Królewscy synowie/Tom IV/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Wesela w owych czasach odbywały się jeszcze na w pół pogańskim obyczajem. Wstyd było mniéj nad dni czternaście zebranych gości przyjmować a inaczéj ich ugaszczać jak pojąc i pobudzając do szaleństwa nie umiano.
Co tylko mógł mieć dom, co się kupić, wymieniać, sprowadzić dało, musiało podostatkiem, otworem stać dla gości. Niejeden naówczas ubogim się stawał przez wesele, gdy go sproszone tłumy obsiadły i objadły. Podarki wprawdzie przywozili goście, ale każdy téż nawzajem otrzymać musiał dar jakiś. Raz w życiu sprawiało się takie wesele, raz przez dni czternaście pan młody był książęciem, pani młoda księżną, królowali swém szczęściem, odbierali hołdy lecz płacić za nie musieli, jakby książętami byli w istocie.
Nikogo naówczas od wrót domu nie godziło się odpychać, a kto zasłyszał o godach wlókł się na nie zdaleka, aby się napił i nakarmił do syta. Nie miał kto innego podarku dla nowożeńców, przywoził z sobą pieśń, błaznowanie, wesołość na wymianę, drudzy gusła i wróżby. Do bogatszych władyków zjeżdżały się ziemie całe, każdy z liczną drużyną, im kto majętniejszy, tém z większym dworem. Gdy pan młody rad był miesiąc cały trzymał gości.
Na osiem dni przed weselem ludzie się już ściągali, mniéj nad drugie tyle po ślubie trzymać się niegodziło. Gdy obrzędy kościelne połączyły się późniéj ze starym obyczajem, wesela stały się uroczystsze jeszcze, a nie mniéj huczne. Duchowieństwo na wiele zabytków starzyzny przez szpary patrzało; dużo pozwalało się czasu takich ślubowań, co gdzieindziéj surowo broniono.
Niemal na saméj granicy siedział Skarbimierza powinowaty młody Niemir, który w królewiczowskiéj drużynie służył, a Żelisława Beliny córka zań wydaną być miała. Wszystkie te rody były w łaskach i zachowaniu u Bolesława, gdy Niemir przybył prosić o pańskie błogosławieństwo, rzekł mu śmiejąc się królewicz i uderzając go po ramieniu.
— Wojny na czasie nie mamy. Pomorcy popłoszeni cicho siedzą, czemuż i mnie na gody nie wezwiecie?
Niemir do kolan się pochylił.
— Mógłżebym ja mieć to szczęście i pana widzieć u siebie?
— Muszę zjechać choć nie prosicie — odezwał się Bolko. — Jednego dnia nas nieboszczyk król na rycerzy pasował, braterstwo z sobą mamy. Zda mi się téż, że w lasach mieszkacie, dokoła ich tam dosyć i zwierza musi być pełno. Zjadę razem na gody i łowy. Wszakci i kościół pono święcicie?
— Tak, miłościwy panie — mówił wesoło Niemir. — Postawiłem chędogi dom Boży, acz mały. Biskup ma go poświęcić, a ja w nim pierwszy ślub wezmę.
— Ja wam więc będę swatem! — rzekł Bolko ochoczo...
Niemir przyklęknąwszy chciał go zato w rękę pocałować, Bolesław za głowę uścisnął i odprawił uradowanego.
Pana mieć na weselu doma, szczęście było wielkie. Choćby we sto koni przybył, a miesiącami siedział, Niemir cieszyłby się takim gościem.
Skarbimierz i Żelisław Belina szli zaraz panu dziękować za łaskę. Niemir téż niejeden raz w bitwach za królewicza życie stawił, a od dzieciństwa przy nim trwał.
Gdy we Wrocławiu o tém wieść gruchnęła po dworze, Marko ją przyniósł Zbigniewowi. Wiedziano, że Bolko jechał w kilkadziesiąt koni tylko. Lasy do koła gęste były, nieprzebyte i aż do granicy pomorskiéj się ciągnęły. — Chociażby orszak królewicza miał się gośćmi Niemira pomnożyć i urosnąć, Pomorcy mogli zasiąść nań w przeważającéj liczbie, osaczyć go jak dzika.
Sobiejucha w powrocie do Płocka, znikł w drodze, ruszył tajemniczo w kilka koni, nie było go dni dziesiątek, wrócił z podarkami obfitemi, wesoły, a gdy do pana poszedł z nowiną, siedzieli z godzinę na rozmowie wesołéj i słychać ich było zdala, jak raźno wykrzykiwali.
Tymczasem na zamku w Płocku poczęto czynić jakieś nadzwyczajne przygotowania do świetnego występu lub podróży. Ze skarbca dobywano sukna, krajano płaszcze dla dworu, okrycia na konie. Żyda owego Natana Ispana, który z Wrocławia przeniósł się był do Płocka, wezwał Zbigniew do siebie, a że ten miał złotników, którzy klejnoty kuć umieli, dano mu kruszcu i kamieni nakazując kuć korony i berła.
Od śmierci króla Władysława nigdy na zamku Płockim tak wielkiego ruchu, bieganiny i zachodów nadzwyczajnych nie było. Wszyscy zdawali się oczekiwać wypadków jakichś, które władzę księcia powiększyć i położenie zmienić miały. Marko Sobiejucha zawczasu téż obiecywał sobie odpowiednią zasługom swoim dostojność, z któréj i Greta się cieszyła, nie wiedząc, że mąż jéj pono o zerwaniu związku zamyślał.
Wszyscy prawie rachowali na tę przyszłość, która zdawała się im pewną.
Zbigniew nie bez myśli dwie korony przysposobić kazał Natanowi, spodziewał się bowiem zostawszy sam panem, księżniczkę jaką dostać z Niemiec za żonę.
Uknowana Pomorców napaść czasu wesela, lub łowów, bez których Bolko długo wytrzymać nie mógł, zdawała się nieochybną grozić zgubą. Nikt się ani spodziewać jéj, ani przeczuwać nie mógł. Pomorcy byli przestraszeni srogiemi klęskami, jakie ponieśli nietylko w wycieczkach na Polskę, ale na własnéj ziemi w Białogrodzie i Kołobrzegu.
W Niemirowicach tymczasem nadzwyczajne przygotowania czyniono.
Dworzec był nowy w pośród lasów wzniesiony, widłami dwu rzek objęty, opasany tynami, mocny i warowny, bo naówczas inaczéj jak obronnie osiedlać się nie było można. Wśród obszernego podwórca wznosił się przy nim kościółek drewniany, jeszcze złocistą barwą świeżego drzewa połyskujący, z maleńką dzwoniczką nade drzwiami i z domkiem obok dla proboszcza.
Obszerne zabudowania przylegały do pańskiego dworca, bo Niemir był zamożnym, ziemie szerokie do koła należały do niego, osadników na nich podostatkiem było, a daniny, osypy, barcie, stada przynosiły mu wiele.
Roli naówczas wielcy posiadacze ziemi wcale prawie dla siebie nie uprawiali. Rozdawali ją osadnikom, którzy dawali zato ziarno, część przypłodku z trzody i odprawiali niezbyt ciężką służbę przy dworach na straży, do grobel i posyłek. W przejazdach książęcych musiały téż osady często podwody dostarczać i obroki dla pańskiego dworu.
Rycersko służący pan taki wielkich obszarów, majętności dzierżąc mnogie, sam około ziemi chodzić nie mógł; osadzał na niéj ludzi wolnych albo niewolników i jeńców wojennych, zdobytych w wyprawach. Ztąd często i osad nazwiska jak Połowcy, Pomorcy i inne pochodzenie osadników oznaczały. Z niewolnikami, rabami, porabkami (parobkami, dziećmi rabów), rachuba była inna niż z ludźmi wolnemi; niewolny człek robił jak bydle ile zdołał i co mu nakazano. Kupowano go i sprzedawano jak towar inny, sam téż mógł się wykupić, jeżeli miał czém i wolność odzyskać. Są ślady, iż żydzi naówczas niewolnikami nawet chrześciańskiemi handlowali.
Właściciel ziemi bez trudu gotowe miał wszystko, łąkę mu zsiekli osadnicy, owies zsypali, inne ziarno dali na potrzebę dworu, miód dostarczały barcie, mięso własne stada i zwierzyna leśna, ryby, rzeka i stawy. Usługa z niewolnych ludzi się składała lub ze swobodnych, którzy za utrzymanie i niewielką płacę się zaciągali.
Stan to był pierwotny jeszcze, ale téż potrzeby mniejsze, na które obficie mało jeszcze zaludniona dostarczała ziemia. Nie wymagano nic nadzwyczajnego od najmajętniejszych dworów, musiało być wszystkiego podostatkiem ale niewykwintnie. Piwo warzono doma, miody sycono u siebie, wino do mszy tylko, dla chorych i po królewskich dworach zaledwie się znalazło. - Chléb, kasza, zwierzyna, nabiał i prosta ogrodowina karmiły.
Niemir nie potrzebował się zbytnio o przyjęcie kłopotać, choć rodziny swéj, drużyny króla, przyjaciół i znajomych kilkuset się spodziewał. Pełne już były spichrze owsa, stały siana stogi, mąka na chleb leżała w worach, zwierza nabitego solonego i świeżego wisiało więcéj niż potrzeba.
Rybacy pamiętali, aby sieci codzień zarzucać na stawach.
W napitku ni jadle nie przebierano naówczas wcale. Troskano się więcéj o to, jak wszystkich pomieścić, stoły poustawiać i na wypadek słoty się ochronić.
Na to służyły szopy ogromne, podsienia przy dworcu, kilka dużych izb doma, a na spoczynek wyżki, odryny, klecie i wszelki kąt, w którym na sianie lub słomie pod dachem położyć się było można.
Gospodarz, przyjaciele, czeladź już na dni kilkanaście przed zjazdem zajęci byli ściąganiem co jeszcze do uczty kilkunastodniowéj brakło. Zawczasu téż złaziła się wszelka gawiedź weselna gędźbiarze z gęślami, kobzami i lirami, guślarze, śpiewacy, błazny i wesołki.
Ludzie ci żyli z wesel i chodzili z jednych na drugie, bo się bez nich obejść nie było można, bez ich piosenek, pogadanek, zagadek, żarcików, wróżb, któremi gości zabawiać było ich obowiązkiem.
Krewni i drużbowie przybywali téż zawczasu, mieścili się po kątach, aby nie zawadzać nikomu i pracowali pospołu z dworem swoim, aby na dnie uroczyste, wszystko się przygotowało jak należy.
Chociaż to był początek jesieni, pory w któréj zwyczajnie odbywały się wesela, bo dostatek w gumnach był największy, drzewa jeszcze stały z zielenią i liśćmi, znalazło się jéj dosyć na powyścielanie dróg, obwieszenie i ustawienie budowli, do których i nowiutenki kościółek należał.
Duchowni temu połączeniu dwóch obrzędów poświęcenia kościoła i wesela nie bardzo byli radzi, ale trudno było odmówić człowiekowi, który swoim kosztem wzniósł dom Boży i w nim się błogosławieństwa na życie nowe dopraszał. Mruczano, że weselne szały nie dobrze się godzą z poważnym obrzędem i gody nie przystały tam, gdzie się Bogu święci chram nowy; lecz biskup nie przeciwił się, duchowni téż zmilczeli.
Na tydzień przed obrzędem zjazd liczniejszych gości się rozpoczął. Królewicza dopiero na dwa dni przed weselem najwcześniéj się spodziewano. Jechały Beliny, gdzie się jaki znajdował z tego rodu, Skarbimierzycy, powinowaci nawet dalecy. Proszono i nakazywano do wszystkich, bo im silniejsze a huczniejsze wesele, tém większa cześć dla nowożeńców.
Podtenczas gdy Bolesława się spodziewano, przeciw któremu młodzież o milę wyjechać miała, wszyscy już prawie zgromadzeni byli na dworze. Panny młodéj tylko z matką nie było jeszcze, bo ta dopiero na dziewiczy wieczór ze świetnym orszakiem zjechać miała.
Dziedzińce wszystkie pełne już były i nabite, po całych dniach około stołów, beczek i kadzi ludu się kręciło mnogo, a podczaszowie zapraszali i nalewali. Śpiewy rozlegały się szeroko i dziwnie z sobą mieszały, bo często dwóch, trzech i więcéj śpiewaków w różnych stronach podwórza zawodziło każdy inaczéj.
Czasami téż, że czas był piękny bardzo, dnie ciepłe i słoneczne, koło młodych dziewcząt i chłopców puszczało się w pląsy, jak to u nas dawnym obyczajem było, ze śpiewami, które to jak pytania i odpowiedzi, to jak wykrzyki się wyrywały, budząc śmiechy i oklaski. Zwrotka czasem dosadna ściągała słuchaczów i niepomierną wywoływała wesołość. Skupiano się dokoła poskakujących i radowano ich raźności.
Niekiedy stary gęślarz na ławie siedzący począł sobie z cicha jaką pieśń dawną, tłum się uciszał, skupiano się w milczeniu, stali potrząsając głowami, zasłuchiwali długo smutnie. Trudno było ten oddźwięk przeszłości z nowym światem pogodzić.
Indziéj wystąpił błazen, co umiał tylko trefnie a słono przemawiać, najczęściéj już dobrze podochocony. Z weselnego wątka snuł dowcipne przekąsy, docinając dziewczętom aż fartuchami musiały zasłaniać oczy, to chłopcom, którzy się brali za boki, to starym, co się gniewać nie mogli, bo czasu wesela wesołkom wszystko było wolno i nie szanowali nikogo.
W pośród téj wrzawy ochoczéj, która mało nie po całych trwała nocach, bo choć jedni spać szli do szop, drudzy wypocząwszy wstawali wywabiani śmiechami — ściągnął z innemi gośćmi dla wesela wrzekomo, z widzenia ledwo znany Niemirowi Marko Sobiejucha, ochmistrz księcia Zbigniewa.
Przybywał pańsko przyodziany ze służbą niczego, z podarkiem jak należało i z językiem, którym dobrze obracać umiał.
Przyjęto go, jak i drugich gościnnie dziękując za pamięć i łaskę. Marko się wnet rozgościł i w tłum poszedł do mis i dzbanów, między któremi był jak w domu.
Powieści wnet weselnych przerozmaitych opowiadać jął mnóstwo.
Trudno go było zrozumieć zawsze zkąd ród wiódł, bo niemal wszystkie ziemie znał swoje i obce, a zdało mu się wszędzie równo, byle dostatnio było, wesoły człek wnet sobie druhów jednać począł.
W kilka godzin po jego przybyciu, młodzież która całym pocztem wyruszyła naprzeciw Bolka, wprowadziła go z okrzykami ogromnemi wraz z gospodarzem, który téż przeciw pana wyszedł z chlebem i solą.
Bolko przybywał wesół, rad, śmiejący się, i jakby dla gospodarza wystąpić pragnął, najśliczniejszą i najdzielniejszą młodzież sobie przybrał do boku, któréj urodą i siłą nikt się zrównać nie mógł. Chłop w chłopa jak dębczaki wyrosłe bujno, twarze rumiane, oczy wesołe, płeć zdrowa, ogorzała, barki silne, budowa giętka, jechali na koniach niewielkich ale tak zbudowanych jak oni, z nozdrzami rozdartemi, z grzywy długiemi posplatanemi, na każdym koniu okrycie szyte, na każdym wojaku zbroja świecąca jak srebro, u boków miecze ciężkie, przez plecy łuki, u nóg oszczepy spuszczone, na szyjach łańcuchy, na barkach płaszcze. Było takich z pół seciny, nie licząc dworu pańskiego starszego, czeladzi i chłopiąt a pacholąt do posługi.
Królewicz miał na sobie zbroję taką, jakiéj tu jeszcze nie widziano, misternie zszytą z żelaza, jakby z miękkiéj tkaniny, malowaną czarnemi pasy i złotem. Rycerski téż pas jego lśnił się, gdyby kwiatami przepleciony w barwy osobliwe, które cudną sztuką w złoto wpuszczone były. Miecz miał z rękojeścią z jednego kamienia drogiego, a przez plecy na sznurze złotym, kościany róg rzezany, na którym jak żywa siedziała przyczajona jaszczurka. Róg wisiał na złotych pierścieniach.
Wszystko co żyło, wytoczyło się ze dworu na powitanie pana, okrzykując go, śpiewając, klaszcząc mu w dłonie, przypadając do nóg, chwytając za ręce. Miał bowiem u ludzi miłość tak wielką, iż ci nawet co go nieznali, kochali go zdaleka, a ci co się doń zbliżali, miłość dlań czuli większą jeszcze.
Król, który pobożnym był wielce, zaledwie z konia zsiadłszy, choć kościołek poświęcony nie był, zaraz się udał do niego.
Jeszcze w téj nowéj świątyńce wiejskiéj czuć było woń sosnowego drzewa, z którego została wzniesiona, wszystko w niéj lśniło się świecące, ubogo ale chędogo. Ołtarze drewniane były, ławy proste, krzyż Chrystusów wielki z Niemiec sprowadzony nie tak piękny, jak w Gnieźnie, ale okazały i wszystko co do służby Bożéj potrzebne, już w miejscu swém stało gotowe. Uradował się królewicz, że się tu tak krzewiła po lasach, na kresach wiara święta.
Mały dzwonek nad dachem wesołym głosem witał przybywającego.
Na pamięć tego dnia Bolko téż do świątyni z Krakowa kielich i patynę przysłać obiecał, a kościołowi i probostwu nadał zaraz kawał lasu, łąki, młyn na rzece i pięciu osadników, aby pleban o chleb powszedni się nie troszczył.
Chciano królewicza ugaszczać w domu, lecz wolał do stołu zasiąść na podwórzu z ziemiany i rycerstwem, bo mu tu raźniéj było.
Niemir sam przy panu sprawiał podczaszowstwo i służył. Nieopodal umieścił się Sobiejucha Bolka z oczów nie spuszczając.
Wkrótce rozmowa o łowach się zawzięła, bo gdy nie było wojny, królewicz łowami, co ją przypominały, się zabawiał. Chwalił się gospodarz, iż w lasach turów, żubrów, łosiów, jeleni i wszelkiego zwierza miał podostatkiem tak, że jak do śpiżarni posyłał do boru, gdy mu mięsa było potrzeba.
Dwa dni jeszcze zostawało do wesela, a za stołem Bolko długo siedzieć nie lubił. Ozwał się zaraz Marko, iż o tych lasach cuda słyszał, jakoby jedyne były do myślistwa i cale osobliwe, czém królewicza ciekawość zaostrzył.
Nalegał szczególniéj, iż na uroczyskach, które Wilczemi bagnami zwano, o osobliwych stworzeniach słyszał, które między tury a żubrami środek trzymały, a jakich nigdzie indziéj nie znajdowano.
Zajął się tém mocno królewicz. Gospodarz nie zaprzeczał, że coś słyszał o tém, ale zwierza podobnego nie spotkał nigdy ani on ani żaden z jego ludzi, a na Wilczych Bagnach, ku granicy już leżących, gorszy czasem zwierz zabiegał od tura, bo i Pomorców tam zbłąkanych widywano.
Marko zaklął się, że nigdy o niczém podobném nie słyszał.
— A! no! — rozśmiał się królewicz — toby to dopiero łowy były nad wszelką zwierzynę!
Śmieli się i drudzy, gospodarz raz jeszcze powtórzył, że jego bartnicy nieraz tam płoszyli małe kupki pogan, które za zwierzem, czy za innym łupem się zapędzały.
Bolesław niezmiernie tém poruszony, goręcéj jeszcze i łakomiéj na Wilcze Bagna chciał się na łowy wybierać.
— Gospodarzu — zawołał — jutro, niedaléj jak jutro, spraw nam łowy na Bagnach...
— Miłościwy panie! wola wasza — rzekł Niemir, ludzi wziąć trzeba podostatkiem.
— Cała moja drużyna pójdzie ze mną — odparł królewicz.
Drudzy się téż napraszać zaczęli, ale Bolesław nie chciał dużo z sobą nabierać ludzi, aby nie psuć wesela.
Uchwalono, żeby mało kto oprócz towarzyszów pańskich szedł na te łowy. Marko téż głośno zapowiadał, że towarzyszyć będzie.
Dosiedział on do końca rozmowy, przysłuchując się jéj pilno, a gdy już godzina, miejsce i lik postanowione były, ludzi się naciskało i krążyło dużo przy stołach, z ławy się umknął precz i — znikł.
Nikt tego nie spostrzegł nawet.
Obejrzawszy się ostrożnie dokoła, Sobiejucha jakiś czas między stołami się przechadzał, zagadując do znajomych, potém do szopy się wsunął, na sianie śpiącego parobczaka obudził i szepnął mu do ucha.
— Wilcze Bagna, jutro, ludzi będzie z kopa albo i więcéj, przed południem. Ruszaj a w skok!
Człek zbudzony z siana się wygrzebał, za szopę wyszedł na łąkę, gdzie się konie pasły, szkapę swoją łatwo odszukał, bo mu ona sama do ręki przyszła, skoczył na nią i w zarośla wpadłszy przepadł.
Marko zaraz napowrót do stołów powrócił i gadki wesołe nanowo rozpoczął. Wszyscy ich ochotnie słuchali, bo błaznować umiał.
Bolesław kazał się obudzić zawcześnie; czeladź miała konie pokarmić i napoić przed świtem. Marko i inni co się na niebie znali ręczyli, że pogoda wytrwa, bo znaki na nią były wszelakie. Kury i ptastwo w cześnie na sen poszło, jaskółki wysoko latały, słońce zachodziło czysto, wiatr był od wschodu, snuły się pajęczyny na polach i rosa spadła nienadto obfita, która deszcz zwiastuje.
W istocie, gdy rano po drugiém pianiu kogutów wstawać zaczęli a ten i ów wyszedł się rozpatrzeć w podwórze, lekka mgła już potroszę opadająca, pogodę i dobry do łowów dzień zapowiadała.
Zaczęto zaraz psy brać na sznury, konie uzdać i oddział cały z niespełna stu ludzi złożony, wesoło się puścił w lasy. Gospodarz sam zmuszony w domu pozostać, dał w zastępstwie brata.
Gdy już wyjeżdżać mieli, Niemir do nóg przyszedł się pokłonić królewiczowi.
— Miłościwy panie — odezwał się — gdybyście mi łaskę uczynić chcieli, tobyście na Wilcze Bagna dziś nie jechali, tylko na uroczysko Marusze. Tam zwierza téż dosyć, a jabym się Pomorcami cały dzień nie trwożył.
Marko stojący niedaleko aż się rzucił.
— O! o! — wtrącił żywo. — Co pan sobie ma rozkoszy odmawiać! Gdzie tam kto kiedy Pomorca widział! A choćby i znalazł się jaki włóczęga, to go do siodła przytroczą.
Bolesław rad był, że go poparto. Chciało mu się tego uroczyska, roześmiał się, przeżegnał, popatrzał na swą drużynę i tych, co się do niéj przyłączyli, i krzyknął.
— A no! na Wilcze Bagna, w imie Boże, prowadź młody Niemirze!
Sobiejucha, który wczoraj wielką okazywał do jechania ochotę, teraz właśnie okulał. Opowiadał, że mu koń jego wszetecznie na nogę nastąpił, z czego opuchła tak, że już ją baba musiała okurzać i zaparzać. W istocie. nogę miał jedną poobwijaną, i włosy sobie niby z głowy rwał, że na koń siąść, a owego turo—żubra widzieć nie mógł.
Jak to u Bolka zawsze we zwyczaju bywało, z podworca ruszając wszyscy się przeżegnali krzyżem świętym, zmówili modlitwy i w las puścili. Droga na Wilcze Bagna borem była i pustynią, nie torowana, dzika, ciężka, gąszczami. Jadąc dobrze parę godzin przedzierać się musieli, aż brat Niemirów zawołał, że się już nareszcie do miejsca zbliżają.
W istocie z za przerzedzonych trochę drzew przeglądała nizina mokra, w części gnijącemi zawalona kłodami.
Drużyna królewicza nawykła wietrzyć w polu i nosy mająca jak u dzikiego zwierza czułe, poczęła wołać, że ludzie gdzieś musieli być blizko. Czuli dym i woń jakąś nieleśną...
Zdało im się, że jakiś szelest po bokach słyszeli, ale że łowy miały się tu poczynać dopiero i psów nie puszczono jeszcze, nikt się w bok dla rozpatrzenia nie odbijał.
Bolko jadący przodem już się na łąkę przedzierał, gdy w téjże chwili chrzęst i łomot straszliwy odezwał się naraz dokoła, jakby nagle las od wichru się walił. Ziemia zatętniała. Nie było to ani stado łosiów, ani trzoda żubrów, tętniały końskie kopyta, dzwoniła broń żelazna.
W jednéj chwili wszyscy za oszczepy chwycili i stali pogotowiu. Ze wszech stron ukazywali się przedzierający przez gąszcz i łomy Pomorczycy. Liczba nacierających zdawała się ogromna, las był ich pełen.
— Kupą! — zakrzyczał Bolko — trzymać się gromady! Razem! Twarzami do nich. W imie Pańskie!!
O ile obliczyć się dawało przestrzenią przez napastników zajętą, conajmniéj kilkuset ich było, doskonale uzbrojonych i dobranych chłop w chłopa. Lecz Pomorcy téż mieli do czynienia nie z pospolitym żołnierzem, ale z wyborem najdzielniejszéj młodzieży, która za dziesięćkroć liczniejszy ufiec stała.
Nikt przytomności i odwagi nie stracił, sparli się wszyscy ramię do ramienia, głowami końskiemi i oszczepami naprzód, huknęli.
— Boże zmiłuj się! — i sami rzucili się na Pomorców.
Uchodzić nie było sposobu, dzicz otaczała dokoła, zajęła tył, osaczyła boki, z za każdego drzewa wyglądała twarz, sterczyła dzida okuta, błyskał miecz, świstały strzały. Roiło się pogaństwem wszędzie, szeregami postępowali ściśniętemi.
Jawném było, że nie przypadek zapędził w tę matnię, ale jakaś zdrada i zmowa piekielna. Przeleciało przez myśl Bolkowi, jak go Niemir prosił by nie jechał, a Sobiejucha namawiał.
W osiemdziesiąt oszczepów na pół tysiąca lub więcéj ludzi się rzucić było rozpaczliwém i groźném, ale w Bolku szalony gniew rozbudził nie męztwo już a wściekłość. Puścił się z nieodstępującemi go w gęsty szyk pogan i tłuc ich począł straszliwie.
W pierwszém starciu na wszystkich bokach przewaga była tak wielka tego tłumu, iż mnóstwo z drużyny, pod mieczami i oszczepami padło.
Niektórym pozabijano konie, tak, że z bronią pomiędzy towarzyszami cisnąć się musieli, i walczyć pieszo przeciw napastnikom rąbiącym z góry. Garść Bolkowa zbiła się w jeden kłąb, królewicz z nią wpadłszy między szeregi tak gwałtownie natarł na nie, że je złamał i przez szyk nieprzyjacielski przedarł się, drogę zasławszy trupami. Mógł uchodzić, ale jak lew rozjadły, zwrócił się na dzicz raz drugi, dobywając do resztki ludzi, która od niego odciętą została.
I za drugiém tém natarciem Pomorczycy przerażeni, choć się bronili, cofnęli się i rozstąpili, koniowi tylko Bolesławowemu przebito bok tak, że chwiać się pod nim począł. Niemira brat przypadł doń ze swoim koniem.
— Królewiczu! — krzyknął — na miłość Bożą, bierzcie konia mojego, bierzcie a ratujcie się, lepiéj, bym ja ginął, niż wy, bez którego zginą ziemie nasze! Z konia się trzewa wloką.
Gdy to mówił koń téż padł i Bolko ledwie miał czas na poddanego przeskoczyć, pchając go znowu ku poganom.
Droga za królewiczem trupami ludzi i koni była usłana. Stała się rzecz do uwierzenia trudna, iż téj garści nieustraszonéj, która przy Bolku została ulękli się napastnicy, widząc szał, z jakim rwała się na nich; — poczynali uchodzić.
Najmniéj dwóchset położyła królewicza drużyna i Bolko.
Walka przez kilka godzin trwała zajadła. W samym jéj początku jeden z czeladzi pierzchnął wprost biegnąc do Niemirowiec z wieścią o nieprzyjacielu. Szczęściem w pół drogi spotkał ufiec ludzi weselnych, zabawiających się łowami niedaleko, ci natychmiast w cwał pobiegli na pomoc Bolesławowi.
Przybyli zapóźno, gdyż już Bolkowi, którego w pięciu ludzi wolno jadącego za uchodzącymi Pomorcami spotkali, rzucić się na nich i pomścić straty nieodżałowanych druhów było zapóźno.
Zsiadł królewicz na pobojowisku z płaczem niemal patrząc na trupy swoich towarzyszów, którzy walcząc mężnie i zasłaniając go, wyginęli wszyscy prawie[1].
Na nim samym kawałka zbroi nie było całego, nie miał miejsca na ciele, któregoby nie rażono; potłuczony był od stóp do głów, żelaztwo pogięte i podziurawione, hełm strzaskany, miecz poszczerbiony, oszczep skruszony, świadczyły, iż nie unikał niebezpieczeństwa. Mowę stracił teraz i padł jak nieżywy, aż go wodą trzeźwić i oblewać musiano. Krew z ran mnogich się sączyła. Nie zważając na to, chciał biedz i mścić za swoich, lecz mu gwałt prawie zadano, i pochwycono napowrót do Niemirowiec.
Smutny jak pogrzeb był powrót na owo podwórze, z którego niedawno wyruszali tak wesoło. Ludzie szli naprzeciw niego z załamanemi rękami, witając go łzami.
Postradał całą prawie najmilszą drużynę swą, ukochanego Pruszynkę, innych wielu, a i brat Niemira, który mu konia dał, zginął także.
Starszyzna, Skarbimierz, Żelisław, Magnus, wszyscy otoczyli go z narzekaniem i wymówkami.
— Godziłoż się, możnaż było z tą garścią przeciw nawale walczyć, gdy uchodzić tylko, ocalić siebie należało! — wołano.
— Przeklęty kto miejsce to wskazał na łowy! — krzyczeli drudzy.
Narzekanie było powszechne, płakali starzy, niewiasty jęczały słysząc opowiadania.
Ostatnich jego towarzyszów, porąbanych zsadzano z koni, bo się już dźwignąć nie mogli. Ciekła z nich krew i z koni pokaleczonych.
Bolko połamany hełm zdejmując z głowy, odezwał się.
— Co się stało, Bożym sądem i wyrokiem stało się. Pomóżcie mi do pomsty nad pogany, a wymówek nie czyńcie, bo próżne są.
Sobiejucha z nogą opuchłą, co mu do łowów przeszkadzała, znikł był od rana. Dopiero przypominając wszystko i ważąc, zrozumiano czyją to sprawą być musiało. Wołanie powszechne podniosło się przeciw Zbigniewowi jako zdrajcy. Bolko potrząsał głową i przeczył a wierzyć jeszcze nie chciał posądzeniom.
Zawiedziono królewicza do łaźni, gdzie z niego zbroję i kaftan zaledwie ściągnąć zdołano, tak razami były powbijane w ciało i krwią zakrzepłą przywrzałe. Położono go późniéj na spoczynek, obwinąwszy ziołami i płachtami. Nazajutrz jednak wstał i z drugiemi razem w kościele i na weselu był przytomnym.
Nie było już ochoty do zabaw i śpiewów, tak wszystkim na pamięci stali ci nieszczęśliwi towarzysze pańscy, których zaraz po ślubie grzebać musiano.
Pamiętne to Niemiry wesele, w długie czasy zwało się „krwawém” i w rodzie sobie o niém opowiadano.
Bolko ledwie spocząwszy nieco, z Magnusem razem spieszyć musiał do Wrocławia, bo gońce nadbiegli, że od granicy czeskiéj o napaści słychać było...
Wszyscy w tém czuli i widzieli ukrytą rękę Zbigniewa, jeden Bolko, gdy mówiono o tém, milcząc głową potrząsał i przeczył.









  1. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.