Kontrabanda broni/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Kontrabanda broni
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 15.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Biały wódz Somalisów

Podczas gdy Willy Looks i Peter Duschen spali snem sprawiedliwych, członkowie kolonii angielskiej zgromadzili się na herbatce u swego konsula. Rozmowa toczyła się na temat zajść w hotelu. Prezydenta zasypano pytaniami o wyniki oblężenia.
— Niestety! — odparł prezydent. — Obydwaj osobnicy zabarykadowali się tak świetnie, że moi czarni boją się do nich podejść.
Goście przeszli do ogrodu, gdzie służba poczęta roznosić mrożonego szampana. Nagle zjawił się Muharrem Bey. Zbliżył się do konsula i rzekł:
— Muszę z panem pomówić w bardzo ważnej sprawie.
Konsul Harrison podniósł się i przeszedł za Arabem do swego gabinetu.
— Co się stało? — zapytał.
— Otrzymałem złe nowiny, sir. Nadszedł telegram, że statek jeszcze nie przybył do miejsca przeznaczenia. Diabli wiedzą co się z nim stało.
— Nie rozumiem? — odparł konsul zdziwiony. — Nie było przecież burzy przez cały czas.
— Ja przynajmniej o tym nie słyszałem. Oto telegram.
Konsul przebiegł oczami treść telegramu.
— Co ty o tym myślisz? — zapytał Muharrema z drżeniem w głosie.
— Obawiam się, że statek został pochwycony przez wojenny okręt angielski, lub nawet francuski.
— Niemożliwe. Statek płynął pod dowództwem białych marynarzy.
Arab wzruszył ramionami.
— A jednak, sir — okręty, sprawujące straż przybrzeżną są dość podejrzliwe. Uważam nasz ładunek za stracony. Obawiam się zdrady.
Konsul angielski zadrżał.
— Jakto? — zapytał.
— Well, sir — odparł Arab. — Niemiecki marynarz mógł zorientować się, jakiego rodzaju ładunek wiezie. Nie ręczę, czy ten łotr nie podjechał umyślnie pod jakiś okręt wojenny.
Konsul zaklął głośno. Służący rozchylił zasłonę.
— Jakiś czarny chce mówić z Sidi Muharremem Beyem. Mówi, że sprawa jest pilna.
— Wprowadź go tutaj — rozkazał konsul.
Wszedł czarny olbrzym, imieniem Mantu, od szeregu lat pozostający w służbie Muharema. Trudnił się prowadzeniem karawan w kierunku Sudanu. Czarny rzucił się na ziemię z płaczem.
— Panie, moje życie należy do ciebie. Karawana, którą mi powierzyłeś, natknęła się na potężne zastępy uzbrojonych Somalisów i została przez nich wybita do nogi. Ludzie zginęli. Złoto, kość słoniowa i kauczuk padły łupem napastników.
Na twarzy Muharrema odmalowała się wściekłość.
— Szkoda, że Allah nie kazał cię pożreć szakalom — krzyknął. — Nie byłbym się wówczas dowiedział o nieszczęściu które mnie spotkało. Jestem zrujnowany.
Czarny podniósł się, skrzyżował ramiona na piersiach i rzekł głucho:
— Panie, walczyliśmy przez cale dwa dni. Ale Somalisi zaopatrzeni byli tym razem w najnowszą broń. Dowodził nimi wielki biały wódz i dwaj biali jego pomocnicy. Kiedy spostrzegłem, że opór jest daremny, wsiadłem na konia i uciekłem.
— Wielki biały wódz? — powtórzył konsul angielski ze zdumieniem.
— Yes, sir, — odparł przewodnik karawany. — Nasze władanie nad tą częścią kraju kończy się.
Konsul angielski zacisnął pięści. Somalisi byli wrogo usposobieni wobec Anglii. Posiadanie przez nich nowoczesnej broni mogło się odbić niekorzystnie na wpływach angielskich.
— Wracaj do siebie! — rzekł do Muharrema. — Muszę zawiadomić mój rząd o tych wypadkach.
— Sir — rzekł Arab na odchodnem. — Mam głębokie przekonanie, że Somalisi którzy napadli na mych ludzi rozgrabili cały mój majątek, walczyli moją własną bronią.
— Nonsens! — zawołał konsul — Jakżeby to było możliwe.
— Allah jest wielki — odparł Arab. — Nie pozostaje mi nic innego jak wracać do Zanzibaru i z wyciągniętą ręką prosić o wsparcie.
Dniało już, gdy mijał ogród konsulatu. Ujrzał Europejczyków, gotujących się do polowania.
— Hallo Muharrem Bey — zawołał nań w przejściu jakiś młody Anglik. — Czy nie pójdziesz wraz z nami, aby zapolować na białych bandytów. Człowiek taki, jak ty, może nam się przydać.
Muharrem Bey zawahał się przez chwilę, poczym zgodził się na propozycję. Miał niejasne przeczucie, że ci dwaj biali odegrali dużą rolę w jego nieszczęściu. Pragnął nasycić swą zemstę.

Słońce stało już wysoko., Peter Duschen i Willy Looks przygotowani do obrony oczekiwali na nowy atak.
— Jeśli odważą się dzisiaj strzelać, nauczę ich z kim mają do czynienia — mruknął głośno Peter.
Jakby w odpowiedzi ryknęła w pobliżu salwa i kilka kuł utkwiło w żaluzjach okiennych.
Peter Duschen schwycił rewolwer i zbliżył się do okna. Usłyszał podejrzany szmer, jak gdyby ktoś przystawiał drabinę do muru.. W tej samej chwili na wysokości parapetu ukazała się czarna głowa Muharrema. Arab miał w zębach sztylet, w ręce zaś rewolwer. W oczach jego płonęła nienawiść.
Peter Duschen podniósł rewolwer i wpakował mu dwie kule w głowę. Oblegający otoczyli pierwszą ofiarę.
— Cóż tam się dzieje? — zapytał Willy Looks.
Poczęli nadsłuchiwać. W oddali dźwięczały głośne tamtamy wojenne.
— Nie wychylaj się przez okno — zawołał ostrzegawczo Willy.
— Bądź spokojny — odparł Peter. — Nie ma się czego bać — Tak, czy inaczej kiedyś trzeba umierać.
Otworzył okno i wychylił się.
— Spójrz, co tu się dzieje! — zawołał do Willy’ego.
Na skraju lasu widać było olbrzymią karawanę, nad którą powiewały zielone jedwabne chorągwie. Przed karawaną szła orkiestra złożona z tamtamów i trąb. Na przodzie kroczyła piechota w europejskim szyku, uzbrojona w karabiny. Za nią posuwali się konni, na czele których jechali trzej Europejczycy.
Peter Duschen aż krzyknął z radości. Dostrzegł w jednym z nich swego przyjaciela Hansa Dampa.
— Stary — zawołał, rzucając się na szyję Willy Looksowi. — to Hans Damp przybywa na czele czarnego wojska. Mam wrażenie, że został królem całej Afryki.
Zdziwieni, a jednocześnie lekko przerażeni, spoglądali na zbrojne kolumny Somalisów, zajmujące Beirę.
Czarni żołnierze prezydenta portugalskiego rzucili na ich widok broń, wyjąc po prostu z przerażenia.
Wódz Somalisów zbliżył się do konsulatu brytyjskiego. Rozległa się komenda:
— Do nogi broń, spocznij!
Anglicy ujrzeli ze zdumieniem, że wódz był białym. Był to Raffles, który z uśmiechem wyszedł na spotkanie konsula brytyjskiego.
— Witaj, drogi panie! — rzekł. — Proszę się nie obawiać. Przybyłem tylko w odwiedziny do moich dobrych przyjaciół, zamieszkujących hotel Royal w Beirze. Mam wrażenie, że lepiej było nie kupować broni sprzedanej przez Rumunów.
Konsul brytyjski zaśmiał się z przymusem. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— W jaki sposób zdobył pan tę broń? — zapytał.
— Wyjaśni to panu moja karta wizytowa.
I ruchem gentlemana, znajdującego się w swym londyńskim Klubie, podał angielskiemu konsulowi swoją kartę wizytową, na której widniało nazwisko „John C. Raffles“.
Rozległ się znowu dźwięk trąbki. Raffles pożegnał się z konsulem i wskoczył na swego konia. Hans Damp wystarał się o konie dla swych towarzyszy, Petra Duschena i Willy Looksa.
Orkiestra zagrała marsza i kolumna czarnych ruszyła w stronę Zanzibaru.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.