Królewscy synowie/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Już przepływali Bolesławowi Persantę, gdy miasto się budzić zaczęło.
Dwa pułki zostawiwszy w odwodzie za sobą z resztą Bolko się rzucił na ludne, szerokie przedmieścia. Mieszkańcy, których ta napaść niespodziana schwyciła na poły rozespanych, ani wiedzieli zrazu co zagrażało, ani się bronić mogli.
Niewysłowiona trwoga opanowała ludność. Bezbronne, otworem stało wszystko, domostwa malowane, izby i szopy kupi różnéj i sprzętu pełne, ludzie w gzłach, pół nadzy zrywający się ze snu; targowice bogate, jakie tylko nad morzem widzieć można, żelazo, kruszec, skóry stosami i kupami.
Skarbimierz z małym oddziałem, minąwszy przedmieścia, wprost puścił się na najbliższą bramę grodu, Żelisław godził na drugą, aby się dostać do wnętrza.
A tu już mnogi lud, wrzawą przerażony, z domostwa się wysypując, zalegał ulice i rynki.
Zaledwie Skarbimierz wpadł do środka miasta, gdy grad kamieni, drzewców, sprzętów, naczyń na żołnierzy się posypał.
Tłum obległ go, cisnął się pod nogi koniom, za uzdy chwytał, pałkami bił jeźdzców — padali jedni pod nogi koni stratowani, bieżeli drudzy, krzyk rozpaczy, jakby jeden głos, jeden ryk potwory dzikiéj całym wstrząsał grodem.
Siekąc na wszystkie strony, krwawiąc i płatając, bo oszczepów w ciasnocie użyć nie było można i spuściwszy je mieczami tylko rąbano, posunęli się Skarbimierzowi w głąb, szli, dopóki lud zbity w jedno ogromne ciało nie nacisnął ich, nie począł gnieść i przeć tak że po trupach nazad ku bramom cofnąć się musieli.
Za Skarbimierzem mało poszło w tą otchłań, nęciły bogactwa na podzamczu, któremi żołnierz się obładowywał. Chwytano po drodze i wiązano jeńców, chłopców i dziewczęta, wynoszono wory, rozbijano skrzynie. Jeden łupieżca dał przykład, drudzy poszli za nim. Nie było sposobu znacznéj części wojska wstrzymać od grabieży. Bolesław postrzegłszy Skarbimierza we wrotach, partego przez tłumy, posyłał mu posiłki, gnał ostatek swych ludzi, lecz na ogromnych przedmieściach, otworem stojące domy, wabiły więcéj żołnierzy. Szał opanował ich jakiś.
W pośrodku przedmieścia na pagórku wyniosłym stał okazały gmach z drzewa, na ogromnych słupach wzniesiony, szkarłatną barwą malowany, oponami obwieszony do koła.
Była to Świątynia pogańska Trygława, czczonego przez Pomorców, do któréj z dalekich stron ludy po wyrocznie chodziły.
Tu także dopadł oddział jeden, spodziewając się największego łupu, lecz u parkanów opasujących budynek tłum guślarzy, wieszczków, posługaczy ściśnięty rozpaczliwie świętości swych bronił. W ciasnych wrotach z dzidami i toporami rozwścieczeni stali starce, kobiety, młodzież, i rzucając się na miecze Polan, chwytali je gołemi rękami, krwawiąc się i rzeżąc, byle oręż wyrwać nieprzyjacielowi. Drudzy jeźdzców z koni ściągali, lub bezbronni kąsali i rwali ich jak zwierzęta dzikie.
Parkan drewniany, który dokoła obwodził świątynię, gdy go przéć i rąbać poczęto, obalił się w końcu, przygniatając sobą część obrońców.
Gdy ten pas rozerwany został i padł, reszta ludu stanęła w progach świątyni z tąż samą broniąc jéj zawziętością. Tu bój był najstraszniejszy, bo z jednemi przed sobą stojącemi, z drugiemi którzy zewnątrz oblegali walczyć musiano.
Wśród walki téj jedna z opon, które jeszcze kryły wnętrze świątyni urwana padła na głowy tłumu i po za nią ukazał się olbrzymi posąg trój głowy, cały blachami złotemi obity, u którego stóp na kamiennym ołtarzu płonął ogień na pół już przygasły.
Na słupach i w głębi na tylnéj ścianie wisiały oręże kosztowne, tarcze, zbroje i hełmy, stały oszczepy stosami, połyskiwał złoty i srébrny sprzęt świątyni.
Cisnąc przed sobą starców i niewiasty krzyczące, obalając je pod nogi, żołnierze wpadli do środka. Tu już nie bój ale rzeź się poczęła, bo nikt nie ustępował, nie chciał poddać się żaden. Leżący na ziemi nożami rozcinali brzuchy koniom, kaleczyli tratujących ich ludzi, czepiali się jak pijawki i ciągnęli za padającemi. Póki stało w nich życia, do ostatniego drgnienia bronili swojego Boga i chramu.
Krew ciekła z progów dokoła, po trupach i dyszących jeszcze ciałach iść trzeba było do posągu, i kilku ludzi drągami naparłszy z tyłu zrzucili go z podstawy na któréj był wzniesiony.
Olbrzymi bałwan z trzaskiem obalił się na ziemię i padając na ciała kupami leżące przed nim, zgniótł je aż krew z nich trysnęła.
Pół świątyni zalegał kloc ten drewniany, który z blach odzierać poczęto. Jedni chwytali zbroje ze ścian, włócznie i stanice poświęcane, drudzy dobywali się do podziemnego skarbca świątyni, który pełen był złotych i srebrnych naczyń, opon i wszelkiego sprzętu drogiego.
Nadbiegający późniéj poodrywali boczne opony i gmach stanął na przestrzał otwarty...
Pustoszyła go garść zwycięzców.
Zaledwie ci co zdobyli świątynię mieli czas ujść z niéj, gdy już płomię obalonego ołtarza poczęło chwytać szaty na trupach, a wiatr rozdymający ogień niósł go po gmachu całym. Zaczęły płonąć słupy i ściana tylna, suche drzewo smolne gorzało szybko i ogień pnąc się po niem dachu już sięgał.
Obciążeni łupami musieli co prędzéj unosić życie z płomieni, które szérzyły się, obejmowały wszystko i jednym stosem czyniły olbrzymią budowę.
Wyschłe słupy przepalone od dołu, wnet się chwiać poczęły i gdy dwa z nich przejadł ogień, ciężki dach z belkami; z ogromnym łoskotem runął pokrywając sobą trupy, krew przelaną, posąg Trygłowa i straszne owo pobojowisko.
Rozpryśnięte iskry niosły się ztąd na dachy domostwa dokoła, w których dokazywali żołnierze.
Wybiegały z nich jęcząc pół nagie niewiasty i padały sznurami za szyje chwycone. Innych niemiłosiernie dobijano.
Był to straszny odwet za krwawe spustoszenia osad polańskich na granicach.
W bramach walczyły jeszcze dwa pułki Skarbimierza i Żelisława chcąc się dostać do wnętrza miasta; lecz oprzytomniała ludność chwyciwszy broń przystępu broniła tak rozpaczliwie i zajadle jak ci co padli w gruzach świątyni.
Trzy razy rozbiwszy tłumy wparł się Skarbimierz do wnętrza i trzykroć został wyparty tym murem ludzi, wśród którego i trupy, niemogąc paść, drogę tamowały, popychane przez żywe masy co je ściskały dokoła.
Wśród płomieni, rzezi, wrzasku Bolko obiegał gród szukając wnijścia, zbierając rozpierzchłych ludzi...
Boj ten dziki, krwawy, szalony, przedłużał się dzień cały, trwał do wieczora. Nie było już nadziei zdobycia grodu samego, kazał więc królewicz w rogi dać hasło do odwrotu, na zbór rozpierzchłym.
Lękać się było można, aby poganie klęską do rozpaczy przywiedzeni, nie wybili się z przeważną siłą z miasta i nie rzucili na oblegających.
Świątynia obalona, złupione i zniszczone przedmieścia, ogromna liczba niewolnika, bogaty łup płaciły za wyprawę, siały trwogę imienia Bolesławowego u pogan.
Cel był choć w części osiągnięty.
Długo napróżno nawoływano do odwrotu; wśród wrzawy i trzasku płonących domostw, rogów słychać nie było, dymy zasłaniały chorągwie, które na znak do góry podnoszono. Musiała starszyzna biedz na pogorzeliska i upojone żołnierstwo gwałtem prawie z między domostw i zwalisk wyciągać. Nie jeden téż tu padł schwycony gdy się zapędził, przywalony belką padającą z góry, raniony pociskiem z murów, z których kamienie i strzały się sypały.
Mrok padał, gdy z trudnością udało się pułki rozbite zwycięztwem, nazad przez Persantę przeprowadzić na wzgórze, gdzie na część nocy obozem się położyć musiano, dopókiby żołnierz oszalały nie ostygł, niewolnika nie spętano, nie zbito w gromady, nie rozporządzono odwrotu. Długo tu leżeć nie było można, bo część ludności z przedmieść rozbiegła się po okolicy, i co chwila odwetu a napaści dziczy spodziewać się było trzeba.
Zwolna żołnierz się skupiał rozprzęgły. Bolesław, który jeszcze na koniu stojąc patrzał na pogorzelisko i gród niem opasany, smucił się wielce. Nie takiego pożądał zwycięztwa.
Przy koniu jego stał Skarbimierz ranny, ze zbroją potłuczoną, tak smutny i zawstydzony jak on.
— Bóg nam nie pobłogosławił — mówił królewicz, łupu wiele! — Co po nim — gród, gniazdo ocalało!
Świątynię spaloną odbudują, a serce miasta zostało całe! — Odrodzi się wężowe plemię z popiołów.
— Strzymać ludu nie było siły ni sposobu — mówił — wzdychając Skarbimierz. Ponęta zbyt wielka była, jeńca stręczyło się mnóstwo, dziewczęta i chłopcy krasne i zdrowe, kupi i bogactw mnóstwo. Nieszczęsna chciwość zgubiła nas!
— Miłościwy panie — wtrącił Żelisław, pocieszmy się. Nie szliśmy darmo, cios zadany pomorcom ciężki. Padła wielka ich świątynia, postrach rzucony nie da im już przedmieść odbudować, nie będą się w nich czuć bezpieczni. Zajęci w domu granicę w spokoju zostawią.
Nic nie rzekł Bolko. Nie pocieszonym był, wyprawa o gród się rozbiła, rycerstwo jego nie posłuchało wodzów głosu. Myślał w duchu że powrócić musi raz jeszcze, aby dopiąć co postanowił.
Całą noc nikt nie spoczął, do czynienia było wiele. Ciągle jeszcze zwlekali się opieszali. Zrzucano zdobycz na kupy, opatrywano, obmyślano jak obciążonym nią powracać. Konie i wozy wprawdzie znalazły się w zdobyczy także, lecz tych nie starczyło, żołnierz musiał brać na barki i konia czego porzucić nie chciał.
Młodszych jeńców do pracy zdolnych pętano i wiązano kupami, starsi padali ofiarą.
Dziki ów lud, znany z wypraw Polanom, na miejskich śmieciach wyrosły innym się wydawał, słabszym zarazem i dorodniejszym, zuchwałym a do boju nie wiele wprawnym. Jeńcy z ziemi się podnosili z jękiem poglądając na zgliszcza miejskie, wyciągali ręce ku nim i płakali. Nikt o litość nie prosił, wiedzieli że ojcowie ich, którzy Polan napadali nie mieli jéj dla nich. Z oczyma wlepionemi w morze siedzieli drudzy, wiedząc że go już więcéj nie zobaczą.
Noc już była, gdy garść jeszcze zbłąkanych żołnierzy poślednia, ukazała się od strony miasta.
Gdy się zbliżyli, Żelisław, który na czatach stał, postrzegł pomiędzy żołnierzami, nędznie odzianych ludzi kilku, na pół obnażonych, poufnie rozmawiających z prowadzącemi. Już z języka poznał w nich swoich, — lecz do wojska nie należących. Wybiegłszy przeciw nim, ze zdumieniem ujrzał w nędznych łachmanach, boso idącego przodem Szlązaka, ziemianina Krupę, którego przed kilką miesiącami kupa jakaś Pomorców ze dworu jego nocą porwała i uprowadziła z rodziną całą.
Krupa, którego trzymano uwięzionego w grodzie dla okupu, korzystając z trwogi i zamięszania, razem z kilką innemi wyrwać się potrafił, z wałów spuścił i zbiegł z niemi do swoich. Niewolą był tak osłabły, iż choć go radość wielka z odzyskanéj swobody ożywiała, zaledwie mógł wydobyć z siebie słowo.
Wszyscy obstąpiwszy go prowadzili wprost do Bolesława, aby się czegoś od niego dowiedzieć.
Zobaczywszy go królewicz, który tylko co legł spoczywać, wstał uradowany wielce, wołając:
— Milszy ten oto łup jeden, nad całą złota kupę. Niech Bóg będzie pochwalony za niego i za świątynię którąśmy w perzynę obrócili. Reszta za grzechy nasze.
Krupa płacząc ściskał kolana pańskie, a że słabym był, królewicz mu wina kazał nalać komornikowi, aby siły do mówienia odzyskał. Obstąpiono go kołem.
Począł opowiadać Krupa jaka trwoga panowała w mieście, i upewniał że gdyby w pierwszéj chwili udało się było wpaść gromadzie zbrojnych do środka, miasto by zdobyte zostało a z nim skarby wielkie, oręża mnóstwo i niewolnika polskiego nie mało.
Dopytywali go drudzy o jeńców różnych, nad granicami pochwytanych. Liczył niektórych Krupa co zostali w Kołobrzegu, opowiadał o innych że ich posprzedawano za morze i do innych miast Pomorskich. Z dzielnicy tylko Zbigniewa, jak upewniał, pobranych uwalniano bez okupu.
Potwierdzało się tém porozumienie księcia z nieprzyjacielem. Z niedowiarstwem słuchał o tém Bolko, inni do opowiadania podbudzali, badając, jak to być mogło!
— Nie inaczéj jest tylko tak jak mówię, prawda to święta — dodał Krupa. Nie jeden raz ale dziesięć razy widziałem Pomorców powracających z wyprawy. Więźniów pobranych u nas stawiano zaraz i szła starszyzna dopytując ich. Czyj? z jakiéj dzielnicy? — Bolesława czy Zbigniewa? — Kto rzekł że Bolesława był, sprzedawano go i wiązano, Zbigniewowych zaś puszczano wolno, aby się panu oznajmywali, i mówiono głośno. Druh to nasz jest, czynić mu się krzywdy nie godzi.
Starszyzna krzyczała gniewna.
— Nie takli? — nie mówiliśmy? — Jawnym zdrajcą jest! — Na was i na królestwo nasze wiąże się z nieprzyjaciołmi. Głowę by dać winien!
— Że Pomorcy z nim a on z niemi zna się dobrze, — mówił Krupa — naocznem miał dowody. Widziałem jak do niego posyłano, jak on tu swoich ludzi potajemnie wyprawiał oznajmując kędy książe nasz, gdzie i z jaką siłą się znajduje.
Słysząc to dowódzcy miotali przekleństwa i z gniewu utrzymać się nie mogli. Milczał Bolko zasępiony. Krupa nietyko szczegóły najmniejsze przytaczał, ale prawdę słów swych poprzysiądz był gotów, wraz z kilką innemi ludźmi, jak on zbiegłemi z niewoli.
Więc choć dzień ten mógł rozweselić serce królewicza, chmurny położył się przy ognisku, jakby największą poniósł klęskę.
Napróżno przytomny o. Hilaryon pocieszał, przypominając, iż było za co dziękować Bogu, a nie skarżyć się, bo orężowi pobłogosławił i zdradę odsłonił.
— Tak ojcze mój — rzekł książę — ani zaniedbam złożyć Bogu dzięki i ofiarę, bośmy walczyli szczęśliwie, a nie nadaremnie. Lepiéjby jednak być mogło, gdybyśmy nie dali się ująć pokusie i chciwości grzesznéj. Nie przetoż się smucę. Trapi mnie, co opowiada Krupa ten, bo zdrada braterska nad wszelkie bole jest większą boleścią. Ze krwi mi bratem jest. Znałem go złym, nie chciałem wierzyć zdrajcą. Pamiętne mi słowa ojcowskie, iż który na kraj z wrogiem czynić zmowy będzie od praw swych odpaść powinien.
— Sam on się z praw tych wyzuł — rzekł kapelan. — Nie krzywda mu się stanie, ale sprawiedliwość, gdy dzielnicę utraci.
— A ludzie rzekną, żem to uczynił nie dla jego grzechu, ale dla mojéj żądzy panowania choć widzi Bóg serce moje! — dodał Bolesław.
— I Bóg osądzi sprawiedliwie — dodał ojciec Hilaryon, a zaprawdę lepiéj jest, ażeby ginął jeden, niż przez jednego tysiące.
Rozmowa z duchownym przeciągnęła się dłużéj, nadszedł Skarbimierz i starszyzna. Wszyscy rozjątrzeni, zburzeni, domagali się ukarania i natychmiastowego sądu. Bolko był nadto rycerskiego i chrześciańskiego ducha mężem, by łatwo do surowości względem brata dał się skłonić. Zaklinano go i naglono na próżno, stał przy tém, aby raz jeszcze słać do Zbigniewa. Chciał mu oddać zwierzchnią władzę nad królestwem całém, byle go bronił i knować przeciw niemu zaprzestał. Nie mogli go przekonać, ani stary Wojsław, ani Żelisław, ni Skarbimierz.
Ten słuchając ostatniego postanowienia pańskiego — rzekł do królewicza:
— Na nic się nie przyda ofiara. Wojować on nie umié i nie będzie, a knować nie przestanie. Przyjdzieli państwo to i ziemie jego na ręce nieudolne, rozsypią się i rozerwą.
Bolesław nic nie rzekłszy, przy swojém trwał. Nazajutrz, gdy wojsko łupami obciążone w pochodzie było, kazał do siebie Skarbimierza przywołać, podarki mu z łupów dla brata wydzielił, między innymi dziesiątek chłopców w Kołobrzegu pochwyconych i do Płocka go z tém odprawił.
Miał on raz jeszcze o wierność napomnieć Zbigniewa, grożąc mu, iż w ostatku dla obrony własnéj i ziem tych, coś przeciw niemu począć będzie musiał, choćby serce bolało.
Niechętnie posłuszny Skarbimierz, z małym pocztem wyruszył znowu, zawracając się z drogi do Płocka. Nie pochwalał on téj pobłażliwości i zwłoki, bo Zbigniewa znał dobrze.
W Płocku o wyprawie na Kołobrzeg niewiedziano jeszcze, gdy Skarbimierz z jeńcami na zamku się stawił. Opadli go wszyscy, pytając, opatrując, dziwując się tak szybkiéj wycieczce.
Przypadł Sobiejucha zdyszany, wylękły, a zobaczywszy niewolnika i podarki, posłyszawszy o nowém i nadzwyczajném zwycięztwie, o zabranéj zdobyczy, ręce załamał....
— Mnie tam nie było! — wołał udając zapalczywość wielką. — Byłbym tych pogan siekał bez litości i łupem się pożywił. Pewnie się nie bronili!
Przyprowadzonych chłopców zabrawszy z sobą Marko pośpieszył do pana. W chwilę potém i Zbigniew, nie czekając przybycia posła, niecierpliwy wyszedł sam przeciw niemu, blady i niespokojny.
Niewierzył opowiadaniu; płaczące dzieci Kołobrzegskie sam rozpytywać począł. Potwierdziły mu one straszliwe zniszczenie przedmieść, spalenie świątyń, zabrane łupy ogromne.
Na twarzy Zbigniewa gniew się malował straszny, musiał czekać na uśmierzenie go, nim przeciwko posłowi wyszedł daléj. Przeczuwając złe grożące, stał się wielce łaskawym.
Gdy Skarbimierz ukazał się w podwórcu, postąpił ku niemu, ręce podnosząc i wołając.
— Bogu niech będą dzięki za zwycięztwo! Orężowi miłego brata mojego szczęści się zawsze. Błogosławieństwo niebios jest nad nim.
Wysłuchawszy tego nieszczerego wynurzenia się, poseł o rozmowę prosił na osobności.
Źle to już wróżyło, zasępił się Zbigniew, spójrzał trwożliwie, w sumieniu się czując nieczystym.
Weszli do izby razem. Skarbimierz nie zwlekając począł:
— Miłościwy książę, pono ostatni tu raz sprawiam poselstwo. Pan nasz srodze jest umartwiony jawną nieżyczliwością waszą. Dowody mamy żywe, że gdy my krew lejem, walcząc z Pomorzanami, wy z niemi w przymierzu jesteście.
— Ja? z pogany? przeciwko bratu? — zakrzyknął Zbigniew. — Godziż się mnie tak obwiniać! Chcecie się mnie pozbyć! Szukacie pozoru!
— W Kołobrzegu w ręce nasze popadli ludzie, którzy poprzysięgną — rzekł poseł.
Zawahał się książę nieco, lecz wprędce znów zapalając się mówić zaczął:
— Kłamstwo niecne! potwarz niegodziwa! Skłócić nas chcą ludzie, aby mnie zgubić. Zaprawdę tłumaczyć się przed wami i uniewinniać, z ujmąby było dla mnie. Oto sam jadę do Wrocławia na rozmowę z bratem.
Wyprzedźcie mnie, oznajmijcie. Jutro lub po jutrze wyruszę.
Skarbimierz swobodniéj odetchnął, nie miał tu już nic więcéj do czynienia, a wstręt czując ku Zbigniewowi, rad był, że go z ciężkiego położenia wyzwolił. Odmówił przyjęcia na dworze i natychmiast udał się do biskupa.
Marko wnet za nim wysłany, wzajemne z sobą prowadził dary, wór futer kosztownych i bryły złota. Na biskupstwie opowiadać znów musiał Skarbimierz całą wyprawę szczęśliwą, żywe na sobie okazując jéj ślady, bo kilkakroć był ranionym.
Sobiejucha wzdychał i ręce łamał, bo się czego innego spodziewali i pragnęli. W kościele nazajutrz uroczyste dziękczynne odprawiało się nabożeństwo.
Drugiego dnia rano, gdy Skarbimierz miał jechać, wiedzieli już ludzie jego, że owych chłopców dziesięciu, potajemnie bez okupu Pomorcom odesłano.
Tak dalece pilno z tém było Zbigniewowi, iż nawet odjazdu posła nie czekał.
Bolesława zastał Skarbimierz we Wrocławiu odpoczywającego, wojsko téż po ciężkiéj wyprawie potrzebowało wczasu. Pośpiech, walka, powrót łupem obciążonych zmogły i znużyły. Lecz lud to był młody i krzepki, po największém znużeniu prędko się dźwigający, tak, że w kilka dni, gdy król do obozu swego pojechał, nie znalazł już prawie śladu na ludziach szalonéj owéj wycieczki, o któréj starsi rozpowiadając, mieli ją za niepodobną do wiary.
Po obozie rozlegała się pieśń owa, którą sobie wesoła drużyna Bolesławowa ułożyła na pamiątkę. Chodziła ona z ust do ust i znalazła się późniéj zapisaną na kartach Gallusowéj kroniki.[1]

Słoną rybą śmierdzącą
Paśli się ojcowie,
Żywéj świeżéj zachcieli,
Zachcieli synowie.

Ojce zamki, oj! zamki
Zdobyli i grody!
Synowie się nie zlękli
Nadmorskiéj przygody.

Ojce tury i żubry
Jelenie bijali!
Syny morskie! — oj! morskie
Potwory na fali!


Na dzień wyznaczony Zbigniew się nie stawił, Bolkowi już dokuczał spoczynek, chciał znowu słać do niego, gdy trzeciego dnia dali mu znać ludzie, iż Płocki książę przybywa.
Jechał jak zwyczajnie, gdy w największym był strachu, z najhałaśliwszą wrzawą, ze dworem postrojonym cudacko, nakazawszy co sił dąć w rogi, w bębny bić, a ludziom na rożne głosy zawodzić.
Znano go już z tego, bo się nigdy inaczéj, jak z tym szumem i wrzaskiem nie jawił.
Chociaż w podwórcach hałas się rozlegał straszliwie, Bolko nie wyszedł naprzeciw bratu.
Powitał go w progu Skarbimierz i wprowadził do izby. Spotkali się zimno. Bolko wstał, zobaczywszy wchodzącego, skinieniem głowy go przyjął i miejsce obok siebie ukazał...
Zawczasu się przygotowawszy na rozmowę z bratem, Zbigniew przybrał do niéj twarz wesołą, spokojną, niemal dobroduszności pełną.
Przywdział téż starszego powagę.
Bolko z natury otwarty, serdeczny, nie umiejąc ukryć co czuł, siedział zimny, na licu miał gniew i na wodzy utrzymać go nie umiał. Spostrzegłszy to Zbigniew, uczynił się słodszym dlań jeszcze.
— Bracie miły — odezwał się — od dawna pragnąłem rozmówić się z wami. Przez posły źle się sprawy czynią. Ludzie stanęli między nami i kąkol sieją.
— Jam téż rad posłyszeć z ust waszych, co na obronę swą macie — odezwał się Bolko. Czyny twoje jawne i jasne przeciw tobie świadczą za mną. Przypomnijcie ile już lat od śmierci ojca upłynęło. Byliżeście choć raz mi w czém pomocą? Siedzieliście zamknięci u siebie, mnie znać nie chcąc. Jam za siebie i za was wojować musiał. Z tymi, z którymi ja się biłem, wyście się kojarzyli!
— I wy temu wierzycie? — śmiejąc się, rzekł Zbigniew.
— Cóż macie na swą obronę! Są świadkowie — zawołał Bolko.
— Ja? Mam sumienie moje — rzekł Zbigniew poważniéj. — Nigdy nie występowałem przeciwko wam! Nie szedłem na wojnę, bo do niéj, jak wy, zdolny nie jestem.
— Dlaczegoż ludzi mi swoich dać nie chcieliście! — pytał Bolko.
— Ludzie moi z twojemi się mierzyć nie mogą, wstydby mi było — rzekł Zbigniew. — Chcecie! dam ich! poślę. Nie słałem ich, bo się na niewiele zdadzą, macie swoich dosyć. Bałem się sromu!!
Wyraz mowy łagodny, pozorna jéj szczerość, ujęły Bolka. Zaczynał już, będąc zawsze skłonnym uwierzyć każdemu (wszyscy mu to zarzucali) mięknąć i słabnąć. Zbigniew to czuł i śmielszym się stał, mówiąc za sobą.
— Bracie — rzekł z wyrazem przestrogi poważnéj — ludziom nie wierzcie... Ci, co nas otaczają przewrotni są, a ciebie i mnie za narzędzia używają do swych celów. Drużyna twoja radaby cię widzieć na czele wszystkich ziem, więc podburza na mnie, który stoję na przeszkodzie. Nakłaniają cię do popełnienia niesprawiedliwości, Łupem moim radziby się zbogacili. Sądzicie mnie zaocznie z ich słów.
Bolko słuchał. Miał wprawdzie dowody zdrady jawne, a wstyd mu ich było bratu w oczy wyrzucać. Rad je był tłumaczyć tak samo, sprawą jego drużyny.
— Nie dosyć ci dawnych moich przyrzeczeń — mówił Zbigniew — nie wierzysz im? Wezmij swą starszyznę na świadków, wobec nich nowe uczynimy przymierze, podamy sobie ręce raz jeszcze, poprzysiężemy. Będę ci wiernym, dam ludzi i posiłki, szczérze i po bratersku chcę stać przy tobie.
Czegoż więcéj mógł pożądać Bolko! Rozjaśniła mu się twarz, wyciągnął rękę. Zapomniane zostało wszystko. Po chwili poufnéj rozmowy, szli, ująwszy się pod ręce do stołów, które na nich czekały.
Skarbimierz spojrzał tylko i posmutniał, jawném dlań było, że Bolko się dał uwieść znowu. Postrzegł, że i inni dowódzcy spoglądali niechętnie na płockiego księcia.
Belina bez ręki stojący niedaleko, szepnął, wzdychając.
— Panie, jużci zgoda zrobiona!
— Nie inaczéj, nowe, uroczyste zawieramy przymierze, którego będziecie świadkami. Poprzysięże je.
— Przysięga nie kosztuje nic — rzekł Belina cicho.
Inni téż wojewodowie trzymali się opodal i nieufnie, ale Bolko na to nie zważał.
Zbigniew tegoż dnia sam i przez swoich, podarkami i słowy zręcznemi starał się sobie pozyskać panów, z których prostoduszniejsi dali mu się wziąć, jak brat.
Zwołano starszyznę, wystąpili przed nią oba bracia, stanął Zbigniew i w obec panów, duchownych i świeckich, głosem śmiałym, jawnie ponowił uroczyste przyrzeczenia drużby i wierności Bolkowi:
— Klątwą ją na Ewangielii gotów jestem stwierdzić — dodał, rękę wyciągając.
— Amen! — rzekł przytomny biskup.
— Amen — odezwał się stojący u boku Skarbimierz. — Lecz, jeśliby i to uroczyste poprzysiężenie nadwerężone było i złamane, natenczas my miłościwego pana naszego prosić, błagać i zaklinać będziemy, aby uczynił koniec jaki przystało, sam kraje te objął i rządził niémi, gdy sam jeden bronić ich musi.
Zbigniew głowę tylko pochylił, ale krwią mu twarz zaszła.
Po uczcie dnia tego wyjechali bracia do obozu, około którego gonitwy z oszczepami odbywać się miały w szrankach. Zbigniew ujrzał tu wojsko, jakiego nie widział, rycerstwo, którego postawa, męztwo, zręczność napełniło go zazdrością i gniewem.
Wieczorem późnym, gdy sam na sam pozostał z Sobiejuchą, Zbigniew puścił wodze roznamiętnieniu, które przez dzień cały ukrywać musiał...
— Zmusili mnie, nożem na gardle do przysiąg — rzekł do zausznika swego — ale wymuszone śluby nieważne są. Sromem mnie tu poją i żółcią! Pomszczę się tego, lub zginę raczéj, niżbym żył w tém upodleniu! Jak sługa i dworak jego musiałem się tu włóczyć za nim i podziwiać jego rycerzy! Nigdy mu tego nie przebaczę! Czekałem długo, przyjdzie i moja godzina.
Marko za kolana go chwytał, prosząc, aby milczał, tak się lękał, aby ich nie podsłuchano.
— Miłościwy książę, z mową bądźcie ostrożni, wszystko się zrobi, co zechcecie. Nadarza się zręczność.
Zasłaniając się rękami i szepcząc po cichu, Marko oznajmił panu, że ziemianin mieszkający nad granicą pomorską, zaprosił właśnie księcia Bolesława na poświęcenie nowo-zbudowanego kościoła i ślub swój, który się wkrótce miał odbyć. Książę z małą garstką drużyny zjechać obiecywał w gościnę. Łatwo było nasłać kupę Pomorców, dając im znać o tém...
Zbigniew pochwycił myśl tę chciwie i namiętnie. — Na wagę złota za jego trupa opłacę! — zawołał mściwie... — Niech raz przynajmniéj ta dzicz go zmoże i pomści się za własną krew i za mnie.
Uradzono po cichu tego wieczora, aby Sobiejucha z drogi jechał do Gniewomira pomorskiego i dał mu wiedzieć czas i miejsce, gdzie Bolka mogli, prawie bezbronnym pochwycić.









  1. Pisces salsos et fetentes etc. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.