Przejdź do zawartości

Komedjanci/Część IV/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Skończmy nareszcie ten dramat już tak długi, a tak smutny, jednem tylko jeszcze spojrzeniem na główne osoby naszej powieści. Domyśleć się łatwo skutków komedji, odegranej z takim talentem: wywołać mogła oklaski chwilowe, ale nie oszukała nikogo. Napróżno silili się komedjanci: prędzej czy później maska z ich twarzy spaść musiała i odkryć zbladłe i zmęczone oblicze.
W lat kilka po opisanych wypadkach zmienił się do niepoznania Denderów, a ludzi, co go zamieszkiwali, rozpierzchłych po świecie, szukać było potrzeba. Wystawne pałace, wspaniałe herby, murowane ogrodzenia zaczynały już opadać z tynków, okna pozastawiane były deskami: ruina, nigdzie może prędzej jak u nas nie dosięgająca dzieła rąk ludzkich, nachylała je do upadku. I klimat nasz, i lud może dopomagają zniszczeniu, które się dokonywa z szybkością niepojętą. Jeden rok zaniedbania niszczy owoc pracy lat kilkunastu: mury opadają, gniją dachy, trawa porasta wszędzie, tysiące stworzeń zajmuje schronienie opuszczone i wkrótce kupa gruzów tylko pozostaje po wspaniałych budowlach. Denderów jeszcze nie przyszedł był do tego stanu, ale już był na drodze ku niemu.
Widzieliśmy, jak drobna napozór okoliczność ostatni cios zadała fortunie hrabiego; jak z nieszczęśliwych konkurów pana Słodkiewicza wyrosła nienawiść i to, co Zygmunt-August zwał prześladowaniem. Połączyły się razem na zgubę jego w początku chęć zemsty, później chęć zysku. Nabywszy większość długów dosyć szczęśliwie, pan Słodkiewicz postrzegł się, obrachowawszy je wszystkie, że to, co miało być bodajby ze stratą dokonaną zemstą, mogło się stać dlań szczęśliwą wcale spekulacją; a że grosz lubił i dla marnych jakichś przesądów wyrzekać się nabycia jego nie myślał, wziął się całą duszą do roboty.
Rozpoczął się proces, a że hrabia przeciw swemu prześladowcy innych środków użyć nie mógł, prócz starań o zwłoki, prócz zadawania mu nieformalności, a pan sędzia miał stosunki małe, ale silne: interesa denderowskie stanęły na najgorszym stopniu i Zygmunt-August ogłoszony został bankrutem. Trzymał się w początku przy majątku, sumą u barona pochwyconą opłacając wszystkie należności rządowe i unikając administracji, która go dobić mogła. Pomimo całej swojej zręczności, Dendera w interesach szedł drogą fałszywą, zawsze uderzając do urzędników na wysokich posadach, od których pozornie tylko zależało wszystko. Oddawał wizyty, dawał im wieczory, przyjmował, jednał ich: obiecywano mu uroczyście; a tymczasem Słodkiewicz, który pojechał bryczką i trafił do piszczyków, do kancelarji, do sekretarzów, niepostrzeżony swoje robił powoli. Okazywało się zawsze wkońcu, że przyrzeczona panu hrabiemu czynność była niemożliwa, nielegalna, niepodobna. Wielkie pana sędziego związki, wszędzie przez najniższych i niepostrzeżenie działając, dopinały celu, gdy tymczasem Dendera ze swoją karetą i stosunkami nic na nie poradzić nie mógł.
Przyszło do tego, że Słodkiewicz dekret otrzymał, a następnie rozkaz do spełnienia go. Poczęto opisywać majątek, opisywano długo; zaskarżono opis, zrobiono go raz drugi: niestety! ogłoszono licytację! Tymczasem administracja, jako piorun, spadła na głowę hrabiemu, który został zmuszony oddalić się do miasta, bo mieszkać mu już w Denderowie nie było wolno. Jak skoro wielki ten krok dokonany został, nie było ratunku; hrabia postrzegł to sam i usiłował tylko wyratować z powodzi, co było można.
Wywieziono ruchomości, pozabierano kosztowne sprzęty, a resztką znaczenia hrabia, wciąż obiecujący sobie jakiegoś niespodzianego od Opatrzności dźwignienia, odkładał licytację, na którą ostrzyli zęby Słodkiewicz, a z nim cała tłuszcza podobnych ludzi, dzielących się zawczasu łupem po Denderach. Co kilka miesięcy odkładana, spełniła się przecież nareszcie sprzedaż z publicznego targu; ale ją hrabia zaskarżył i ponowić ją kazano.
Ostatecznie klucz Denderowski i dobra inne, oprócz mistycznych majętności w Galicji, posprzedawane zostały dość tanio. Główne fundusze z kilku wioskami wziął Słodkiewicz, parę wsi zahaczył Smoliński, a jedna dostała się Moręgowskiemu. Wacław, namówiony przez hrabiego, żeby majętności te okupił, nie stanął do licytacji, obawiając się posądzenia o jakąś zmowę. Po spłaceniu wszystkich długów, zostało Denderom jeszcze do trzydziestu tysięcy rubli srebrnych na całą rodzinę i na dłużki żydowskie, prywatne lub nieposzukiwane. Było to mniej niż nic. Hrabia mówił o wyjeździe do Galicji, ale osiadłszy w miasteczku, codzień się wybierając w tę podróż, codzień ją odkładając, nie doprowadził nigdy do skutku.
Myślicie, że w upadku przestał grać swojej roli? — Bardzo się mylicie, kochani czytelnicy: strój ten aktora, kto go raz wziął na siebie, do ciała przyrasta.
Hrabia zamieszkał w miasteczku w domu, który szczątkami swej dawnej wspaniałości umiał przystroić bardzo pokaźnie, i przybrał rolę ofiary.
Potrzeba go było słyszeć, jak swe nieszczęście ubierał! Upadek jego był, wedle teorji Dendery, dwóch przyczyn głównych skutkiem: jego nieposzlakowanej uczciwości i spisku ludzi, nienawidzących ostatniego potomka wielkiej i możnej rodziny[1].
— Upadłem — mówił hrabia codziennie gościom swoim — (chociaż to jest upadek tylko pozorny), dlatego żem nie chciał użyć przeciwko nieprzyjaciołom moim środków, do jakich oni przeciw mnie się uciekli: przekupstwa, zdrady, fałszu i upodlenia. To mnie pociesza, że niezaprószonem okiem wgórę śmiało poglądać mogę.
W tę togę udrapowany Zygmunt-August codziennie występował, niemal co godzina nowe tworząc projekta dla odzyskania fortuny, która już przeszła w obce ręce. Podawał prośby, wystawiając się niewinną prześladowania ofiarą; pisał listy i manił się, czekając próżno odpowiedzi.
Żona jego, której część jakaś majętności ocaloną została, ze wstydu porzuciła go zrazu niby czasowo, ale już, jak się zdawało, nie miała powrócić. Cesia pozostała czas jakiś przy ojcu, mając nadzieję w miasteczku złapać kogoś na swe wdzięki, imię i dowcip; ale przy coraz nawet skromniejszych żądaniach, nikt a nikt się nie trafiał. Unoszono się nad jej dowcipem, wychowaniem, wdziękiem nawet, który zyskał na rozwinieniu, ale nie odważał się najgorętszy z wielbicieli obarczyć się żoną, tak straszliwie zręczną i przebiegłą. Oświadczała się kilka razy sama mniej śmiałym, na próbę, ale i ci się cofnęli. Sądziła więc, że zmiana miejsca pomoże. Niema proroka, któremu kraj swój uwierzył, powiada francuskie przysłowie: przeniosła się więc do matki, potem do babki. Tu po dość głośnej intrydze, poróżniwszy małżeństwo, już, już mając wyjść za rozwiedzionego męża, na dwa miesiące przed ślubem straciła go i po śmierci jego znowu do ojca uciekać musiała. Nikt się już nie posunął do niej, a złośliwością pocieszać się musiała, szukając plam na ludziach i wskazując je, aby nie sama jedna wśród nich pstrą się wydawała.
Obawiano się jej jak ognia i dość było ukazania się hrabianki, aby wszystkie rozmowy ustały, porozchodziły się wszystkie czułe pary i twarze najobojętniejszym pokryły chłodem. Cesia grała rolę Charitatis Romanae: pielęgnowała ojca, czuwała nad nim, była ofiarą miłości dziecinnej i w towarzystwie umiała niekiedy wcale nieźle wystąpić jako heroina przywiązana do ojca, gotowa dlań poświęcić życie, jak poświęciła przyszłość, los, świetne partje i t. p. Komedja, jak widzicie, trwała do końca.
Sylwan w początkach trzymał się z ojcem, ale gdy się posprzeczali o sumę, daną wykupem od barona, której stary Dendera zwrócić synowi nie chciał, a syn gwałtownie się dopominał, młody hrabia zerwał stosunki z Zygmuntem-Augustem, osobne zajął mieszkanie, oddzielił się całkowicie. Hrabia nigdy o nim nie mówił (przed obcymi rozumie się) bez westchnienia.
— Nieszczęśliwy! — wołał. — Ożenienie to zgubiło go! Nie widać na nim rozpaczy, ale to właśnie najstraszniejsza! Wolałbym, żeby płakał i ręce łamał, niż gdy udaje obojętność i wesołość. Wszystko mu przebaczam, tak czuję nieszczęście jego! Nie słuchał mojej rady, serce go uniosło!
Sylwana ratowały stosunki z możnymi wielkich rodzin synami, w których towarzystwie dwuznaczne zajmował miejsce: poufałego przyjaciela i rezydenta. Grał z nimi, jadł, pił, mieszkał, zapożyczał się, a tonem trzymał narówni. Gra wostatku stała się jego namiętnością, a po kilku leciech prawie sposobem do życia. Wyjechał z resztką powozów, koni, sług, sprzętów i grosza do większego miasta i tam zamieszkał, otwierając dom kawalerski, ale na stopie bardzo wykwintnej. Codziennie zbierali się u niego tłumnie ludzie najróżniejszych stanów: próżniacy, zbijacze bruków, a czasem biedni niewolnicy namiętności do gry. Grano od południa do ranka na sześciu, czasem dziesięciu stolikach, a w ten sposób sam dochód z kart, które do służących nie należały, dom utrzymywał i na tę wystawę wystarczał.
Oprócz tego Sylwan grał szczęśliwie, ostrożnie, umiejętnie i prawie zawsze wygrywał. Gra porobiła mu niezliczone stosunki: kogoż karty nie zbliżą i nie zrównają w obliczu zielonego stolika? Bywali u niego ludzie najbardziej wyszarzani i najgorszej sławy; ale obok nich kto chciał swobodnie wieczór przepędzić z cygarem w ustach, bez fraka, napić się dobrze i najeść smacznie, ciągnął do Sylwana.
Z największym talentem młody hrabia utrzymywał się na tem śliskiem stanowisku, które jeden tylko krok dzielił od szulerni. Pozostał hrabią i wielkim panem, obyczajem, tonem, sposobem życia, na który cudownie jakoś wystarczało: prawda, że niekiedy z młodych, bogatych, poprzyjaźniwszy się z nimi, z nieporównaną zręcznością korzystać umiał.
Zagadkowa ta egzystencja bez jutra wydawała się spokojnym portem: tak Sylwan wyuczył się jej i stał się panem położenia swego. Przyjmowano go we wszystkich domach, oddawano wizyty, chodzono na obiady i zapraszano; a że istotnie, choć trochę dumny i szyderski, był to człowiek dobrego wychowania i zręczny, w towarzystwie często był pożądany. Dawne nawet owe szermierstwa i popisy, które w Denderowie z ojcem odbywał, stając jako reprezentant postępu przeciw przedstawicielowi starego świata, przydały się w nowem życiu. Sylwan, z miną, obyczajami, próżniactwem i nałogami zbytku pańskiemi, w ustach był demokratą ogromnym. Na tę wędkę wielu się wziąć mogło, ale wara! ktoby to chciał zaraz do życia zastosować. Sylwan pracował tylko nad teorją, praktykę swojej doktryny zostawiał innym, ale tych innych znać nie chciał i nie żył z nimi wcale.
Tak powoli wyrobiwszy sobie stan właściwy, nieokreślony, nieobjęty żadną klasyfikacją, młody hrabia żył dosyć znośnie, a nawet, sądząc z pozoru, szczęśliwie.
Raz tylko jeździł w ciągu tych lat do Galicji, ale z pewnością wiedzieć nie było można, z czem powrócił; wnoszono jednak z tego, że się ani żenił, ani starać myślał, iż dotąd za żonatego się uważał.
Marszałek Farurej utrzymywał, może przez złość ku Denderom, że przez Wiedeń przejeżdżając, widział hrabinę Ewelinę w loży teatru, i dawał się z tem słyszeć, że rodzina dawnego jej kochanka, ubezpieczona teraz jej zamążpójściem od ożenienia, którego się obawiała, nie stawiała przeszkód stosunkom jej z księciem. Szeptano, że hrabina jakąś tam pensję płaciła mężowi, ale to być musiały potwarze, a lepiej o tem dowiedzieć się nie mogliśmy. Baron Hormeyer bardzo był dobrze położony u dworu i miał sobie powierzoną misję do Hiszpanji, dla której bawił po większej części w Madrycie.
Pan Słodkiewicz, nabywszy obdarty już i zaadministrowany Denderów, wszedł w kożuszku do pałacu, rozpatrując się po salach, kiwając głową na znaki, pozostałe po obrazach, bibljotece i lustrach.
— Co ja z tem będę robił? — mówił do siebie. — Jużciż tu mieszkać nie mogę. Stodoła! A po kiego licha mrozić się tu będę? A mur jeszcze porządny!
Myślał, myślał i pałac Żydowi najął na fabrykę sukienną: oficyna poszła w dodatku. Trochę to poprzerabiano, powstawiano warsztaty, pozamurowywano okna i zagospodarowano stosownie.
Ale że ani nowy dziedzic, ani arendujący poprawić nie myśleli, póki im za kołnierz nie ciekło, wkrótce słomiane łaty zjawiły się na dachu, w oknach papier i łuczywo, a w dziedzińcu, że był wielki, Żyd posiał kapustę i cebulę.
Nabywszy nową majętność, złożywszy, co miał, w banku, pan Słodkiewicz pomyślał o wyborze dozgonnej towarzyszki życia. Zamierzał sobie być protoplastą rodu i, na złość Smolińskiemu, który hrabiankę uważał za rzecz niedostępną, wyszukał sobie księżniczki.
Tak jest: ni mniej, ni więcej.
Obok, w małej wioseczce, żył stary już z kniaziów tatarskich pochodzący szlachcic, którego papiery dowodziły, że miał prawo do mitry, ale jej nie używał, bo za ciężka była na jego głowę. Był on posiadaczem czterech chłopów i tak dalece podupadł, że pan sędzia, zamierzając się żenić z jego córką, i sam wywody te popierać musiał, i wyprawę kupował. Wziął hożą dziewuchę, choć z tytułem, ale taką jak sam gospodynię, bo trafiło się u owych książąt, że panna sama wieprzom jeść nosiła. Gospodarzyli zawzięcie i szło im bardzo szczęśliwie, tylko miłostki pana Piotra, w które się puścił znów w rok po ślubie, zatruwały trochę spokój domowy i chmurami okrywały niebo małżeńskie. Pani była zazdrosna, pan niebardzo na to zważał: kłócili się, godzili i dźwigali ciężar życia, wzdychając oboje.
Smoliński wyszedł także na obywatela i, kupiwszy wieś, inaczej nie mówił o hrabi, jak: — stary mój przyjaciel Dendera.
Marszałek Farurej ożenił się z piękną ową Haliną i, wkrótce potem owdowiawszy, wyjechał do Paryża, którego loretki zostawiły w sercu jego i kieszeni niezatarte pamiątki. Po drodze próbowała go łapać Cesia, jakby nie pamiętając i wspaniale przebaczając winy przeszłości; ale stary zalotnik drugi raz nie dał się pociągnąć: ukłonił się, uśmiechnął i pojechał dalej.
Naostatek pozostaje nam jeszcze mówić o Wacławie; ale cóż o nim i o Frani powiemy? Chyba, że byli szczęśliwi, że mieli wiele dzieci, że je Brzozosia kołysała, gderząc, gdy im nie dawano jeść, ile chciały; że się starzeją, nie udając szczęścia, w spokoju i zgodzie, którego i wam życzymy, jeśli komedji grać nie będziecie.

Połonka, d. 18 grudnia 1854 r.

KONIEC.





  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.