie szczególniej, którym ks. Władysław winien był ocalenie swoje — jak swojego przyjmować się gotowali. Przywiązuje się zawsze do tych, którym się dobrze uczynić mogło; i dzieci Ś. Franciszka kochali małego pana, który ich habitowi winien był życie... Miłym im też był, bo jak oni ubogim, surowego żywota i wytrwałym.
Wśród tego zgiełku i zamięszania, którego noc nie mogła powściągnąć — dzień się skończył.
Straże miejskie wrót już zamykać nie śmiały, a Veit wahał się, czy mógł jak zwykle, wyciągać ze swoją garścią Viertelników w ulice, na których porządku utrzymać nie miał siły. W mieście panem był kto inny.
W domu Wójta Alberta świeciło we wszystkich oknach, drzwi stały otworem, w sieniach paliły się pochodnie, cisnęli się i wychodzili ludzie, gospodarza tylko nie było widać.
Wójt Albert nie wracał z Miechowa.
Mieszczanie mieniali się na Ratuszu nie schodząc z niego — co chwila bowiem spodziewali się żądań i rozkazów.
W Radzie miejskiej, dawniej spójnej i zgodnej, dostrzedz już było można jakby zarysowujący się podział na dwa obozy. Nie stały one jeszcze wyraźnie przeciwko sobie, lecz z wejrzeń, półsłówek, twarzy, humoru, mieszczanie poczuwali się sami do myśli różnych i uczuć niezgodnych.
Do najzajadlejszych, jawnych nieprzyjaciół księcia Łoktka należał naówczas niewchodzący do rady mieszczanin Herman z Raciborza, młody kupiec majętny, który był właśnie po ojcu odziedziczył domostwa i dworzyszcza znaczne w Rynku i przy ulicy od Ś. Franciszka wiodącej.
Ten na Ratusz wpadłszy, wszystkich Radnych łajał i narzekał na nich, iż nie czujni byli, że wrót nawet strzedz nie umieli, nieprzyjaciela wpuścili i miasto narazili na zgubę.
Człek młody był, gębacz wielki i śmiałek.
Nie odpowiadano mu, ledwie ramionami ruszając, bo się każdy ust obawiał otworzyć. — On jeden śmiało wywoływał.
— A na co nam się aż trzej panowie Wójtowie zdali, dziedziczny i wybrani, a Rajców tylu!! pięknie oni wszyscy dobra naszego strzegą!
Cóż teraz? Czechy jutro jeśli nie dziś z zamku wypadną i miasto zmieni się w popiołów kupę!
— Milczelibyście — przerwał mu gwałtownie Paweł z Brzega. — Wy ważycie swoje mienie aleć i my też do stracenia coś mamy. — Co się stało, musiało — inaczej nie było można.
— Tak! tak — wołał Herman zapamiętały. — Dobregoście panka sobie wybrali, żebraka, włóczęgę, któremu jutro na chleb i słoninę dać będzie trzeba, chocby gzło ostatnie przyszło zdjąć.
Rzucał się tak a łajał. Radni stali i milczeli.
— Niemożna było inaczej! — powtórzył Paweł, jak gdyby czuł się obwinionym. — Cóż byś ty mądry Hermanie, czynił? co? Wrota byś zaparł, czeladź zwołał do obrony — hę? Byliby szturm radzi przypuścili i miasto złupili.. Lepiej dać chleb i słoninę, niż życie.
— A oni z was, z nas — krzyknął Herman — naprzód gzło zdejmą, a potem życie.
Tak się z sobą ucierali.
Z Ratusza słano po Wójta...
Nie prawdą było, jakoby do brata do Miechowa miał zjechać. Wiedzieli jego zausznicy, iż chcąc pierwszej chwili uniknąć, zjechał na czas i w Krowodrzy się ukrył, zkąd przybyć obiecał, gdy wszystko będzie skończone.
Teraz gdy się skończyło, Kraków został zajęty — spodziewano się jego powrotu.
Noc już była późna, gdy w kilka koni, ze służbą, na tęgiej szkapie, przy mieczu, wpół zbroi zajechał Albert przed dom własny. Z szat nawet poznać było łatwo, że nie z podróży wracał, ale przygotował się stanąć przed księciem. Ubrany był świątecznie w jedwabiach, kożuszku lekkim, na szyi miał łańcuch i kołpak soboli, a rękawice szyte u pasa.
Zsiadłszy z konia, sam, nie prowadzony przez nikogo, poszedł wprost do izby swej większej, w której księcia się zastać spodziewał, bo w oknach jej się świeciło.
Tu pachołkowie stali z pochodniami, panów pełno było, Wojewodów dwu, Kasztelanów czterech, Klemens Kanclerz, Sędzia Smił i z rodów przedniejszych krakowskich i sandomirskich po kilku starszych.
Stał tu i Mieczyk Topor, czekając na łaskawe wejrzenie pana, ale Łoktek choć dawno go widział, zwrócić się do niego nie chciał.
Wszyscy się poruszyli, gdy w progu ukazał się Albert. Łoktek siedzący wstał i podszedł ku niemu mierząc go oczyma.
Pan był dnia tego dobrej myśli i otworzystego serca, wszystko mu się uśmiechało, więc albo nie widział, że Albert gdyby jeniec mimowoli, zmarszczony szedł doń z pokłonem, albo widzieć tego nie chciał.
Niemiec głowę pochyliwszy, stał gdyby oniemiały. Pierwszy się odezwał Łoktek.
— Wójcie Albercie — rzekł — o miasto się nie trwóżcie, złego mu nie chcę.. Owszem, przywileje wasze stwierdzę i powiększę je... Będę wam ojcem łaskawym.
Tu ręką wskazał na otoczenie swe.
— Widzicie, że mnie tu wszystkich ziemian i rycerstwa wola powołała, a i prawo mam do państwa tego lepsze niż Czech...
Bogu się podobało posadzić mnie na tej stolicy — mieczem moim utrzymam się na niej.
Albert kłaniał się milcząc jeszcze, a Łoktek głos nieco podniósłszy dodał:
— Będę wam ojcem dobrym, słowo dane strzymam, ale dzieci chcę mieć posłuszne i wierne. Gdzie mi się kto sprzeciwi, tam ja sprawiedliwość sobie krótką domierzam, nie litując winnego.
Uśmiechał się mówiąc to dobrotliwie i schylonego Wójta po ramieniu poklepawszy — dokończył:
— Bądźcie nam jako gościom dziś radzi — panie gospodarzu!
Wójt pomruczał coś niewyraźnie, pokornie się schylając. Z pod oka patrząc na małego pana, badał go.
Z zimnej, stężałej twarzy niemca, nikt nie mógł odgadnąć, z jakiem uczuciem przyjmował Łoktka, ale w duszy jego wrzało. Wstyd mu było po możnym królu Wacławie, kłaniać się temu wygnańcowi, włóczędze — którego za pana swego uznawać był zmuszony.
Wójt, który się czuł możnym, silnym — przewidywał, że książe mały żelazną dłoń mieć będzie. Ale potrzeba się było poddać konieczności.
Kłaniał się nizko — musiał!
Natychmiast w domu swoim zajął się przyjęciem, chcąc okazać, że miał czem pana ugościć.
O śnie nikt tu nie myślał. Słano co chwila i odbierano wiadomości od zamku, których książe najpilniej żądał.
Chociaż noc była ciemna, a księżyc nie wszedł jeszcze, Łoktek nie wytrzymał i konia sobie kazał dać, aby w kilkanaście towarzystwa pod Wawel podjechać.
Co się we środku zamku działo, trudno było odgadnąć, ale po wałach straże chodziły gęste, wrota i furty były pozamykanie i poobsadzane — czujność widać było wielką. Że Czechy wiedziały już o zajęciu miasta przez Łoktka, o tem nie można było wątpić. Co tam postanowili względem obrony, miały dni następne okazać.
Wzywać do poddania się załogę nie chciał książe wprzódy, ażby go uroczyście pod Wawelem panem okrzyknięto. Z Poznania wiadomości jeszcze nie było czy się uda Wincentemu z Szamotuł i ziemianom przez niego zyskanym, Władysława obwołać...
Cisza na Wawelu, niezrozumiała, zagadkowa panowała. Czesi, którzy nawykli byli tłumami schodzić do miasta i gościć w niem do nocy, wszyscy zbiegli na Wawel i zamknęli się na nim.
Jednego pochwyconego w łaźni, w której się ukrywał, przyprowadzono do badania, lecz ten wylękły, zaprzysiągł się, że o niczem nie wiedział.
Łoktek opatrzywszy wały z dala, straże porozstawiać kazał do koła — a do otaczających ze śmiechem się odezwał, że już raz z zajętego Krakowa zmuszonym był w habicie uciekać i drugi raz podobnego losu doznać nie chce. Wojewoda Wojtek ze Żmigroda zapewnił księcia, iż ludzie czujni będą przy zamku noc całą, a załoga z pewnością o wycieczce nie pomyśli.
Ubezpieczywszy się Łoktek, wesoło nazad do wojtowego domu powrócił, gdzie czekała nań zastawiona wieczerza i ludzi dosyć, gdyż ziemianie ciągle jeszcze napływali, a każdy pragnął się nowemu panu pokłonić.
Marcik, który z księciem zamek objeżdżał, ukazując mu jego słabizny, bo te czasu pobytu w mieście poznać się starał — odwiózłszy pana do dworu wojtowego, sam teraz o sobie chciał pomyśleć. Cały dzień czynny u wrót różnych, z mieszczany, po gospodach, przybyłych rozprowadzając, chciał zajrzeć do Grety, u której wrót straż postawił, aby mu się tam nikt nie wdarł obcy.
Choć noc była pewnym był, że ją znajdzie czuwającą, bo w całem mieście nikt nie spał, ani o śnie mógł pomyśleć. Żołnierze lękali się Czechów, Czechy zdrady, mieszczanie ludzi Łoktkowych, — trwoga nikomu nie dała zawrzeć oczów.
Czeladź, która dworu wdowy pilnowała, rozkazanie mając nikogo doń nie wpuszczać — wrota pozapierawszy, w podwórzu bezpiecznie spoczywała. Wdowa tym swoim obrońcom, rada nie rada musiała wysłać piwa i jadła. Siedziała w izbie swej, w której Kurcwurst wylękły kąta ciągle bezpiecznego szukał na wypadek napaści, a żaden mu się dość pewnym nie wydawał.
Czeladź Marcika posłuszna rozkazom pana, nawet Pawła z Brzega nie puściła do Grety, choć ona sama o to się upominała i gniewała, że słuchać jej nie chciano.
Gdy Marcik zastukał i zawołał otworzyli mu jego podwładni śmiejąc się i dopominając nagrody za to, że tak ściśle spełnili jego wolę.
W izbie gościnnej świeciło się jeszcze — wszedł wprost do niej.
Spodziewał się wdowę znaleźć wdzięczną i radą, a zobaczył nadąsaną i gniewną.
Z rozpuszczonym na ramiona włosem siedziała w kącie, długo się nie odzywając. Dopiero gdy Marcik witając podszedł ku niej, zawołała:
— Cóż to? czyście mnie w niewolę wzięli?
Suła się zdziwił pytaniu.
— Chcieliżeście abym wam tu puścił ciurów i żołdactwo? — odparł Marcik.
— Alboż jabym się ich zlękła? — zawołała mieszczka. — Możebym wolała ich niż taką niewolę, i więzienie przez dzień cały.
Ja takiej opieki nie potrzebuję!
Marcik stał prawie zrozumieć nie mogąc.
— No — rzekł — toście mi dopiero wdzięczni za to, żem was ratował, i jak przy księżnie jakiej straże rozstawiał!
Greta spojrzała nań groźno.
— Wy, bo sobie nie wiedzieć jakie prawa do opieki nademną rościcie! — wybuchnęła.
Suła posmutniał, ręce założył na piersi i począł się jej przypatrywać. — Chodziła po izbie mocno wzruszona.
— Otóż mam przyjęcie! — zamruczał — gdym sie cale innego spodziewał.
— Wy wiecie — mówiła stając na przeciwko niego i mierząc go oczyma — wiecie, że ja niewoli nie znoszę żadnej. Nieboszczykowi mężowi nie dałam się spętać, ani opiekunowi — nie dam też i wam.
— A komuż?
— Nikomu, nigdy! — odparła dumnie niewiasta. — Jeśli z dobrej woli oddam się komu.. pewnie — nie wam!
— Dla czegóż nie mnie? — oburzył się Marcik. Ja was nie chcę mieć niewolnicą, tylko żoną. — Nie jestem lada podły chłop — ziemianin, rycerz, powinowaty panów na Tęczynie — toć przecie mieszczkim wart? Prawda, że bogactw nie mam, ale ziemi kawał od pana dostanę — bo mi to przyrzekł.. Wyposażenie od niego mieć będę — a was wezmę choćby bez wiana i grosza...
Miłowałem was dziewką, miłuję wdową — a — przysięgajcie sobie jak chcecie — moją musicie być!
Greta rzuciła się jak szalona.
— Dla mnie musu nie ma i nigdy nie będzie! — krzyknęła. — Wy mnie sobie miłujcie, ale mi z oczów idźcie, bo mi się już was słuchać i patrzeć na was znudziło.. Ja was nie chcę...
— Nawet gdyby książe był mi swatem?
Greta rozśmiała się szydersko.
— A co mi wasz książe? Przykazać nic nie może, ojcem mi nie jest.., a jak się rodzonemu opierała!
Marcik niespodziewający się takiej odprawy — zaniemiał.
— Greto! Greto! — odezwał się smutnie — serca i litości nie macie! Taka nagroda za wierne służby moje!
Niemka pogardliwie odparła.
— Kurcwurst też służy mi wiernie i dawno, — przecie za niego iść nie myślę.
— A jam nie wart więcej nad niego?
— Kto to wie! — zaśmiała się wdowa.
Marcik przybity nieco, wprędce otrząsł się z rozpaczy wielkiej i zawołał.
— Dziś na was coś napadło! Giez jakiś pokąsał; w lepszą godzinę będziecie łaskawszą.
To mówiąc poszedł ku niej raźno, jakby w pół chciał pochwycić, — wdowa cofnęła się na kilka kroków, zmierzyła go oczyma strasznemi i ręką sięgnęła do noża u pasa, który ją nigdy nie opuszczał.
Suła padł gniewny na ławę.
Spojrzawszy nań raz i drugi, Grecie się może żal go zrobiło — przeszła się po izbie, zobaczyła na stole stojący dzban i kubek i brząknąwszy nim pokazała Marcikowi — który pogardliwie potrząsł głową.
— Zbyć się mnie chcecie — rzekł, — jak najemnego stróża, płacąc napitkiem i strawą!
Greta się powoli rozweselała.
— Za nic liczysz, że ci się śmieję i że łaję! — rzekła.
Marcik, który pokusie dzbanka z trudnością mógł się oprzeć, podszedł ku niemu i do kubka nalewać zaczął.
— E! z wami, babami — zawoła, — człek duszę gubi, a nigdy nie dojdzie do końca!
Zebrało mu się na narzekanie.
— Myślicie, że ja bym tu pracował tak do zdechu choćby i dla księcia? Życiem ważył, szyją nastawiał, wysługiwał się u niego tylko dla tego, aby zarobić na kawałek ziemi, gdziebym z wami mógł siąść!
Zaprawdę nie wiecie jak was miłuję — tyle lat, tyle lat: i nadaremno!
Ale — upor na upor — wy nie chcecie moją być — a ja wam powiadam — musicie!
Uderzył ręką o stół. Greta zbliżyła się do niego, ręką w pięść ściśniętą stuknęła.
— Nie muszę i nie będę!
W oczy sobie patrzyli śmiało.
— Gwałtu mi nie uczynicie, — rzekła — ani ty, ani książe twój. Jak nie zechcę, sposób znajdę od was się uwolnić.. Nie przymusi mnie nikt! Słyszycie — nikt!
Marcik pić począł, jakby sobie lekceważył próżną mowę, Greta coraz się mocniej rozgrzewała.
— Ani ty, ani nikt mnie w niewolę nie weźmie!
— Szkoda wam Czecha! — śmiał się Marcik.
— Chyba dla tego, że ten mi musem nie groził.
— Wolicie Wurma?
— Wurma? liczcież dalej, przerwała niemka. Jest jeszcze kilku.. Mały Dunin pięknego rodu i możny pan, który mi się na kolanach przysięga, że do ołtarza gotów choć z mieszczką; — jest Prandota z Woli, co także księdza chce sprowadzić — jest takich dosyć! —
Śmiała się.
— Widzicie — dodała — trudno abyście wy od nich mieli być lepsi.
Suła się za piersi szarpnął.
— A kto nademnie dawniej was miłuje? — zawołał.
— Myślicież że miłość jak miód, im starsza tem lepsza! A! nieprawda! Ona jest jak piwo, które postawszy kwaśnieje.
Kurcwurst posłyszawszy to, począł się śmiać głośno. Marcik się oburzył, a Greta popatrzywszy nań spokojnie poszła zająć swe miejsce.
W tem do wrót gwałtownie bić poczęto, jakby je wyłamać chciano.