Król Lir (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt II
Wygląd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Lir |
Część | Akt II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Paszkowski |
Tytuł orygin. | The Tragedy of King Lear |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziedziniec w zamku hrabiego Glostera. (Wchodzą Edmund i Kuran ze stron przeciwnych).
Edmund. Dobry wieczór, Kuranie.
Kuran. I wam, milordzie. Byłem u waszego ojca i udzieliłem mu wieści, że książę Kornwalii z swą księżną Reganą tej nocy tu przybędą.
Edmund. Cóż ich sprowadza?
Kuran. Nie wiem. Słyszałeś, milordzie, o krążących nowinach, albo raczej o szeptanych? bo to są dotąd rzeczy podawane na ucho.
Edmund. Nie słyszałem o żadnych. Cóż to takiego?
Kuran. Nie słyszałeś o prawdopodobnie wiszącej wojnie między książętami Albanii i Kornwalii?
Edmund. Ani słowa.
Kuran. Więc kiedyś o tem usłyszysz. Żegnam cię, milordzie.
(Wychodzi). Edmund. Książę tej nocy, tu? Dobrze, wybornie! To się w me plany samo przez się wplata. Mój ojciec wysłał straże dla pojmania Mojego brata, ja zaś mam przed sobą Ślizkie zadanie, które spełnić muszę. Przedsiębiorczości i fortuno, sprzyjaj! Bracie, znijdź, mam ci coś powiedzieć. Bracie! (Wchodzi Edgar). Nasz ojciec czujny; uciekaj, co żywo!
Wyśladowano, gdzie jesteś ukryty. Uciekaj, póki czas, korzystaj z pory. Czyś ty co nie rzekł na księcia Kornwalii? On tu przybywa, teraz, w noc, tak nagle; A z nim Regana. Nie mówiłżeś czego, Obstając za nim na księcia Albanii? Pomyślno? Edgar. Ani słowa, jestem pewien.
Edmund. Ha! słyszę kroki ojca. Wybacz, bracie:
Pozornie muszę miecz na ciebie dobyć; Wydobądź także; udaj, że się bronisz. — Poddaj się! pójdź do ojca! Hola! światła! Uciekaj! — Światła! hej! — Tak — bądź zdrów, bracie. (Wychodzi Edgar). Skoro cokolwiek krwi sobie utoczę, (Rani się w ramię). Utwierdzę przez to wiarę w tem gorętszą Moją żarliwość. Widziałem pijaków Robiących na żart gorsze rzeczy. — Ojcze! Stój! Stój! Nie znajdęż pomocy? (Wchodzi Gloster za nim słudzy z pochodniami). Gloster. I cóż, Edmundzie, gdzie ten łotr?
Edmund. Przed chwilą
Stał tu w ciemności z gołym mieczem, mrucząc Dyabelski pacierz, zaklinając księżyc, Swe opiekuńcze bóstwo. Gloster. Gdzież się podział?
Edmund. Patrz, panie, krew mnie broczy.
Gloster. Gdzie ten hultaj?
Edmund. Uszedł tą stroną, kiedy w żaden sposób
Nie mógł... Gloster. Ruszajcie w pogoń za nim, żywo!
Co w żaden sposób? (Wychodzą słudzy). Edmund. Nie mógł mię nakłonić Do odebrania życia Waszej Cześci. Gdym mu przekładał, że bogowie zemsty Wszystkie pioruny swoje obracają Na ojcobójców, gdym mu przypominał, Jak wieloliczne i jak silne węzły Jednoczą dzieci z ojcem, — słowem, panie, Gdy widział, z jakim wstrętem przyjmowałem Namowy jego przeciwne naturze,
W dzikim zapędzie natarł ostrym mieczem Na me bezbronne ciało, pchnął mię w ramię; Skoro atoli spostrzegł, żem w poczuciu Mej dobrej sprawy zebrał władzę ducha I energicznie stanął z nim do walki, Może też krzykiem, jakiegom narobił, Strwożony będąc, uszedł szybkim krokiem. Gloster. Niech jak najdalej uchodzi; w tym kraju
Niema dla niego oparcia, grób tylko. Szlachetny książę, mój pan i protektor, Dostojny zwierzchnik mój, zjeżdża tej nocy, Jego powagą poprę ogłoszenie, Że kto mi tego zbójeckiego tchórza Pod miecz dostawi, zyska dzięki moje; Kto go ukryje — śmierć. Edmund. Gdym go odwodził
Od zamierzonej zbrodni i, ujrzawszy, Że trwa w swej złości, surowemi słowy Groził mu, że go wydam, odpowiedział: O ty bękarcki chłystku, czy rozumiesz, Że gdy ja fałsz ci zadam, twe zeznanie Będzie mieć jaką wagę, moc i wiarę? Nie łudź się próżno: czemu ja zaprzeczę (A przeczyć będę, chociażbyś mą duszę Żywcem przedstawił), to się wnet obróci Przeciwko tobie, jako wymysł, dowód Intrygi twojej i złośliwych knowań: Chybabyś musiał świat zamienić w dudka, Gdyby nie uznał, o ile dla ciebie Korzyść z mej śmierci jest potężnym bodźcem Do jej zadania. Gloster. O, łotr pierwszej próby! Mógłże on zaprzeć się własnego listu? Nie, nie, on nie jest moim synem. (Odgłos trąb). To trąby księcia. Co go tu sprowadza, Nie wiem. Dokoła każę zamknąć bramy; Nie wymknie mi się nędznik. Książę musi Rozporządzenia me zatwierdzić. Przytem Każę rozesłać wszędzie jego obraz, Aby go cały kraj dokładnie poznał; Wreszcie obmyślę środki, aby wszystkie, Jakie mam, ziemie, wraz z całą iścizną,
Twoją, Edmundzie, stały się puścizną. (Wchodzą: książę Kornwalii i Regana ze swoim orszakiem).
Ks. Kornwalii. Witaj, mój zacny przyjacielu! Cóż to?
Ledwiem tu przybył (a to nastąpiło Przed chwilą), dziwne doszły mnie nowiny. Regana. Jeżeli to jest prawda, niema kary,
Którejby nie był godzien winowajca. Jakże się miewasz, milordzie? Gloster. O, Pani,
Cios ten mię złamał; stare serce moje Spękane. Regana. Jakto? Onże, ulubieniec
Mojego ojca, godził na twe życie? On, co mu ojciec mój dał imię? Edgar? Gloster. O, Pani, wstydby rad to mieć ukrytem.
Regana. Czy on czasami nie miał związków z zgrają
Tych rozpasanych rycerzy, co tworzą Orszak mojego ojca? Gloster. Nie wiem, Pani.
To zgroza! zgroza! Edmund. Tak jest, Pani, miał je.
Regana. Nie dziw więc, że był skłonny do niecnoty:
Oni to zabić mu kazali starca, By mienie jego zająć i roztrwonić. Dziś w wieczór właśnie dostałam od siostry Bliższą wiadomość o nich, skutkiem której Nie myślę nigdy być w domu podtenczas, Gdy oni zjadą w gościnę. Ks. Kornwalii. Ja także,
Możesz być pewną. Edmundzie, słyszałem, Że postąpiłeś sobie względem ojca Prawdziwie po synowsku. Edmund. Mości książę,
To było moim obowiązkiem. Gloster. Odkrył
Jego knowania i odebrał oto Tę ranę, chcąc go przytrzymać. Ks. Kornwalii. Czyś posłał
W pogoń za zdrajcą? Gloster. Nieinaczej, Panie.
Ks. Kornwalii. Jeżeli będzie schwytany, złość jego Nie będzie nadal szkodliwą nikomu. Rozrządzaj mocą moją według woli.
Ty zaś, Edmundzie, którego poczciwość I przywiązanie synowskie obecnie Tak jasno świecą, ty do nas należysz; Potrzebujemy ludzi zaufanych: Bądźże z nich pierwszym. Edmund. Będęć służył, Panie,
Źle albo dobrze, ale wiernie. Gloster. Dzięki
Za niego składam Waszej Wysokości. Ks. Kornwalii. Nie wiesz, pocośmy przybyli w twe progi
Regana. O tak niewczesnej porze, w noc tak ciemną.
Okoliczności, szlachetny Glosterze, Niepospolitej wagi, względem których Potrzebujemy rady twej zasięgnąć, Przyniewoliły nas do tych odwiedzin. Ojciec nasz pisał, podobnież i siostra, O pewnych zaszłych nieporozumieniach, W przedmiocie których odpowiedź udzielić Uważaliśmy za najstosowniejsze Poza obrębem domu. Tu czekają Na nią posłańcy. Daj folgę boleści, Nasz doświadczony, dobry przyjacielu, I zdrowej rady swej nam użycz w sprawie Odwłoki nie cierpiącej. Gloster. Służęć Pani.
Niech Księstwo Ichmość raczą się rozgościć. (Wychodzą).
Oswald. Dobry świt, przyjacielu. Czyś tutejszy?
Kent. Ech!
Oswald. Nie wiesz, gdzieby tu można konie umieścić?
Kent. W błocie.
Oswald. Powiedz mi, jak mię kochasz.
Kent. Ja ciebie nie kocham.
Oswald. Kiedy tak, to się obejdę bez ciebie.
Kent. Obejście moje z tobą byłoby inne w innem miejscu! Oswald. Dlaczego tak ze mną poczynasz, mój człowieku? Ja ciebie nie znam.
Kent. Ale ja znam ciebie, mój robaku.
Oswald. Któż ja jestem, jeżeli mię znasz?
Kent. Hultaj, nequam, pieczeniarz; nikczemny, próżny, brudny, pyszny a goły, strojny a głodny, niecnota w grubych, wełnianych pończochach, tchórz, piszący pozwy za obrazę; zakochany w sobie, mizdrzący się, nadskakujący, elegancki hultaj; infamis, gotów makarelować z wielkiej usłużności; co się ma za coś, a nie jest niczem innem, jak mieszaniną łotra, golca, tchórza, rajfura, synem nieodrodnym burej suki; którego zbiję na kwaśne jabłko, jeżeli zechce ująć choćby jedną literę z tych zaszczytnych tytułów.
Oswald. Cóż za okropny człowiek z waszmości, że tak jeździsz po mnie, który ani ci jestem znany, ani znam ciebie?
Kent. Co za bezwstydny cham z wasana, żeby się zapierać mojej znajomości? Toż dopiero dwa dni temu, jakem ci w tył dał nogą i wygrzmocił cię przed królem. Dobądź żelazka, hultaju; chociaż to noc, ale miesiąc świeci: zmaceruję cię przy świetle miesiąca. (Dobywa miecza). Dobądź żelazka, mówię, ty plugawy, przemierzły golibrodo!
Oswald. Idź zdrów, nie mam nic z tobą do czynienia.
Kent. Dobądź żelazka, hultaju: nosisz listy przeciw królowi i służysz tej lalce wiatrem wydętej przeciw powadze jej ojca. Broń się, warchole, albo ci tak naszpikuję pieczeń — broń się!
Oswald. Ratunku! morderstwo! ratunku!
Kent. Broń się, psubracie; stój! stój! ty wymuskany furfancie! broń się!
(Bije go płazem miecza). Oswald. Hej! ratunku! morderstwo! morderstwo!
(Wchodzą: książę Kornwalii, Regana, Gloster, Edmund i służba). Edmund. Co to jest? Co się tu dzieje?
Kent. Do usług waszych, mój paniczu, jeżeli macie ochotę; pójdź, potańcujemy z sobą.
Gloster. Miecze dobyte! Co to znaczy?
Ks. Kornwalii. Stójcie, jeśli wam życie miłe: umrze,
Kto jeszcze zacznie. Co się to ma znaczyć? Regana. To są posłańcy siostry mej i króla. Ks. Kornwalii. Jaki jest powód waszej kłótni?
Mówcie. Oswald. Ledwie oddychać mogę, Panie.
Kent. Nie dziwota, takeś zhasał twe męstwo. Tchórzliwy niecnoto, natura wypiera się ciebie; szewc cię spłodził.
Ks. Kornwalii. Dowcipniś jakiś: szewc spłodzić człowieka!
Kent. Tak jest, szewc, Panie: żaden kamieniarz, ani malarz nie byłby go tak sfuszerował, choćby był parę godzin spędził przy pracy.
Ks. Kornwalii. Powiedzcie jednak, skąd przyszło do kłótni?
Oswald. Ten stary burda, com mu życie szczędził,
Przez wzgląd na jego siwą brodę... Kent. Ty, nikczemny iksie, niepotrzebna litero. Mości książę, pozwól mi, a zdepcę na miałkie wapno tego niepytlowanego hultaja i posmaruję nim miejsce, gdzie mój pan chodzi piechotą. Oszczędzałeś moją siwą brodę, ty pliszko?
Ks. Kornwalii. Milcz, gburze, nie znaszli uszanowania.
Kent. Znam, Panie, ale gniew ma swój przywilej.
Ks. Kornwalii. Cóż gniew twój budzi?
Kent. To, że taki nędznik,
Co nie ma w sobie i szczypty honoru, Może miecz nosić. Takie infamisy, Z wiecznym uśmiechem na ustach, jak szczury, Święte częstokroć przegryzają węzły, Co się rozwiązać nie dają; schlebiają Niegodnym panów swoich namiętnościom; Olej na ogień leją, a do chłodu Ich usposobień dorzucają lodu; Przeczą lub twierdzą, i jednejże doby Zwracają swoje alcyońskie dzioby W sto stron, skąd pański wiatr zachwycić mogą, Jak psy umiejąc iść tylko za nogą. Przepadnij z swojem wykrzywianiem pyska! Śmiejesz się z moich słów, jakbym plótł brednie? Gąsiorze! gdybym był na błoniach Sarum! Pogęgałbyś mi rzewnie do Kamlotu. Ks. Kornwalii. Czyś ty szalony, starcze?
Gloster. Skąd poróżnienie wasze, to nam powiedz.
Kent. Niema przeciwieństw antypatyczniejszych
Jak ja i taki łotr. Ks. Kornwalii. Za co go mienisz łotrem? Co ci zrobił?
Kent. Ot, nie podoba mi się jego mina. Ks. Kornwalii. Może i moja nie, i jej i jego.
Kent. Szczerość jest, Panie, mojem powołaniem.
Widziałem lepsze twarze w mojem życiu, Niż te, co siedzą na którymbądź karku Z tych, co je widzę w tej chwili. Ks. Kornwalii. To jeden
Z tych urwipołciów, co, gdy ich pochwalisz Za ich grubiaństwo, silą się udawać Szorstkość i grają rolę wręcz przeciwną Swojej naturze. On schlebiać nie umie; Poczciwa dusza: musi prawdę mówić, Czy jej kto żąda, czy nie żąda. Znam ja Takich hultajów: szczerość ich ukrywa Więcej chytrości i złego zamiaru, Niż go ma w sobie tuzin głupowatych, Kornych służalców, wykonywających Swój obowiązek co do joty. Kent. Panie,
W samej istocie, z całą otwartością, Z czcią dla wielkiego Waszego aspektu, Którego wpływ podobien do kędziorów Promienistego ognia, co migoce Na czole Feba... Ks. Kornwalii. Do czego to zmierza?
Kent. Do zastąpienia stylu, który zyskał tak wielką Waszą nieaprobatę. Wiem, Panie, że nie jestem pochlebcą; kto Was pod pozorem szczerości oszukuje, ten jest szczerym hultajem, jakimbym ja być nie chciał, choćbyś Wasza Miłość z niełaski swojej raczyła tego żądać ode mnie.
Ks. Kornwalii (do Oswalda). Czyliż mu waćpan w czem uchybił?
Oswald. W niczem. Królowi, jego panu, tymi dniami, W skutku jakiegoś nieporozumienia, Podobało się mnie uderzyć; wtedy On, pochlebiając pańskiemu gniewowi, Rzucił się na mnie z tyłu; powaliwszy Zelżył mnie, okrył szyderstwem i przybrał Minę człowieka dziwnie wielkiej wagi. Otrzymał za to pochwały od króla, Że upokorzył tak walecznie tego, Co sam z natury swojej był pokornym; I upojony sławą tego czynu,
Znów się tu do mnie przypiął. Kent. Te niecnoty,
Tchórzem podszyte, tak się układają, Że Ajaks obok nich wyda się błaznem. Ks. Kornwalii. Przynieście dyby, nauczę ja ciebie,
Ty stary drabie, krnąbrny samochwale. Kent. Za stary jestem, Panie, do nauki;
Cofnij swój rozkaz: ja służę królowi, Który z zleceniem przysłał mię do Ciebie. Byłby to wielki brak uszanowania; Lekceważenie za śmiałe osoby Mojego Pana, gdybyś jego sługę W dybach osadzał. Ks. Kornwalii. Hej! przynieście dyby!
Jak honor kocham i życie, posiedzi W nich do południa. Regana. Do nocy, milordzie,
Nie do południa; nawet przez noc całą. Kent. O, Pani, choćbym był psem twego ojca,
Nie powinnabyś tak na mnie nastawać. Regana. Ale żeś jego ladaco pachołkiem,
Przeto nastaję. (Przynoszą dyby). Ks. Kornwalii. Ten hardy niecnota
Jest najwyraźniej barwy tych, o których Pisze nam siostra. Pakujcie go w dyby. Gloster. Łaskawy książę, nie każ tego czynić.
Wielka jest jego wina, i niechybnie Zacny król, jego pan, skarci go za to. Kara, przez ciebie, Panie, zamierzona Jest taka, jaką wymierzają ludziom Najnikczemniejszym, najbardziej zhańbionym, Za kradzież i za inne gminne zbrodnie. Król za złe weźmie takie postąpienie Z jego posłańcem i będzie w tem widział Własną obrazę. Ks. Kornwalii. Odpowiem ja za to.
Regana. Gorzej to może przyjąć moja siostra, Że jej dworzanin był napastowanym I znieważonym w spełnieniu jej zleceń. Zaklamrujcie mu nogi. (Zakładają dyby Kentowi). Pójdź, milordzie. (Wychodzą: Regana i ks. Kornwalii). Gloster. Żal mi cię, bracie. Tak się podobało
Księciu, którego wola, jak wiadomo, Nie cierpi ścieśnień ani tamy. Będę Prosił za tobą. Kent. Dajcie pokój, panie.
Czuwałem długo i szybko jechałem; Pół czasu prześpię, drugie pół przegwizdam. Poczciwym ludziom zdarza się ugrzęznąć. Życzę wam dnia dobrego. Gloster. Krok ten księcia
Naganny; za złe będzie mu to wziętem. (Wychodzi). Kent. Poczciwy królu, sprawdza się na tobie
Przypowieść: z deszczu trafiłeś pod rynnę. Zbliż się, pochodnio ziemskiego padołu, Bym mógł przy twoich rzeźwiących promieniach List ten przeczytać. Nikt nie widzi cudów, Tylko niedola: wiem to od Kordelii, Która szczęśliwym trafem posłyszała, Gdzie się obracam. Postara się ona Ten anormalny stan rzeczy sprostować; Wynajdzie środki. Trudem i niewczasem Znużone oczy moje, korzystajcie Ze sposobności, by na ten sromotny Nocleg nie patrzeć. Fortuno! dobranoc! Przybądź zdjąć ze mnie te drewniane kleszcze; Obróć twe koło; uśmiechnij się jeszcze! (Zasypia).
Edgar. Słyszałem imię moje wymówione, Alem szczęśliwie uniknął pogoni, Wlazłszy w spróchniałe drzewo. Niema portu Niema jednego miejsca, gdzieby na mnie Mnogie a czujne straże nie czyhały. Dopóki tylko będę mógł, dopóty Chronić się będę. Umyśliłem przeto Przybrać na siebie postać tak nikczemną, Tak odraźliwą, jaka kiedykolwiek,
Z ujmą ludzkości, do stanu zwierzęcia Zbliżyła nędzę; twarz sobie pomażę Błotem, łachmanem członki przyoblekę, Włos sobie zbiję w kołtuniaste kłaki, I tak wpół nagi stawiać będę czoło Wiatrom i wszelkim dopuszczeniom niebios. Za wzór mi będą do naśladowania Znani w tym kraju bedlamscy żebracy, Którzy, wydając jęki przeraźliwe, Wrażają sobie w wychudłe ramiona Szpilki, cierniowe kolce, ćwieki z trzmielu, I opłakanym tym widokiem, chodząc Po dworkach, chatach, po młynach i hurtach, Bądź to pokorni, bądź jak opętani, Na biednych kmieciach wymuszają litość. Biedny Edgarze, zostań biednym Tomkiem! Będziesz przynajmniej czemś pod tym przydomkiem. (Wychodzi).
Król Lir. Rzecz dziwna, że tak wyjechali z domu,
Nie odprawiwszy mojego posłańca. Rycerz. Dniem wprzód, o ile słyszałem, nie było
O tym wyjeździe u nich ani mowy. Kent. Cześć ci, szlachetny Władco.
Król Lir. Tam do licha!
Cóż to, czy bawisz się w hańbę? Kent. Nie, Panie.
Błazen. Cha, cha! patrzcie, ten nosi podwiązkę nie lada. Konie wiąże się za głowę, psy i niedźwiedzie za szyję, małpy za biodra, a ludzi za nogi; kiedy nogi nie statkują, dostają drewnianą obrożę.
Król Lir. Któż to do tego stopnia zapomina
Winnych mi względów, że cię tu osadził? Kent. Dwoje ich, Panie, on i ona: syn twój
I twoja córka. Król Lir. Nie. Kent. Tak jest.
Król Lir. Nie, mówię.
Kent. Tak jest, ja mówię.
Król Lir. Nie, tegoby oni
Nie uczynili. Kent. Tak jest, uczynili.
Król Lir. Nie, na Jowisza!
Kent. Tak jest, na Junonę!
Król Lir. Oniby tego nie śmieli uczynić,
Oniby tego nie mogli, nie chcieli; Taka zniewaga w miejsce czci należnej Byłaby jeszcze gorszą, niż morderstwo. Powiedz mi krótko ale szczegółowo, Jak mogłeś ściągnąć na siebie, a oni Taką ci krzywdę wyrządzić, gdyś przyszedł W naszem imieniu. Kent. Panie, gdym im w domu
Doręczył pismo Waszej Dostojności, Zanim powstałem z miejsca, gdziem na klęczkach Uszanowanie me ukazał, nadbiegł Konny posłaniec, usmażony w pocie, Ledwie ziejący, niosąc pozdrowienie Od Goneryli, swojej pryncypałki, I nie wytchnąwszy nawet, list im oddał, Który też oni zaraz przeczytawszy, Kazali służbie z największym pośpiechem Kulbaczyć konie; mnie zaś rzekli zimno, Abym za nimi jechał i zaczekał, Rychło do dania odpowiedzi znajdą Swobodną chwilę. Gdym więc tu przybywszy, Spotkał owego drugiego posłańca, Którego dobre przyjęcie widocznie Było powodem mniej dobrego dla mnie (A był to właśnie ten sam skurczypałka, Co się niedawno takiego zuchwalstwa Dopuścił względem Waszej Dostojności), Więcej krwi w sobie mając niż rozwagi, Dobyłem miecza; on wzruszył dom cały Tchórzowskim krzykiem, i występek taki Córka twa, Panie, i syn twój uznali Godnym sromoty, jaką tu ponoszę. Błazen. Zima jeszcze nie przeszła, skoro dzikie gęsi tędy ciągną. Tatuś chodzący w łatach
Nabawia dzieci ślepoty, Niech chodzi w złotych szatach, A będzie znał ich pieszczoty. Fortuna, sprosna dyablica, Od biednych odwraca lica. Ale co się tyczy córek twoich, te ci policzków nie szczędzą. Król Lir. O, jak ta kolka prze mnie aż do serca!
Precz, licho! żywioł twój zamarł już we mnie. Gdzie jest ta córka? Kent. Z hrabią, Panie, w zamku.
Król Lir. Nie idźcie za mną, pozostańcie tutaj.
(Wychodzi). Rycerz. Nie uczyniłżeś nic więcej, jak tylko
To, co mówiłeś? Kent. Więcej nic. Dlaczego
Król się z tak małym pocztem tu wyprawił? Błazen. Gdybyś był wsadzony w dyby za to pytanie, nie dziwiłbym się bynajmniej.
Kent. Dlaczego, błaźnie?
Błazen. Trzebaby ci pójść na naukę do mrówki, abyś wiedział, że się nie pracuje w zimie. Kto idzie za węchem, tego wzrok prowadzi, wyjąwszy ślepych; a z pomiędzy dwudziestu nosów niema i jednego, któryby nie poczuł kogoś, co cuchnie. Nie czepiaj się wielkiego koła, gdy się stacza z góry, bo cię pociągnie z sobą na złamanie szyi; ale kiedy wielkie koło idzie pod górę, dzierż się go i gramol się za niem. Jeżeli jaki mędrzec da ci lepszą radę, to mi zwróć moją:
Niech za nią idą hultaje, Ponieważ ją błazen daje. Kto, lubiąc na dwóch stołkach siadać, Dla zysku tylko służy, Ten drapnie, gdy deszcz zacznie padać, I rzuci cię wśród burzy. Ja wytrwam w szczęściu nieprzyjaznem, Niech mędrzec tył podaje: Odstępny kiep się staje błaznem, Kpem błazen się nie staje. Kent. Gdzie ty się tego, błaźnie, nauczyłeś?
Błazen. Nie w dybach, błaźnie.
(Król Lir powraca, Gloster za nim). Król Lir. Nie chcieć wyjść do mnie? Słabi są? znużeni? Jechali całą noc? To są wybiegi,
Wstępne objawy buntu i zerwania! Przynieś mi lepszą odpowiedź. Gloster. O, Panie,
Znany ci księcia gwałtowny charakter, Jego zaciętość, jego nieugiętość W postanowieniach, które raz poweźmie. Król Lir. Do wszystkich śmierci, plag i pomst! Gwałtowny
Jego charakter? Glosterze, Glosterze, Ja chciałem widzieć się z Kornwalskim księciem I z jego żoną. Gloster. Tak, Łaskawy Panie,
Uwiadomiłem ich. Król Lir. Uwiadomiłeś!
Człowieku, czy ty rozumiesz, co mówię? Gloster. Jak najzupełniej, Miłościwy Panie.
Król Lir. Król chciał się widzieć z księciem; stary ojciec
Z swą własną córką; żąda od niej usług. Uwiadomieniż oni byli o tem? Tchu mi brak, krew mi wre. Gwałtowny książę? Powiedzże temu gwałtownemu księciu... Ale nie, czekaj; może on i chory, W niemocy zwykle zaniedbuje człowiek Tych obowiązków, których, zdrowym będąc, Ściśle dopełnia; nie jesteśmy sobą, Gdy w przygnębieniu naszego jestestwa Duch nasz skazany na cierpienie z ciałem. Nie chcę przesądzać; uniosłem się może Niesprawiedliwie, biorąc chorobliwe Usposobienie za niechęć zdrowego. (Spojrzawszy na Kenta). Przekleństwo! za co ten człowiek tu siedzi? Jawny w tem dowód, że ten wyjazd księcia I jej jest tylko podstępnem kuglarstwem. Wyzwólcie go z tych pęt. Idź, powiedz księciu I jego żonie, że chcę mówić z nimi I to natychmiast; powiedz, żeby przyszli I wysłuchali mnie: inaczej, każę U drzwi ich izby póty w trąbę walić, Aż im wytrąbi: »zaśpijcie się na śmierć«. Gloster. Radbym harmonię widzieć jak najlepszą Między Waszemi Cześćmi. (Wychodzi). Król Lir. Biada tobie,
O, moje serce! moje wrzące serce! Ale siedź cicho! Błazen. Gadasz do serca, wujaszku, jak owa kucharka do węgorzy, kiedy je żywcem w pasztet włożyła; uderzyła je po łbach kijem i zawołała: »siedźcie cicho, figlarze!« Rodzonym jej bratem był ten, co to, jedynie przez dobroć serca, siano swym koniom masłem posmarował.
(Wchodzą: książę Konwalii, Regana, Gloster i orszak). Król Lir. Dzień dobry wam obojgu.
Ks. Kornwalii. Cześć Wam, Panie.
(Zdejmują dyby z Kenta). Regana. Miło mi Waszą Wysokość oglądać.
Król Lir. Tak sądzę; sądzić tak, mam nie zły powód;
Gdyby inaczej było, wziąłbym rozwód Z grobem twej matki, któryby pokrywał Cudzołożnicę. (Do Kenta). A! jesteś już wolny; O tem na potem. Ladaco masz siostrę, Moja Regano, wraziła mi ona Ząb niewdzięczności w serce, jak szpon sępa, Nie wydam tego w słowach; nie uwierzysz, Jak jej przewrotny umysł... O, Regano! Regana. Miarkujcie, Panie, swą porywczość. Tuszę,
Żeście wy raczej mniej zdolni ocenić Jej wnętrzną wartość, niż ona uchybić Swym obowiązkom. Król Lir. Hę? jak to rozumiesz?
Regana. Nie mogę myśleć, aby moja siostra
W najmniejszej części miała wyjść ze szranków Swej powinności. Jeżeli, przypuszczam, Chciała ukrócić niesforną swawolę Twego orszaku, Panie, miała k'temu Tak dobry powód i cel tak zbawienny, Że to oddala od niej wszelki zarzut. Król Lir. Przekleństwo moje niech ją wiecznie ściga!
Regana. O, Panie, jesteś stary; władze twoje Już dobiegają mety: powinienbyś Dać się prowadzić i kierować komuś Z świeższym umysłem, któryby był zdolny Dobro twe lepiej, niż ty sam, rozpoznać. Proszę cię przeto, powróć do mej siostry I powiedz, żeś ją skrzywdził. Król Lir. Ja ją prosić
O przebaczenie? Czyżeś pomyślała, Jakby to ojca powadze przystało, Pójść i z pokorą do niej się odezwać: »Kochana córko, przyznaję, żem stary; Starość nie radość; na kolanach błagam, Abyś mi dała karm’, odzież i schronę«? Regana. Dość tego, drogi Panie; to są tylko
Przesadne treny! Wróć się do mej siostry. Król Lir. Nigdy, Regano. Ona mi zmniejszyła
Mój wierny orszak do połowy; krzywo Na mnie patrzała; ona swym językiem Jak wąż mi nawskroś rozraniła serce. Niech wszelkie pomsty niebios spadną razem Na jej niewdzięczną głowę! Niech zjadliwe Powietrzne wpływy na jej młode kości Niemoc sprowadzą! Ks. Kornwalii. Wstydź się, wstydź się, Panie.
Król Lir. Zlejcie ślepiący wasz blask, błyskawice,
W jej wzrok wzgardliwy! Zaraźcie jej piękność, Wy miazma, które z błot wyciąga słońce, Skaźcie i strawcie jej wdzięki! Regana. O, nieba!
Tak samo będziesz mnie złorzeczył, Panie, W nowym przystępie gniewu. Król Lir. Nie, Regano,
Ciebie przekleństwo me nie dotknie nigdy; Twoja natura tkliwa i wrażliwa Na mój gniew nigdy nie narazi ciebie; Jej oczy zioną ogień, twoje grzeją, Ale nie palą. Tybyś nie umiała Upodobaniom moim się sprzeciwiać, Zmniejszać mi służbę, miotać harde słowa, Skąpić mi kęsa strawy, a na domiar Ryglem zastawiać się przed mem przebyciem; Ty znasz powinność dziecka, głos natury, Winną uprzejmość, wdzięczność przynależną; Nie zapomniałaś, żem ci dał na wiano Połowę mego państwa. Regana. Ależ, Panie,
Przystąp do rzeczy. Król Lir. Kto śmiał w dyby wsadzić Mojego sługę? (Odgłos trąb). Ks. Kornwalii. Co znaczą te trąby?
(Wchodzi Oswald). Regana. To trąby mojej siostry: potwierdzają,
Co mi pisała, że wkrótce tu będzie! (Do Oswalda). Czy przyjechała twoja pani? Król Lir. Ten to
Hardy niecnota, zuchwały pyszałek, Którego buta jak purchatka rośnie Na płytkim gruncie łask tej, której służy. Precz z moich oczu! Ks. Kornwalii. Co Wasza Wysokość
Raczyła mówić? Król Lir. Kto mojego sługę
W dybach osadził? Spodziewam się przecie Żeś ty, Regano, o tem nie wiedziała. (Wchodzi Goneryla). Co widzę? O, wy litościwe bogi, Jeśli sprzyjacie starcom, jeśli wasze Łaskawe rządy cenią posłuszeństwo, Jeżeli sami jesteście starymi, To się ujmijcie za mną i ześlijcie Znak współudziału swego w mojej sprawie. (Do Regany). Czy się nie wstydzisz, patrząc na tę brodę? I ty ją bierzesz za rękę, Regano? Goneryla. Dlaczegożby mię za nią brać nie miała?
Cóżem ja, Panie, uczyniła złego? Nie wszystko bywa złem, co nierozsądek Za złe uważa, dziecinność złem mieni. Król Lir. O, moja piersi, z jakiegożeś kruszcu,
Żeś jeszcze cała? — Jakim się sposobem Mój człowiek dostał w dyby? Ks. Kornwalii. Jam go, Panie,
Kazał w nie wsadzić; lecz postępki jego Zasługiwały na surowszą karę. Król Lir. Waćpan się tego dopuściłeś? Waćpan?
Regana. Proszę cię, miły ojcze, będąc słabym, Nie chciej się innym wydawać na zewnątrz. Jeżeli wrócisz nazad do mej siostry I będziesz u niej do końca miesiąca, Połowę świty swojej odprawiwszy, Sprowadź się potem do mojego domu. Nie jestem teraz u siebie i brak mi
Zaopatrzenia w zapasy potrzebne Na utrzymanie twoje. Król Lir. Wrócić do niej?
I pięćdziesięciu ludzi mych odprawić? Nie, wolę raczej zrzec się całkiem strzechy, Walczyć z wszelkiemi zmianami powietrza; Żyć w towarzystwie sów i wilków, jęcząc Pod ostrym zębem nędzy. Wrócić do niej! Z równą łatwością przeniósłbym na sobie, Żeby się udać do tego Francuza, Z krwią wrzącą, który me najmłodsze dziecko Wziął bez posagu, upaść na kolana Przed jego tronem i na wzór pachołka Błagać o jurgielt, bym mógł nadal marny Wieść żywot. Wrócić do niej! Radź mi raczej Zostać parobkiem i jucznem bydlęciem Tego fagasa. (Wskazuje na Oswalda). Goneryla. Uczyń, jak chcesz, Panie.
Król Lir. O, moja córko, nie chciej, bym oszalał.
Nie będę tobie ciężarem; bądź zdrowa! Już się nie ujrzym, nie spotkamy z sobą. Tyś jednak mojem ciałem, tyś krwią moją, Mojem dziecięciem — nie, raczej chorobą W mem ciele, którą muszę mienić moją Narością raczej, wrzodem, karbunkułem, Z krwi mej zepsutej powstałym. Nie będęć Jednak złorzeczył; — niech uczucie wstydu Przyjdzie, gdy zechce; ja go nie przyzywam, Nie proszę władzy gromu, by uderzył, Ni skargi na cię przed tron jego składam. Wejdź w siebie, popraw się, jeżeli możesz, Będę cierpliwie czekał tej przemiany; Tymczasem mogę mieszkać u Regany, Z pocztem rycerstwa mego. Regana. Nie tak bardzo. Jam jeszcze na to nie liczyła; jeszcze Nie jestem, Panie, tak, jakby przystało, Przygotowaną na twoje przyjęcie. Słuchaj, co siostra mówi; bo kto patrzy Rozsądnem okiem na twe uniesienie, Ten musi sobie powiedzieć, żeś stary, A zatem... ale ona wie, co robi. Król Lir. Czy to z namysłem powiedziane?
Regana. Mogę-ć
Zapewnić, Panie. Pięćdziesięciu ludzi! Czy to nie dosyć? Na co ci ich więcej? A nawet tyle, gdy koszt, a co gorsza Niebezpieczeństwo przemawiają przeciw Tak wielkiej liczbie? Czyżby w jednym domu Taka moc ludu pod dwoistym rządem Mogła żyć w zgodzie? Trudnem-by to było, Do osiągnięcia nawet niemożebnem. Goneryla. Czyliżbyś nie miał, Panie, dostatecznej
Obsługi od jej ludzi lub od moich? Regana. Zapewne; gdyby zaś który z nich chybił,
Naówczasbyśmy mogły go ukarać. Jeżeli zechcesz do mnie przybyć, Panie, Proszę cię bardzo (teraz bowiem widzę Niebezpieczeństwo), przywiedź z sobą tylko Dwudziestu pięciu ludzi: większej liczby Nie będę mogła zmieścić ni opatrzyć. Król Lir. Dałem wam wszystko...
Regana. I w właściwą porę.
Król Lir. Siebie i mienie me wam powierzyłem,
Z warunkiem, abym przy sobie zachował Tych stu rycerzy. Jakto! Mogęż tylko Przybyć do ciebie z dwudziestu pięcioma? Takżeś mówiła, Regano? Regana. Tak, Panie;
Powtarzam jeszcze raz i na tem kończę. Król Lir. Tak szpetne monstra mogą się jednakże
Obok szpetniejszych wydawać pięknemi! Nie być najgorszym, jest to już zaletą W zepsuciu tego świata. (Do Goneryli). Pójdę z tobą. Twoje pięćdziesiąt jest w dwójnasób większe, Niż jej dwadzieścia pięć, i twoja miłość W dwójnasób większą jest od jej miłości. Goneryla. Słuchaj mię, Panie: na co ci koniecznie
Dwudziestu pięciu ludzi mieć przy sobie, Dziesięciu nawet, a wreszcie i pięciu, W domu, gdzie dwakroć tylu czekać będzie Na twoje rozkazy? Regana. Na co i jednego? Król Lir. O, nie rozumuj o ścisłej potrzebie.
Ostatni żebrak ma jeszcze w swej nędzy Coś zbytkownego. Nie dawaj nikomu Więcej, niż tego natura wymaga; Życie człowieka takie, jak bydlęce. Ty pani, strojnie chodzisz; czyż jedynie Dlatego strojnie chodzisz, że strój grzeje? Do utrzymania życia czyż potrzeba Tych strojów, które ciepła dać nie mogą? O, co się tyczy prawdziwej potrzeby, Bogowie, dajcie mi cierpliwość! Tej ja Przed wszystkiem innem potrzebuję. Patrzcie, Oto tu stoi biedny starzec, wiekiem I cierpieniami równie przygnieciony, Dwakroć nieszczęsny. Jeśli to wy serca Tych córek przeciw ojcu podniecacie, Nie chciejcie, abym to łagodnie znosił, Słusznym zapalcie mię gniewem, nie dajcie Wodnistym kroplom, tej niewieściej broni, Męskich lic moich kazić. Nie, potwory, Wywrę ja na was zemstę taką, taką, Że się świat cały — zrobię coś takiego, Że — nie wiem jeszcze co; będzie to jednak Coś okropnego, strasznego. Myślicie, Że płakać będę, nie, nie będę płakał. Mam wprawdzie nadmiar powodów do płaczu, Ale to serce zdruzgoce się prędzej Na milionowe części, nim zapłaczę. O, głupiec! blizki jestem oszalenia. (Wychodzą: król Lir, Gloster, Kent i Błazen). Ks. Kornwalii. Pójdźmy stąd, burza będzie.
(Słychać grzmot w oddali). Regana. Dom ten mały:
Nie zmieści tego starca z jego świtą. Goneryla. Sam sobie winien; zatruł sobie spokój
I znosić musi skutki swej głupoty. Regana. Jego samego chętniebym przyjęła
Ale żadnego z jego zauszników. Goneryla. I ja toż samo. Gdzie jest milord Gloster?
(Gloster wraca). Ks. Kornwalii. Poszedł za starcem. Lecz oto powraca.
Gloster. Król zagniewany jest w najwyższym stopniu.
Ks. Kornwalii. Dokądże jedzie? Gloster. Każe na koń siadać,
Lecz dokąd udać się zamierza, nie wiem. Ks. Kornwalii. Najlepiej wolną zostawić mu drogę,
Skoro sam chce się prowadzić. Goneryla. Milordzie,
Nie proś go przecie, aby tu pozostał. Gloster. Niestety, noc się zbliża, ostry wicher
Rażąco ryczy; na kilka mil w koło Ledwie się krzak gdzie znajdzie. Regana. Trudna rada;
Kto jest upartym, panie, temu bieda, Którą niebacznie sam sobie gotuje, Musi być szkołą. Każ pan zamknąć bramy: Ma on garść ludzi na wszystko gotowych, A co ta gawiedź mogłaby mu poddać, Bacząc na jego łatwość do namowy, Temu roztropność każe nam zapobiedz. Ks. Kornwalii. Tak, tak, każ, hrabio, pozamykać bramy.
Burza tuż, schrońmy się, skoro dach mamy. (Wychodzą). |
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.