Król Lir (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt III
Wygląd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Lir |
Część | Akt III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Paszkowski |
Tytuł orygin. | The Tragedy of King Lear |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzika okolica. Burza, grzmoty i błyskawice. (Kent i jeden z rycerzy Lira wchodzą z przeciwnych stron).
Kent. Kto tu jest, oprócz burzy?
Rycerz. Człowiek, również
W najwyższym stopniu wzburzony. Kent. Poznaję-ć.
Gdzie król? Rycerz. W zapasach ze wściekłym żywiołem. Zaklina orkan, by ziemię zwiał w morze Lub podniósł morze na zalanie ziemi; By wszystko mogło zmienić się lub przepaść. Wyrywa sobie biały włos, któremu Szalony wicher, miecąc nim z bezwzględną Natarczywością, zdaje się urągać. Chce on w swym małym ludzkim świecie wzgardą Przewyższyć wzgardę wiatrów i ulewy.
W tę noc, gdy w głębi swego matecznika Chętnie wyssana niedźwiedzica leży, Gdy lew i głodny wilk od przemoknięcia Rad zabezpiecza skórę: on harcuje Z odkrytą głową i wyzywa wszystko, Coby się mogło zdarzyć. Kent. Któż jest przy nim?
Rycerz. Nikt, oprócz błazna, który usiłuje
Żartami ulżyć ranom jego serca. Kent. Znam cię, rycerzu, i na mocy tego,
Co wiem o tobie, nie waham się ważną Rzecz ci poruczyć. Pomiędzy zięciami Króla, albańskim i kornwalskim księciem, Panuje skryte rozdwojenie, skryte, Bo obaj jeszcze kryją mu oblicze Maską chytrości. Mają oni sługi Niby przychylne (i któż nie ma takich, Kogo szczęśliwa gwiazda w górę wzniosła I posadziła na tron), sługi, mówię, Co są szpiegami francuskiego króla I wiedzą, co się dzieje: jaka niechęć Rozdziela książąt i co wzajem knują, Jak ciężkie jarzmo wtłoczyli na tego Zacnego króla, i o innych rzeczach, Które tkwią głębiej, a do których może Wszystko poprzednie było tylko wstępem. Co wszakże pewnem jest, to to, że z Francyi Przybywa wojsko w ten kraj skołatany. Już ono, mądrze korzystając z naszej Opieszałości, umiało się dostać Do kilku naszych portów i niebawem Sztandar rozwinie. — Słuchajże, rycerzu: Jeżeli moim słowom tak dalece Zaufać zechcesz, że się spiesznie udasz Do Dowru, znajdziesz tam kogoś, co wielce Będzie ci wdzięcznym, gdy mu wiernie skreślisz Ten do szaleństwa przywodzący ucisk, Jakiego król doznaje. Jestem, panie, Szlachcicem czystej krwi i na zasadzie Pewnych rękojmi, jakie co do ciebie Posiadam, tobie powierzam tę czynność. Rycerz. Pomówim o tem później. Kent. Nie, nie później.
Byś się przekonał, że jestem czemś więcej, Niż się wydaję, weź ten trzos, rycerzu, I przyjm ode mnie to, co się w nim mieści. Skoro zobaczysz Kordelię (a nie wątp, Że to nastąpi), pokaż jej ten pierścień, A ona-ć powie, co to był za jeden, Co mówił z tobą. — Cóż to za szturm! Idę Poszukać króla. Rycerz. Daj mi rękę, panie.
Nie masz-li więcej nic do powiedzenia? Kent. Idź waćpan w tamtą stronę, ja w tę pójdę;
Komu się uda pierwej znaleźć króla, Ten niech drugiemu krzyknie: hop! (Wychodzą w przeciwne strony).
Król Lir. Dmijcie, wichrzyska, aż wam miechy pękną!
Dmijcie, wściekajcie się! Plujcie powodzią Wy, katarakty, i wy, uragany, Aż zatopicie wieże po szczyt kopuł! Wy, siarką tchnące, jak myśl chyże błyski, Zwiastuny dęby druzgocących bełtów, Osmalcie biały mój włos! a ty, gromie Wszystko niszczący, spłaszcz twardy krąg świata, Zgnieć wszelkie kształty przyrodzenia, zniwecz Wszelkie zarody niewdzięcznej ludzkości! Błazen. O, wujaszku, jałowcówka we dworze lepsza, niż deszczówka na dworze. Kochany wujaszku, wejdź do izby i proś córek o błogosławieństwo; jest to jedna z tych nocy, co ani nad mędrcem, ani nad głupcem nie mają litości.
Król Lir. Grzmijcie pioruny! lej, dżdżu! pryskaj, ogniu!
Deszcz, wiatr, grom, ogień, to nie moje córki. Ja was, żywioły, nie winię o srogość: Nic wam nie dałem, nie zwałem was dziećmi; Wy obowiązków względem mnie nie macie: Ciągnijcie dalej swe straszne igrzyska. Oto tu stoję, jako wasz niewolnik, Ja, starzec biedny, słaby i wzgardzony, A przecież wręcz was mienię służalcami, Bo, pomagając dwom wyrodnym córkom, Zastępy swoje, z górnych sfer wiedzione, Zwracacie przeciw takiej jak ta głowie, Starej i siwej. O! o! to niegodnie! Błazen. Dobry ma szturmak, kto ma dom, gdzieby przed szturmem wścibił głowę.
Gdy serce ma swój dom, Nim głowa ma takowy, Na budę zda się psom Los serca i los głowy. A kto swym piętom da To, co miał sercu dać, Nagniotki w zysku ma I czuwa zamiast spać. Taka to prawda, jak to, że niema pięknej kobiety, coby się nie mizdrzyła przed zwierciadłem. Król Lir. Nie, będę odtąd wzorem cierpliwości;
Nic już nie powiem. (Wchodzi Kent). Kent. Kto tu?
Błazen. Wspaniałomyślność i jej towarzysz, to jest mędrzec i błazen.
Kent. Ach! Wy tu, Panie? Twory, co noc lubią,
Nie lubią przecie takiej: ten gniew niebios Zapędza nawet wędrowców ciemności Do ich kryjówek. Odkąd jestem mężem, Nie przypominam sobie, abym kiedy Był świadkiem takich ognistych wybuchów, Takiego huku piorunów, takiego Wycia i ryku wichrów i ulewy. Ludzka natura nie może wytrzymać Podobnej chłosty i zgrozy. Król Lir. Bogowie,
Co tak okropnie wrzecie ponad nami, Wynajdźcie teraz swych wrogów. Drżyj, zbrodniu, Co w sobie nosisz tajone przestępstwa, Których nie dosiągł bicz sprawiedliwości. Ukryj się, krwawa ręko; wiarołomco, I ty, świętoszku, co płaszczykiem cnoty Osłaniasz czyny kazirodne, truchlej. Krusz się na części, szalbierzu bez serca, Coś pod uprzejmym i gładkim pozorem Godził na ludzkie życie. Wy, głęboko Zamknięte winy, rozsadźcie swą uwięź I żebrzcie łaski tych strasznych mścicieli. Co do mnie, więcej względem mnie zgrzeszono, Niż sam zgrzeszyłem. Kent. Ach! Wy z gołą głową!
Łaskawy Panie, jest tu podle kletka, Co-ć jaką taką da schronę przed burzą. Spocznij tam; ja zaś pójdę zakołatać Do tego domu twardszego niż głazy, Z których wzniesiony został, a którego, Gdym się o ciebie dowiadywał, świeżo Zamknięto bramy przede mną. Spróbuję, Może mi uda się wymódz tym razem Choć skąpą litość. Król Lir. W głowie mi się miesza. —
Pójdź, chłopcze. Jakże się czujesz, mój chłopcze? Zimno ci? I mnie zimno. Gdzie ta kletka? Dziwna jest własność braku: on nam może Najlichszy przedmiot uczynić szacownym. — Pójdźmy do owej kletki. Biedny błaźnie, Jeszcze mi cząstka serca pozostała, I ta boleje nad tobą. Błazen (śpiewa).
U kogo rozum gra rolę poślednią, Ten musi śpiewać wśród dżdżu i zawiei, Zgadzać się z losem, gdy mu się nie klei: Boć przeciwności są rzeczą powszednią. Król Lir. Prawda, mój chłopcze. —
(Do Kenta). Pójdź, wskaż nam tę kletkę. (Wychodzi z Kentem). Błazen. To mi noc, zdolna ochłodzić najgorętszą babę. —
Powiem jedno proroctwo, nim pójdę: Gdy księdza poznasz z dzieł, nie słów wywodu; Piwowar wodą psuć nie będzie słodu; Szlachta pożyczać będzie w dobrej wierze; Gdy lica płonąć będą, nie kacerze; Gdy sędzia żadnych brać nie będzie danin; Bez długów będzie i pan i dworzanin; Gdy złość porzuci swoje kręte ścieżki; W ciżbę nie będą wchodzić rzezimieszki; Lichwiarze w polu liczyć będą wory, A nierządnice fundować klasztory: Wtedy przyjdzie do gomonu W wielkiem państwie Albionu; Wtedy czas przyjdzie, że modą dziwaczną, Na nogach u nas ludzie chodzić zaczną. Przekazuję to proroctwo Merlinowi, który ma przyjść po mnie. (Wychodzi).
Gloster. O, Edmundzie, nienaturalny ten postępek oburza mnie. Gdym ich prosił, aby mi pozwolili nad nim się zmiłować, odjęli mi prawo użytkowania z własnego mego domu; pod karą wiecznej niełaski zabronili mi mówić o nim, wstawiać się za nim i wspierać go w jakibądź sposób.
Edmund. Co za srogość naturze przeciwna!
Gloster. Cicho, cicho; nie mów nic o tem, co ci powiem. Książęta nasi są z sobą na bakier, nawet na gorszej jeszcze stopie. Odebrałem tej nocy list — niebezpieczna rzecz o tem mówić — schowałem ten list w moim gabinecie. Ciężkie krzywdy, jakie król teraz ponosi, będą spełna pomszczone. Część wojska już wylądowała. Trzeba nam stać po stronie króla. Pójdę go wyszukać i wesprzeć potajemnie. Idź ty do księcia i zabaw go rozmową, aby ten mój krok miłosierny uszedł jego oka. Jeżeli się o mnie zapyta, powiedz mu, żem zasłabł i poszedł do łóżka. Chociażbym miał śmiercią to przypłacić, jak mi tem i zagrożono, muszę dać pomoc memu staremu panu. Ważne się rzeczy gotują. Proszę, cię, Edmundzie, bądź ostrożny.
(Wychodzi). Edmund. O tem współczuciu książę, z przeproszeniem,
Dowie się zaraz i o liście także. Będzie to, sądzę, zasługą nielada I płodną w skutki: co ojciec postrada, Tem niezawodnie książę mnie obdarzy. Wznoszą się młodzi, gdy padają starzy. (Wychodzi).
Kent. Tu jest ta chata, wnijdź, kochany Panie;
Żadna żyjąca istota nie zniesie Takiej tyrańskiej nocy. Król Lir. Daj mi pokój.
Kent. Wnijdź do tej chaty, Miłościwy Panie.
Król Lir. Czyś się ty zawziął na mnie?
Kent. O, wolałbym
Na siebie raczej. Wnijdź, kochany Panie. Król Lir. Tobie to bardzo zdaje się dotkliwem,
Że nas ta wściekła burza wskroś przemacza; Ale gdzie większa dokucza choroba, Tam mniejszej prawie się nie czuje. Zadrżysz Wobec niedźwiedzia i uciekniesz przed nim; Ale, jeżeli uciekając, trafisz Na zbałwanione morze, wtedy chętnie Popatrzysz oko w oko niedźwiedziowi. Gdy duch spokojny, wtedy ciało czułe; Burza w mej duszy mym zmysłom odbiera Uczucie wszelkie, nie czuję nic, tylko To, co nurtuje tu: niewdzięczność dzieci. Czyliż to nie tak, jak gdyby te usta Gryzły tę rękę, za to że im hojnie Karm’ podawała? — O, ależ je skarzę! — Nie, już nie będę płakał. — W taką porę Wypchnąć mnie! — Niechaj leje, nic nie szkodzi. — W taką noc! — O, Regano! Gonerylo! — Starego ojca, co w dobroci serca Wszystko wam oddał. — Och! och! na tej drodze Grozi szaleństwo; muszę jej unikać; Dość tego. Kent. Drogi Panie, wejdź do chaty.
Król Lir. Wejdź ty sam, proszę cię; dbaj sam o siebie.
Ta burza nie da mi myśleć o rzeczach Gorzej trapiących. — Pójdę ja tam potem... (Do błazna). Wejdź ty wprzód, chłopcze. Ty bezstrzeszna biedo, Idź, schroń się. Ja się pomodlę i zasnę. (Błazen wchodzi do chaty). Nadzy biedacy, w którejbądź wy stronie Znosicie ostre pociski powietrza, Jak mogą wasze głowy bez okrycia, Wasze od głodu wycieńczone członki, Pod rozpadłymi łachmanami, obstać Wśród takiej jak ta burzy? O, jak mało Myślałem o tem dotąd! Weź lekarstwo, Królewski zbytku, doświadcz dobrowolnie Co czuje nędza, byś jej zstrząsł swój nadmiar I z winy obmył sprawiedliwość niebios! Edgar (w chacie). Półtora sążnia! półtora sążnia! Biedny Tomek.
(Błazen wybiega z chaty). Błazen. Nie wchodź tam, wujaszku; tam duch siedzi. Na pomoc! na pomoc!
Kent. Dajno mi rękę. — Kto tam jest?
Błazen. Duch, duch; nazywa siebie biednym Tomkiem.
Kent. Co ty za jeden, co tam mruczysz w słomie? Wyjdź!
(Wchodzi Edgar, przebrany za waryata). Edgar. Biada mi! zły wróg przyszedł mię dręczyć! —
Przez ostre ciernie wieje wiatr zimny. — Brr! idź do łóżka i rozgrzej się. Król Lir. Czyś ty twe całe mienie oddał córkom,
I stąd przyszedłeś do takiego stanu? Edgar. Nie dacie tam czego biednemu Tomkowi, którego zły wróg prowadził przez rozżarzone węgle i płomienie, przez fale i prądy, przez bagna i trzęsawy; któremu podłożył noże pod poduszkę, zastawił żelazka pod ławą, wrzucił do rosołu pigułki na szczury; któremu wbił w głowę, żeby na bystrym rumaku jechać przez kładki na cztery cale szerokie i ścigać cień własny, jak zdrajcę. — Pokój waszym pięciu klepkom! — Tomkowi zimno! brr! Niech was bogowie chronią od złych wiatrów, złych gwiazd i złych wyziewów! Dajcie wspomożenie biednemu Tomkowi, któremu zły wróg dokucza. Oto go teraz macie tu — oto tam — i owdzie — i tam znowu i tam.
Król Lir. Czy go do nędzy tej córki przywiodły? — Nie ocaliłżeś nic? Wszystkoż im dałeś? Błazen. Owszem, zachował sobie płachtę; inaczejbyśmy wstydzić się musieli za niego.
Król Lir. Niechajże wszelkie plagi, na skaranie
Występków ludzkich w powietrzu wiszące, Spadną na twoje córki! Kent. On nie ma córek, Miłościwy Panie.
Król Lir. Zdrajca, kto przeczy! Nic nie może wprawić
Ludzkiej istoty w takie poniżenie, Tylko niewdzięczne córki. Czy to teraz Jest modą, żeby wygnani ojcowie Tak się pastwili nad swem własnem ciałem? Słuszna pokuta! Czyliż nie to ciało Tym pelikana córkom życie dało? Edgar. Cierp, ciało, kiedy ci się chciało. — Holala! holala!
Błazen. Ta noc wykieruje nas wszystkich na błaznów i na waryatów.
Edgar. Strzeżcie się złego wroga, słuchajcie rodziców; dotrzymujcie słowa; nie klnijcie; nie nakłaniajcie niewiast do grzechu; nie wbijajcie w pychę serc waszych. — Tomkowi zimno.
Król Lir. Czemeś ty był, człowieku?
Edgar. Gachem, zalotnikiem; z fumami w głowie i w sercu; co sobie włos trefił, rękawiczki nosił u kapelusza, dogadzał chęciom damy swego serca; co tyle przysiąg ile słów nagadał, a wszystkie złamał w oczach nieba; co zasypiał, układając rozkoszne plany, a budził się, aby je wykonać. Wino wściekle lubiłem; grę w kości szalenie, a przy kobietach zakasowywatem sułtana. Byłem gnuśny, jak wieprz; układny, jak lis; żarłoczny, jak wilk; lubieżny, jak pies; jak lew, chciwy zdobyczy. Niech skrzypienie trzewików lub chrzęst jedwabnych sukien, zapowiadając zbliżanie się kobiety, nie czyni oskomy biednemu twemu sercu; niech noga twoja nie tyka fryerskich progów, ręka twoja podwiki, pióro twoje wekslów: a zły wróg nic ci nie zrobi. — Ciągle przez ciernie wieje wiatr zimny, świszcze: gwiiii, biada! — Delfinie, mój synu, puść ich, niech przejadą!
(Burza trwa ciągle). Król Lir. Biedaku, lepiejby ci być w grobie, niż z tak obnażonem ciałem znajdować się w tej nawałnicy. — Czyliż człowiek jest tylko tem? niczem więcej? Przypatrzcie mu się. On robakowi nie winien jedwabiu, owcy wełny, piżmowcowi pachnidła. My trzej jesteśmy zamalgamowani, on jest czystym metalem. Człowiek właściwy niczem więcej nie jest, jak takiem biednem, nagiem, dwunożnem zwierzęciem. — Precz, pożyczone przydatki! — Pójdźcie mnie rozpiąć, hej!
(Zdziera z siebie szaty). Błazen. Proszę cię, wujaszku, uspokój się; nie dobra to noc na kąpiel. — Terazby mały ogień w polu był tem, czem serce starego zalotnika: mała iskierka, a reszta ciała zimna. — Patrzcie, oto się zbliża chodzący ogień.
Edgar. To zły wróg, Flibbertygibet; zaczyna on swoje wędrówki równo z odgłosem wieczornego dzwonu, a kończy z pierwszem zapianiem kura; sprowadza na oczy łuszczki i skałki; spojrzawszy zezem, rozszczepia ludziom wargi w kształt zajęczych; rzuca śnieć na białą pszenicę i męczy biedne ziemskie stworzenia.
Święty Witalis szedł polnym szlakiem, Wtem spotkał zmorę z jej sióstr orszakiem; Więc krzyknął jej: Hej! z drogi hej! A kysz! a kysz! a kysz! (Wchodzi Gloster z pochodnią). Król Lir. Kto to jest?
Kent. Ktoś ty? i pocoś tu przyszedł?
Gloster. Kto wy jesteście! Jakie wasze miana?
Edgar. Jam biedny Tomek, co jada żaby, ropuchy, kijanki, jaszczurki ziemne i wodne; co przywiedziony do rozpaczy, gdy mu zły wróg dopieka, łajna je zamiast sałaty; pożera stare szczury i zdechłe sobaki; spija zieloną śmietankę ze stojących kałuż; co bywa przepędzany od gminy do gminy, biczowany, kuty w dyby i więziony; co miał kiedyś trzy suknie na skrycie grzbietu, sześć koszul na okrycie ciała, konia do jazdy i miecz do przypasania.
Lecz myszy, szczury i inne robaki, Te, od lat siedmiu, są Tomka przysmaki. Strzeżcie się mego prześladowcy. Cicho, Smolkin! cicho, wrogu! Gloster. O, Panie, takież twoje towarzystwo?
Edgar. Książę ciemności jest szlachcicem; nazywa się Modo i Mahu.
Gloster. Nasza krew, Panie, tak się zbezcześciła,
Że jej musimy kląć. Edgar. Tomkowi zimno. Gloster. Pójdź, Miłościwy Panie. Moje serce
Nie może uledz woli twoich córek. Choć mi kazały zamknąć bramy zamku I pozostawić cię na łup tej nocy Nielitościwej, ważyłem się jednak Pójść cię wyszukać, bym cię zaprowadził Tam, gdzie cię czeka ogień i wieczerza. Król Lir. Niechno pomówię wprzód z tym filozofem.
Co jest przyczyną grzmotów? Kent. Drogi Panie,
Przyjm tę ofiarę; idź, gdzie cię wzywają. Król Lir. Chcę wprzód pomówić z tym uczonym Grekiem. —
Powiedz mi, nad czem ty rozmyślasz? Edgar. Nad tem,
Jak się strzedz wroga i gnębić robactwo. Król Lir. Pomówmy parę słów na osobności.
Kent (do Glostera). Naglij go jeszcze, aby szedł, milordzie;
Zaczyna mu się w głowie mieszać. Gloster. Nie dziw.
Wyrodne córki pragną jego śmierci. O, Kencie, zacny Kencie, ty wiedziałeś, Że to nastąpi; tyś to przepowiadał, Biedny wygnańcze! — Mówisz, przyjacielu, Że się królowi w głowie miesza; wierz mi, Jam także blizki tego. Miałem syna, Któregom musiał odtrącić od siebie; Który na moje życie godził, świeżo, Teraz nieledwie. Kochałem go; nigdy Syn nie był droższym ojcu: cios ten, bracie, Zwichnął mi umysł. Cóż to za noc straszna! — (Burza nie ustaje). Zaklinam Waszą Wysokość... Król Lir. O, wybacz! —
Cny filozofie, chciej nam towarzyszyć. Edgar. Tomkowi zimno.
Gloster. Idź sobie, człowieku,
Do owej budy tam; trzymaj się ciepło. Król Lir. Pójdźmyż tam wszyscy.
Gloster. Nasza droga tędy
Łaskawy Panie. Król Lir. Chyba, że z nim razem; Nie chcę się rozstać z moim filozofem. Kent. Dogódź mu, hrabio, niech z sobą zabierze
Tego biedaka. Gloster. Niechże idzie z nami.
Kent. Pójdź waść.
Gloster. Nie mówmy teraz nic — milczenie.
Edgar. Czajld Roland szedł do ciemnej wieży:
Zwykł on był mówić, marszcząc brwi: Brytańskiej wietrzę zapach krwi. (Wychodzą).
Ks. Kornwalii. Muszę się na nim zemścić, nim jego dom opuszczę.
Edmund. Kiedy pomyślę, jak to ludzie uważać będą, że uczucie obowiązku przeważyło we mnie głos natury, jakiś strach mnie ogarnia.
Ks. Kornwalii. Teraz widzę, że twój brat, Edmundzie, nie zupełnie ze złego serca godził na jego życie; było to raczej skutkiem oburzenia, jakie w nim naganne usposobienie starca obudzało.
Edmund. Jak prześladowczym jest mój los, że muszę prawości mojej żałować! Oto list, o którym mówił, świadczący o jego konszachtach z partyą francuską. O, bogdajby ta zdrada nie istniała lub bogdajby nie mnie przypadło o niej donosić!
Ks. Kornwalii. Pójdź ze mną, kochany Edmundzie, do księżnej.
Edmund. Jeżeli osnowa tego listu jest prawdziwą, masz przed sobą ważne zadanie, mości książę.
Ks. Kornwalii. Prawdziwa czy błędna, w każdym razie czyni cię ona hrabią Gloster. Dowiedz się, gdzie jest twój ojciec, aby go można niezwłocznie przytrzymać.
Edmund (do siebie). Jeżeli go znajdę niosącego pomoc królowi, tembardziej to wzmocni ciążące na nim podejrzenie. — (Głośno). Będę trwał w wiernopoddańczych uczuciach, jakkolwiek bolesną będzie walka pomiędzy niemi a uczuciami syna. Ks. Kornwalii. Posiędziesz przez to moje zaufanie, i życzliwość moja lepsze ci ojcostwo zapewni.
(Wychodzą).
Gloster. Tu lepiej, niż pod gołem niebem. Przyjmijcie, co dać mogę. Postaram się zapewnić wam jakie takie wygody; wkrótce ujrzycie mię z powrotem.
Kent. Wszelka siła ducha ustąpiła w nim miejsca zniecierpliwieniu. — Niech ci bogowie nagrodzą tę uczynność, milordzie!
(Wychodzi Gloster). Edgar. Frateretto woła na mnie i mówi, że Nero łowi ryby w jeziorze państwa ciemności. — (Do błazna).
Módl się, dobra duszo, i strzeż się złego wroga. Błazen. Powiedz mi, proszę, wujaszku, czy waryat jest szlachcicem, czy chłopem?
Król Lir. Królem! królem!
Błazen. Chłopem, wujaszku, który ma syna szlachcica, bo waryatem jest taki chłop, co pozwoli, aby jego syn był szlachcicem pierwej, niż on sam.
Król Lir. Żeby się tysiąc jędz rzuciło na nie
Z rozpalonemi źelazami! Edgar. Zły wróg gryzie mnie z tyłu.
Błazen. Waryatem jest, kto liczy na łagodność wilka, na zdrowie konia, na miłość młodego chłopca i na przysięgi nierządnicy.
Król Lir. Tak, dobrze; zaraz przed sąd je zapozwę.
(Do Edgara). Pójdź, siądź w tem miejscu, wieloumny sędzio. — (Do błazna). Ty, światły panie, siądź tu — No, wilczyce! — Edgar. Patrz, jak im ślepie się iskrzą! — Gdzieżeś to podziała czoło, piękna pani?
Pójdź, Betsy, za rzeczką Jaś stoi... Błazen. W jej łodzi szczelina, Lecz tai dziewczyna, Dlaczego przeprawić się boi. Edgar. Zły wróg dręczy biednego Tomka głosem słowiczym. Hoberdydas woła w brzuchu Tomka o parę śledzi. Nie kracz, czarny demonie, nie mam dla ciebie strawy.
Kent. Wyjdź, drogi Panie, z tego odrętwienia;
Możebyś spoczął, położył się? Król Lir. Potem,
Wprzód indagacya. Przyprowadźcie świadków. — (Do Edgara). Zacny jurysto w długiej todze, zasiądź! (Do błazna). A Waćpan, jego szanowny kolego, Chciej zająć miejsce przy nim. — (Do Kenta). Wasza Miłość Należysz do kompletu; siądźże także. Edgar. Sądźmy sumiennie.
Śliczna pasterko, powiedz, dlaczego Owieczki wpuściłaś w zboże? Daj pocałować ustka twe hoże, Nic się twej trzódce nie stanie złego. Prr! kocica bura. Król Lir. Badajcie naprzód tę: to Goneryla. Zeznaję, prześwietny sądzie, pod przysięgą, że ona zdeptała wszelkie względy należne królowi, jej ojcu.
Błazen. Przystąp, miledy. Zwiesz się Goneryla?
Król Lir. Nie może temu zaprzeczyć.
Błazen. Wybacz, wziąłem cię za dziurawy stołek.
Król Lir. A to ta druga; krzywe jej spojrzenia
Zdradzają grunt jej serca. — Łapać, łapać! — Ognia i miecza! — Ha, wy przekupieni! Przedajny sądzie, pocoś jej dał uciec? Edgar. Poleć bogom swoje pięć klepek!
Kent. O, nędzo! — Gdzież jest owa tęgość ducha,
Którą, ręczyłeś Panie, że zachowasz? Edgar (na stronie). Łzy moje biorą udział w jego doli,
Tak, że mi trudno dotrwać w mojej roli. Król Lir. Nawet maleńkie pieski, mops, szpic, daksik,
Szczekają na mnie. Edgar. Tomek rzuci na nie głową. — A zasię, sobaki!
Czy wasz pysk czarny, czy biały, Choćbyście wściekle kąsały, Pudle, muce, wyżły, brysie, Plemię gończe i kundysie, Kuse lub z długimi chwosty, Tomka się lękajcie chłosy; Bo gdy na was głową ciśnie, Cała psiarnia się rozpryśnie. Sasa! fora z dwora! na kiermasze i jarmarki! Biedny Tomku, twój róg wysechł. Król Lir. Zanatomizujcie mi Reganę, zobaczcie, co tam siedzi w jej sercu. Czy jest jaka przyczyna w naturze, zdolna taką zatwardziałość sprowadzić? (Do Edgara). Waszmość pana uważam odtąd jako jednego z moich stu towarzyszy; tylko mi się nie podoba krój waszmościnego munduru. Powiesz może, że to na sposób perski, ale każ go odmienić.
Kent. Połóż się, drogi Panie, spocznij nieco.
Król Lir. Nie róbcie hałasu, nie róbcie hałasu; zaciągnijcie firankę. Tak, tak, tak. Jutro z rana będziem wieczerzali; tak, tak, tak.
Błazen. A ja w południe będę spał.
(Gloster powraca). Gloster. Gdzie król?
Kent. Tu; zostaw go w pokoju, panie:
Biedak, zupełnie utracił przytomność. Gloster. Weź go na ręce, poczciwy człowiecze;
Zdradziecki spisek grozi jego życiu. Mam tu lektykę z sobą; wsadź go do niej I śpiesz do Dowru, gdzie dobre przyjęcie I pomoc znajdziesz. Żywo! podnieś pana: Jeśli się spóźnisz choć o pół godziny, On, ty i każdy, co go bronić gotów, Ulegnie pewnej zgubie. Bierz go! żywo! Dam ci eskortę z ludzi zaufanych; Śpiesz się. Kent. Znękana natura zasnęła. —
Ten wypoczynek może być balsamem Na twe stargane siły; w braku tego Ich odzyskanie byłoby zbyt trudnem. (Do błazna). Pomóż mi ponieść pana. Gloster. Idźmy, idźmy.
(Kent, Gloster i błazen wychodzą, niosąc króla). Edgar. Gdy lepszych od nas widzim w poniewierce,
Własnych nędz naszych zapomina serce. Najciężej cierpią ci, co sami cierpią, Bo znikąd ulgi ni pociech nie czerpią; Lecz to w cierpieniu znajdzie towarzysza, Tego się boleść zmniejsza i ucisza. Mnie znośniej teraz i lżej, gdy niedola, Co mnie przygniata, przygniata i króla; On stracił dzieci, ja ojca. No, Tomku, Idź się znów ukryć w twym chróścianym domku, I nie wprzód wystąp, aż zdołasz czynami Zmyć kał potwarzy, co twe imię plami. Niech się tej nocy jeszcze co chce dzieje, Byle król uszedł. Baczność! baczność! (Wychodzi).
Ks. Kornwalii (do Goneryli). Jedź pani bezzwłocznie do księcia, swego małżonka, i pokaż mu ten list. — Wojska francuskie wylądowały. — (Do sług). Przyprowadźcie tu tego zdrajcę Glostera.
(Kilku sług wychodzi). Regana. Każ go natychmiast powiesić.
Goneryla. Wyłupić mu oczy.
Ks. Kornwalii. Zostawcie go memu gniewowi. Edmundzie, jedź z naszą siostrą. Zemsta, którą zniewoleni będziemy wywrzeć na twym przeniewierczym ojcu, nie składa się z twoją tu bytnością. — Znaglijcie księcia za przybyciem do jak najśpieszniejszego zbrojenia się; my, z naszej strony, nie zaniedbamy tego. Trzeba, żeby gońcy nasi krążyli bez przerwy i utrzymywali porozumienie między nami. — Bądź zdrowa, kochana siostro. Bądź zdrów, milordzie Gloster.
(Wchodzi Oswald). Gdzież jest król? Oswald. Dzięki milordowi Gloster
Uprowadzony został. Ze trzydziestu Jego rycerzy, tropiących ślad jego, Zdybało go u bramy, poczem łącznie Z kilkunastoma podwładnymi lorda Udało się z nim do Dowru, gdzie tuszą Znaleźć przyjaciół dobrze uzbrojonych. Ks. Kornwalii. Każ przyprowadzić konie swojej pani.
Goneryla. Bywajcie zdrowi, milordzie i siostro.
(Wychodzi, a z nią Edmund i orszak). Ks. Kornwalii. Bądź zdrów, Edmundzie. — Wynajdźcie mi tego
Zdrajcę Glostera, jak złodzieja zwiążcie I tu go stawcie. (Inni słudzy wychodzą). Nie możemy wprawdzie W braku form prawych odebrać mu życia, Ale moc nasza naszemu gniewowi Musi dać jakieś zadośćuczynienie, Które naganić ludzie będą mogli, Ale bynajmniej pociągnąć nas za to Do tłómaczenia. — Ha! czy to ten zdrajca? (Wchodzą słudzy, prowadząc Glostera). Regana. Ten to niewdzięczny lis.
Ks. Kornwalii. Zwiążcie mu ręce.
Gloster. Co to za mowa, Miłościwi Państwo?
Co za obejście? Moi przyjaciele, Zważcie, że u mnie jesteście w gościnie: Nie wyrządzajcie mi takiej zniewagi. (Słudzy wiążą go). Ks. Kornwalii. Wiążcie go!
Regana. Mocno! O, nikczemny zdrajco!
Gloster. Nielitościwa niewiasto, ja nigdy
Zdrajcą nie byłem. Ks. Kornwalii. Przywiążcie go tutaj
Do tego stołka. Zobaczysz, nędzniku. (Regana targa go za brodę). Gloster. Na miłość bogów! czyn to nieszlachetny
W najwyższym stopniu, targać mię za brodę. Regana. Ma taki biały włos, a taki zdrajca.
Gloster. O, niegodziwa kobieto, te włosy,
Coś je nieludzko z brody mej wyrwała, Powstaną kiedyś i oskarżą ciebie. Jam wasz gospodarz: nie powinnibyście Zbójecką dłonią tykać mojej twarzy. Co wy myślicie ze mną czynić? Ks. Kornwalii. Powiedz,
Co to za listy odebrałeś z Francyi? Regana. Powiedz poprostu, wiemy już o wszystkiem. Ks. Kornwalii. I jakie związki masz z tymi zdrajcami,
Co świeżo naszli nasze ziemie? Regana. W czyje
Oddałeś ręce szalonego króla? Mów. Gloster. Mam list wprawdzie na domysł pisany
Przez kogoś, co się do niczyjej partyi Nie miesza. Ks. Kornwalii. Wykręt.
Regana. I jeszcze niezgrabny.
Ks. Kornwalii. Gdzieżeś to króla wyprawił?
Gloster. Do Dowru.
Regana. Po co do Dowru? Czyś nie był zagrożon?
Ks. Kornwalii. Po co do Dowru? Niech na to odpowie.
Gloster. Muszę znieść szczwanie, jak niedźwiedź u słupa.
Regana. Po co do Dowru?
Gloster. Bo nie chciałem patrzeć,
Jakby mu twoje okrutne paznokcie Stare nieszczęsne oczy wyłupiały; Lub jakby twoja siostra swymi kłami Szarpała jego namaszczone ciało. Wśród takiej burzy, jaką on wytrzymał, Z odkrytą głową, w noc czarną jak piekło, Morze byłoby się spiętrzyło słupem I pogasiło gwiazdy. A ten biedny, Poczciwy starzec pomagał dżdżyć niebu. Gdyby był w taki czas u twojej bramy Wilk zawył, tobyś była zawołała: »Odźwierny, otwórz!« Wszelkie dzikie twory, Prócz ciebie jednej, złagodniały wtedy, Ale ja jeszcze ujrzę chyżą zemstę Dosięgającą takie dzieci. Ks. Kornwalii. Nigdy nie ujrzysz. (Do sług). Przytrzymajcie stołek.
Wprzód, nimbyś ujrzał, zdepczę oczy twoje. (Wyrywa Glosterowi jedno oko, ciska je na ziemię i depcze).
Gloster. Kto chce późnego wieku się doczekać,
Niech się zmiłuje nade mną! O, bogi! O, okrucieństwo! Regana. To dopiero jedno;
Tamto pół twarzy szydziłoby z tego: Niech lepiej obie strony będą równe. Ks. Kornwalii. Jeżeli widzisz zemstę... Jeden sługa. Stój, milordzie!
Od lat dziecinnych jestem twoim sługą; Nie wyświadczyłem ci jednakże nigdy Lepszej usługi, jak teraz, wołając: Stój! Regana. Co to znaczy, ty plugawy kundlu?
Sługa. Gdybyś miledy miała włos na brodzie,
Hojnyby odwet znalazł się w tej garści. Co państwo chcecie czynić? Ks. Kornwalii. A ty, chamie!
(Dobywa miecza i rzuca się na niego). Sługa. Niechże pomiędzy nami miecz rozstrzyga.
(Dobywa także miecza. Walczą. Książę zostaje raniony). Regana (do jednego ze sług). Daj mi miecz. Taki chłop śmie tak być hardym!
(Przebija go z tyłu). Sługa. O, piekielnico! Już po mnie! Milordzie,
Jeszcze ci jedno oko pozostało, Byś widział jego karę. Och! umieram. (Umiera). Ks. Kornwalii. Aby podobnych nie widziało więcej,
Przeszkodzę. Wyskocz, marna galareto! (Wydziera Glosterowi drugie oko). Gdzież twój blask teraz? Gloster. Wszędzie ciemno, smutno!
Gdzie mój syn Edmund? Edmundzie, Edmundzie, Rozżarz w twem łonie wszelkie iskry uczuć I pomścij ten czyn srogi. Ks. Kornwalii. Podły zdrajco!
Przyzywasz tego, co cię nienawidzi; On to nam odkrył twoje przeniewierstwo. Nigdy cię pewnie taki prawy człowiek Nie pożałuje. Gloster. O, moja głupoto!
Więc Edgar został skrzywdzony. Bogowie, Pobłogosławcież mu i mnie wybaczcie! Regana. Wyrzućcie go za bramę, niechaj wietrzy
Drogę do Dowru. Jakże ci, milordzie? Ks. Kornwalii. Zadał mi hultaj ranę. Pójdź, miledy!
Wynieście tego ślepca. Tego łotra Rzućcie w gnojowy dół. Krew mię uchodzi; Podaj mi ramię. Nie w porę to przyszło. Pierwszy sługa. Sam nie wiem, na co bym się gotów ważyć,
Byleby ulżyć temu biedakowi. Drugi sługa. Jeżeli ona długi czas pożyje
I umrze zwykłym trybem, niezawodnie Ze wszystkich kobiet staną się potwory. Pierwszy sługa. Pójdźmy w czem pomódz staremu hrabiemu;
Sprowadźmy tego waryata, co krąży W pobliżu zamku; on go zaprowadzi, Gdzie zechce; jego prostackie szaleństwo Da się tu w porę użyć. Drugi sługa. Idź i zrób tak.
Ja pójdę przynieść trochę lnu i białka, By go opatrzyć w tym żałosnym stanie. Bogowie, miejcie nad nim zmiłowanie! |
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.