Przejdź do zawartości

Kobieta trzydziestoletnia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Kobieta trzydziestoletnia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. La Femme de trente ans
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Starość występnéj matki.

W pierwszych dniach czerwca 1844 roku kobieta blizko pięćdziesięcioletnia, ale która zdawała się o wiele starszą niż te lata, przechadzała się w południe na słońcu w alei ogrodu jednego z największych pałaców przy ulicy Plumet w Paryżu. Przeszedłszy się kilka razy tu i owdzie, a zawsze w ten sposób, by nie spuścić z oka okien apartamentu, które skupiały widocznie całą jéj uwagę, usiadła na jedném z ogrodowych foteli z drzewa nie obranego wcale z kory.
Z miejsca, gdzie się znajdowało to eleganckie siedzenie, stara kobieta mogła dojrzéć przez ogrodową kratę i bulwar, przy którym cudna kopuła Inwalidów wznosi wpośród jaworów swe złocone szczyty, i spokojny ogród zamknięty frontonem jednego z najpiękniejszych pałaców przedmieścia Saint-Germain. Wszystko wkoło niéj było pogrążone w ciszy i sąsiednie ogrody i bulwary i Inwalidzi, gdyż w téj szlacheckiéj części miasta dzień rozpoczyna się dopiéro po południu. Chyba że jaka młoda kobieta z kaprysu chce się rano konno przejechać, lub dyplomata musi odrobić protokół, inaczéj o téj godzinie panowie i służba śpią, lub budzą się zaledwie.
Starą kobietą była margrabina d’Aiglemont, matka pani de Saint-Hereen, do któréj ten piękny pałac należał. Margrabina oddała go córce wraz z całym majątkiem, wymawiając sobie jedynie pensyą dożywotnią. Hrabina Moina de Saint-Hereen była najmłodszém dziecięciem pani d’Alglemont[1], a margrabina poświęciła wszystko, by wydać ją za potomka jednéj z najznakomitszych rodzin we Francyi. Było-to rzeczą naturalną, straciła jednego po drugim dwóch synów, jeden Gustaw margrabia d’Aiglemont umarł na cholerę, drugi Abel, zginął pod Konstantyną. Gustaw zostawił wdowę i dzieci. Ale słaba miłość, jaką pani d’Aiglemont miała dla synów, zmniejszyła się jeszcze przechodząc na wnuków. To téż była bardzo grzeczną dla młodéj pani d’Aiglemont, ale stosunek ten nie przekraczał powierzchownych oznak nakazanych dobrym smakiem i obyczajem towarzyskim. Ponieważ stosunki majątkowe zmarłych dzieci były doskonale urządzone, margrabina oddała ukochanéj Moinie wszystkie swoje oszczędności i swój osobisty majątek.
Moina, śliczna i zachwycająca od dzieciństwa, była zawsze ze strony pani d’Aiglemont przedmiotem ukochania mimowolnego u wielu matek, które często zdaje się niepodobném do wytłómaczenia, lub téż według pilniejszych badaczy tłómaczy się aż nadto dobrze. Cudna twarzyczka Moiny, dźwięk jéj głosu, jéj ruchy, chód, wyraz całéj postaci, wszystko to budziło w margrabinie najtkliwsze wrażenia mogące poruszyć i radować serce macierzyńskie. Pierwiastek jéj życia w obecnéj chwili w dniach minionych i w przyszłości wreszcie, tkwił w téj młodéj kobiecie, któréj oddała wszystkie skarby swojego serca. Moina przeżyła szczęśliwie czworo innych dzieci starszych od siebie. Pani d’Aiglemont, tak mówili ludzie światowi, straciła w najnieszczęśliwszy sposób śliczną córkę, któréj los był prawie nieznany, i pięcioletniego chłopczyka jakąś dziwną katastrofą. Margrabina zapewne widziała wolę nieba w tém, że los oszczędził jéj najpiękniejszą córkę, i święciła tylko słabe wspomnienie zmarłym przedwcześnie dzieciom, a grobowce jéj serca, nakształt mogił wysypanych w polu dla poległych, porosły kwiatami.
Świat wprawdzie mógł od niéj żądać surowego rachunku z powodów tego zapomnienia i téj wyłącznéj miłości, ale świat paryzki uniesiony jest takim strumieniem wypadków, mód, nowych idei, że całe życie przeszłe pani d’Aiglemont było zupełnie zapomniane. — Nikt nie mógł jéj obwiniać o chłód i niepamięć, bo te nie obchodziły nikogo, gdy przeciwnie jéj wielka miłość dla Moiny zajmowała wszystkich i miała cały urok przesądu. Zresztą margrabina mało bywała w świecie, a ci wszyscy, którzy ją znali, widzieli, że była dobra, łagodna, pobożna i pobłażająca. Czyż nie trzebaby mieć jakiegoś szczególnego interesu, by zaglądać po-za te pozory, na których poprzestaje zwykle towarzystwo? A potém czegóż świat nie przebacza starcom, skoro oni godzą się niknąć jak cienie i zadawalniają się wspomnieniami? Pani d’Aiglemont była wzorem chętnie przytaczanym rodzicom przez dzieci i świekrom przez zięciów. Wszakże ona oddała przed czasem cały majątek Moinie, cieszyła się szczęściem młodéj hrabiny i żyła jedynie dla niéj i przez nią. A jeśli jaki starzec, jaki wuj niedowierzający ganił jéj postępowanie, mówiąc:
— Pani d’Aiglemont zapewne pożałuje niedługo, że wyzuła się z całego majątku dla córki, bo jeśli nawet zna dobrze serce pani de Saint-Hereen, nie może być równie pewną postępowania zięcia; — to zagłuszał ich ogólny okrzyk zgrozy i pochwały sypiące się ze stron wszystkich na cześć Moiny.
— Trzeba oddać tę sprawiedliwość pani de Saint-Hereen — dowodziła młoda kobieta — że matka jéj nie znajduje koło siebie żadnéj zmiany. Pani d’Aiglemont ma cudny apartament, konie na zawołanie, i może jak dawniéj bywać i w świecie i gdzie chce tylko.
— Tak, byle nie na operze włoskiéj — odpowiadał pocichu stary pasorzyt, jeden z tych ludzi, którzy sądzą się w prawie wszystkim dokuczać językiem, pod pozorem niepodległości umysłu. — Oprócz ukochanego dziecka, margrabina lubi jedynie muzykę. W swoim czasie ślicznie śpiewała! ale ponieważ loża hrabiny jest zawsze zajęta przez świetną młodzież, a obecność matki zawadzałaby téj osóbce, mającéj już sławę skończonéj kokietki, ta woli nie bywać wcale na włoskiéj operze.
— Pani de Saint-Hereen — mówiła panna na wydaniu — wydaje dla matki najświetniejsze wieczory, ma salon, gdzie bywa cały Paryż.
— Tak salon, gdzie nikt nie zwraca najmniejszéj uwagi na margrabinę — odpowiadał pasorzyt.
— Tym sposobem pani d’Aiglemont nigdy nie jest samą — mówił młody człowiek, trzymając stronę młodych kobiet.
— Tak, rano kochana Moina śpi — ciągnął daléj pocichu stary spostrzegacz — o czwartéj, kochana Moina jest w Bulońskim lasku. Wieczór, kochana Moina jedzie na bal lub teatr... Prawda, iż pani d’Aiglemont może widywać córkę, gdy ta się ubiera lub w czasie obiadu, kiedy przypadkiem kochana Moina obiaduje w domu.
Nie dawniéj, jak ośm dni temu — mówił ciągłe nieubłagany pasożyt biorąc pod ramię nieśmiałego guwernera, który od bardzo niedawna gościł w domu gdzie się znajdowali obecnie — widziałem tę biedną matkę siedzącą smutną i osamotnioną przy kominku. — Co pani jest — zapytałem. — Spojrzała na mnie z uśmiechem, ale widziałem dobrze, iż płakała. — Myślałam właśnie — odparła — jak to dziwno być saméj, kiedy się miało pięcioro dzieci. Ale taki już nasz los! a przytém jestem szczęśliwa, bo wiem, że Moina się bawi. Mogła przecież wywnętrzyć się przede mną; znałem niegdyś jéj męża; był-to lichy umysł; szczęściem dla niego, że miał ją za żonę, jéj to z pewnością zawdzięczał swoje parostwo i urząd na dworze Karola X.
W rozmowach światowych tyle jest błędów, traktuje się w nich tak lekko wielkie cierpienia, że historyograf obyczajów zmuszony jest rozsądnie ważyć zdania wypowiadane od niechcenia, przy tyla roztargnieniach. Zresztą nikt może nie ma prawa orzekać, kto ma słuszność, gdzie sprawa się toczy pomiędzy matką a dzieckiem. Pomiędzy dwoma sercami, związanemi w ten sposób, jeden jest tylko sędzia — Bóg! Bóg, który nieraz urządza trybunał w ognisku rodzin i używa wiekuiście dzieci na ukaranie matek, ojców na ukaranie synów, narodów na ukaranie królów, władców na ukaranie narodów, wszystkich przeciwko wszystkim, Bóg, który uczucia zastępuje uczuciami, jak młode liście zastępują stare, i działa w widokach niewzruszonego porządku, celu zrozumiałego jemu tylko. Zapewne każda rzecz idzie na jego łono albo raczéj na nie powraca.
Te religijne uczucia, tak naturalne w sercu starców, tkwiły rozpierzchłe w duszy pani d’Aiglemont, były one czasem jasne, czasem niewyraźne, to znów rozwijały się w całéj pełni jak kwiaty wodne w czasie burzy. Usiadła zmęczona, osłabła długiém rozmyślaniem, marzeniami, w których życie całe rozwija się przed oczyma tych, co przewidują śmierć rychłą.
Ta kobieta, zestarzała przed czasem, przedstawiałaby ciekawy obraz dla poety, któryby przypadkiem przechodził bulwarami. Siedziała pod wątłym cieniem akacyi, a cóż znaczy w południe cień akacyi? i na twarzy jéj bladéj i chłodnéj nawet wśród gorących promieni słońca można było wyczytać tysiące rzeczy. Twarz ta wyrazista miała więcéj powagi, niż go nadaje schyłek życia, więcéj głębi, niż to ma zwykle miejsce z powodu doświadczenia. Był-to jeden z tych typów, który wśród tysiąca innych bez charakteru zatrzymuje wzrok i myśléć każe, w ten sam sposób, jak wśród tysiąca obrazów galeryi jesteśmy silnie poruszeni cudną głową, na któréj Murillo odmalował boleść macierzyńską lub wyrazem twarzy Beatryczy Cenci, w którą Guido Reni wcielił największą niewinność wśród najokropniejszéj zbrodni, lub téż ponurą figurą Filipa II, gdzie Velasquez zaklął na wieki majestatyczną trwogę, jaką królewskość budzić powinna. Niektóre twarze ludzkie mają tę władzę, że przemawiają do nas, budują nas, odpowiadają najtajniejszym myślom lub tworzą nawet całe poematy. Zlodowaciała twarz pani d’Aiglemont miała przerażającą poezyą, podobną była do postaci rozsianych tysiącami w Bozkiéj Komedyi Dantego.
Przez krótką porę rozkwita kobieta, charakter jéj piękności nadaje się wybornie do kłamstwa, na jakie ją skazują i słabość wrodzona i nasze urządzenia społeczne. Pod bogatym kolorytem jéj świeżych policzków, pod ogniem spojrzenia, pod delikatną siecią drobnych zarysów zawsze pełnych wdzięku, każde wzruszenie ukryć się może, ognie wewnętrzne giną tak dobrze w blasku źrenic tryskających życiem, że przelotny przebłysk cierpienia zdaje się tylko podwojonym wdziękiem. Twarz młoda jest dyskretna, bo jest nieruchoma, młoda kobieta posiada gładkość, spokój i świeżość powierzchni jeziora. Dopiéro od trzydziestego roku nabiera ona fizyognomii. Aż do tego wieku malarz znajdzie na twarzy tylko białą i różową farbę i uśmiechy pełne jednego tylko wyrazu młodości i miłości jednostajnéj pozbawionéj głębi. Co innego w starości; wówczas wszystko już przemówiło w kobiecie, namiętności wyryły się na jéj twarzy, była już kochanką, żoną, matką; gwałtowne wyrazy radości i bólu w końcu zdeformowały, umęczyły jéj rysy, wypisały się na nich tysiącem zmarszczek, z których każda ma swoję wymowę. Wówczas głowa kobieca staje się tragiczną boleścią, piękną smutkiem, lub téż zachwycającą spokojem. Jeśli wolno jest daléj używać tego porównania, możnaby rzec, iż łożysko wyschnięte jeziora dozwala spostrzedz ślady potoków wszystkich, które go zasilały. Głowa staréj kobiety nie przemawia wówczas do świata, bo ten przeraża się lekkomyślnie, widząc zniszczenie elegancyi i wdzięku, ani do tuzinkowego artysty, bo ten w niéj nic nie dostrzeże, ale do prawdziwego poety, do tego, co posiada pojęcie piękna, wolne od wszelkiego konwencyonalizmu, na którym opierają się przesądy zarówno co do piękności jak i co do sztuki.
Chociaż pani d’Aiglemont nosiła modny kapelusz, łatwo można było dostrzedz, że włosy jéj, niegdyś czarne, zbielały pod nawałem ciężkich ciosów; pomimo to jednak sposób zaczesania włosów świadczył o nawyknieniach wdzięku i dobrego smaku i rysował kształty czoła zwiędniałego, pomarszczonego, ale na którém znać było dawny majestat. Owal jéj twarzy, regularność rysów przypominały jeszcze, jakkolwiek słabo, piękność, z któréj niegdyś musiała być dumną; te ślady piękności uwydatniały silniéj jeszcze cierpienia, które musiały być dojmujące, skoro zdołały ściągnąć rysy, wysuszyć skronie, pożréć policzki, a zwiędłe powieki pozbawić ich głównéj ozdoby — rzęs.
Wszystko było milczące w téj kobiecie, jéj chód i ruchy miały tę powolność skupioną i poważną, nakazującą poszanowanie. Skromność jéj zamieniła się w nieśmiałość i zdawała się pochodzić z nawyknień nabranych od lat kilku, w których ciągle usuwała się przed córką; słowa jéj były rzadkie; łagodne jak zwykle u osób zmuszonych dużo myśléć i żyć samym w sobie. Ten sposób zachowania się sprawiał nieopisane wrażenie, budził nie obawę, nie litość, ale jakieś pośrednie uczucie, łączące w sobie wszystkie ich odcienie. Wreszcie sam rodzaj zmarszczek pokrywających jéj rysy, bladość cierpiącego spojrzenia, wszystko to świadczyło o łzach niespłakanych, które spadały na serce.
Nieszczęśliwi, przywykli spoglądać w niebo, ażeby zanosić mu skargi na nędzę téj ziemi, odnaleźliby łatwo w spojrzeniu téj matki bolesne nawyknienia modlitwy bez słów, wznoszonéj cochwilnie i lekkie oznaki tych tajemnych zadraźnień, które w końcu niweczą kwiat uczuć a nawet niweczą macierzyństwo.
Malarze mają barwy dla podobnych portretów, ale słowa niezdolne są oddać je wiernie; istnieją bowiem w tonach cery i w wyrazie twarzy zjawiska niewytłómaczone, które odczuć się dadzą za pomocą wzroku, gdy tymczasem poeta opowiedziéć może wypadki zrządzające tak straszne zmiany fizyognomii, ażeby je zrozumiałemi uczynić.
Twarz pani d’Aiglemont świadczyła o burzy spokojnéj i zimnéj, o tajemnéj walce pomiędzy heroizmem macierzyńskiéj boleści a niedoskonałością naszych uczuć skończonych, które nieskończoności podołać nie mogą. Cierpienia te nieustannie powtarzane wytworzyły w niéj coś chorobliwego. Zapewne wzruszenia zbyt gwałtowne fizycznie nadwerężyły to macierzyńskie serce, i choroba, może anewryzm, zagrażała życiu, choć sama o tém nie wiedziała. Prawdziwe zgryzoty są zazwyczaj spokojne, zdają się drzemać w głębokiém łożysku, które sobie wyrobiły, ale niszczą życie nakształt tego straszliwego kwasu, co kryształ nawet przejada.
W téj chwili dwie łzy spłynęły po licach margrabiny, powstała nagle, jakby uczuła boleść dotkliwszą od innych. Zapewne zwątpiła o przyszłości Moiny. I przeczuwając wszystkie nieszczęścia, jakie córkę jéj spotkać miały, nieszczęścia własnego życia spadły jéj na serce.
Położenie téj matki stanie się zrozumiałe, skoro opiszemy położenie córki.
Hrabia de Saint-Hereen wyjechał od sześciu miesięcy dla spełnienia misyi politycznéj. Przez czas jego nieobecności Moina, która do wszystkich żądz modnéj kobiety łączyła kapryśne zachcianki zepsutego dziecka, bądź-to z nierozwagi, ażeby dogodzić swéj próżności kobiecéj, bądź-to dla spróbowania swéj władzy bawiła się namiętnością człowieka przebiegłego ale bez serca, który okazywał dla niéj jednę z tych miłości gwałtownych z pozoru, gdzie jednak mieszają się wszystkie próżnostki i ambicye światowe salonowca. Pani d’Aiglemont, któréj długie doświadczenie dało naukę życia, znajomość ludzi i pokazało niebezpieczeństwa świata, śledziła wzrost téj miłostki i przeczuwała zgubę córki, widząc, że wpadła w ręce człowieka, dla którego nic świętego nie było. A jednak Moina słuchała go z przyjemnością. Jéj najukochańsze dziecko znajdowało się nad przepaścią. Nie wątpiła o tém i nie mogła jéj powstrzymać, gdyż drżała przed własną córką. Wiedziała z góry, że Moina nie posłucha żadnej z jéj rozsądnych przestróg, nie miała najmniejszéj władzy nad tą duszą, która dla niéj okazywała się ze stali a dla innych była cudnéj miękkości. Ona byłaby zapewne wybaczyła jako nieszczęście prawdziwe uczucie, usprawiedliwione przynajmniéj wysokiemi przymiotami uwodziciela; ale margrabina wiedziała dobrze, iż córka ulegała jedynie popędom zalotności, a sama pogardzała Alfredem de Vandenesse, wiedząc, że on uważa romans z Moiną za rodzaj gry szachowéj. Chociaż Alfred de Vandenesse budził głęboki wstręt w téj nieszczęśliwéj matce, była zmuszoną ukrywać w najtajniejszéj głębi serca powody tego wstrętu. Była ściśle związana z margrabią de Vandenesse, ojcem Alfreda, a ta dawna przyjaźń, szanowana przez ludzi, dozwalała młodemu człowiekowi bywać na poufałéj stopie w domu pani de Saint-Hereen, dla któréj udawał namiętność, pochodzącą jeszcze z lat dziecinnych. Daremnie zresztą pani d’Aiglemont rzuciłaby pomiędzy swoję córkę a Alfreda straszne słowo, coby ich rozdzielić powinno, była pewna, że potęga tego słowa, hańbiącego ją w oczach własnéj córki, nie osiągnęłoby swego celu. Alfred był zanadto zepsuty, Moina miała zawiele rozumu, by uwierzyć podobnemu odkryciu, młoda kobieta byłaby z pewnością obeszła je, uważając to za fortel ze strony matki. Pani d’Aiglemont sama własnemi rękoma wybudowała swoje więzienie, zamurowała się w niém i zmuszona była patrzéć, jak się gubi piękne życie Moiny, to życie, które stało się jéj sławą, jéj szczęściem, jéj pociechą, istnością stokroć droższą dla niéj od własnego życia. Było-to straszne cierpienie, cierpienie bez nazwy, przepaść bezdenna!
Czekała niecierpliwie obudzenia córki, a jednak go się lękała, podobna w tém do nieszczęśliwych na śmierć skazanych, którzy pragnęliby już nie żyć, a przecież drżą na myśl o kacie. Margrabina postanowiła spróbować ostatniego usiłowania; ale może nie tyle lękała się złego skutku, jak jednéj z tych ran, tak bolesnych dla jéj serca, że odbierały jéj całą odwagę. Do czegoż ją doprowadziła miłość macierzyńska: kochać córkę, lękać jéj się, wyczekiwać uderzenia sztyletu i iść naprzeciw niemu?... Miłość macierzyńska jest tak wielką w kochających sercach, że matka wsparta wiarą i miłością prędzéj umrze, niżeli dojdzie do obojętności.
Dziś od rana pamięć margrabiny przedstawiła jéj kilka drobnych z pozoru faktów, które jednak w życiu moralném są ważnemi wypadkami. Czasem rzeczywiście w jednym ruchu zamyka się cały dramat, wyraz nadany głosowi rozdziera życie całe, obojętność spojrzenia zabija szczęśliwą namiętność; a nieszczęściem margrabina d’Aiglemont zanadto wiele widziała podobnych ruchów, słyszała słów i odebrała okrutnych spojrzeń, ażeby w pamięci mogła zaczerpnąć nadzieję. Wszystko było dla niéj dowodem, że Alfred zgubił ją w sercu córki i że teraz ona, matka, była dla Moiny nie przedmiotem miłości, ale obowiązku.
Tysiące drobnostek świadczyło o niegodziwém postępowaniu pani de Saint-Hereen względem niéj, była-to okropna niewdzięczność, ale margrabina uważała je za słuszną karę, szukała usprawiedliwienia dla córki w wyrokach Opatrzności, ażeby mogła kochać jeszcze chłoszczącą rękę.
Tego ranka przypomniała sobie wszystko i wszystko uderzyło ją znowu tak boleśnie w serce, że czara jéj cierpień musiała się przepełnić najlżejszą przykrością. Zimne spojrzenie mogło ją zabić w téj chwili. Trudno jest opisywać drobne domowe wypadki, ale kilka starczy, ażeby dać o wszystkich wyobrażenie. I tak: margrabina miała słuch trochę stępiony, jednakże nigdy nie mogła wymódz na Moinie, by ta podnosiła głos, mówiąc do niéj; a w dniu kiedy z całą naiwnością cierpienia prosiła córkę, by powtórzyła niedosłyszany frazes, Moina uczyniła to tak niechętnie, że już nigdy więcéj pani d’Aiglemont nie ponowiła podobnie skromnego żądania. Od tego czasu, gdy Moina opowiadała co lub rozmawiała, margrabina przybliżała się do niéj; ale często znowu młoda kobieta zdawała się znudzoną kalectwem, które nierozważnie wymawiała matce. Ten przykład pomiędzy wielu innemi uderzał boleśnie serce matki. Odcienie podobne uszłyby może zwykłemu spostrzegaczowi, ale były one widoczne dla kobiecych oczów. Pewnego dnia pani d’Aiglemont mówiła córce, że księżna de Cadignan odwiedzała ją, a Moina zawoła nieoględnie: — „Jakto! ona była tu dla mamy?“ Wyraz, z jakim wypowiedziała te słowa, akcent, jaki na nie położyła, malowały delikatnemi odcieniami zdziwienie i elegancką pogardę, które kazały pożałować obyczaju dzikich, co zabijają starców, skoro ci nie mogą się utrzymać na gałęzi mocno wstrząsanego drzewa. Pani d’Aiglemont powstała, uśmiechnęła się i poszła wypłakać się w tajemnicy.
Ludzie dobrze wychowani, szczególniéj téż kobiety, zdradzają jedynie swoje uczucia niedostrzegalnemi prawie znakami, które przecież pozwalają odgadywać drgania serca dla tych, co odnajdują w swojém życiu położenia podobne do tego, w jakiém znajdowała się ta zbolała matka. Przygnębiona swemi wspomnieniami pani d’Aiglemont widziała znowu te mikroskopijne a okrutne fakta i nie mogła się omylić na téj strasznéj pogardzie pokrytéj uśmiechami. Ale łzy jéj oschły, gdy usłyszała, jak otwierano żaluzye w pokoju sypialnym córki, i biegła ku tym oknom ścieżką wiodącą koło kraty, przy któréj dotąd siedziała. Idąc, zauważyła staranność, z jaką ogrodnik zagrabiał piasek na téj alei zwykle niedbale utrzymanéj. Gdy pani d’Aiglemont podeszła pod okna córki, żaluzye zamknęły się nagle.
— Moina! — zawołała.
Nie było odpowiedzi.
— Pani hrabina jest w małym saloniku — rzekła panna służąca Moiny, gdy pani d’Aiglemont, powróciwszy do domu, zapytała, czy córka jéj wstała.
Margrabina miała serce zbyt przepełnione i głowę zaprzątnioną, ażeby zastanawiać się nad temi drobnemi z pozoru okolicznościami; poszła więc wprost do małego saloniku, gdzie zastała Moinę w ranném ubraniu, w czepeczku narzuconym niedbale na nieuczesane włosy, w pantoflach, miała u paska klucz od swego pokoju, na twarzy jéj malowały się burzliwe myśli i żywe kolory. Siedziała na sofie i zdawała się zastanawiać.
— Kto tam idzie? — zapytała ostrym głosem. — Ach! to ty, matko — dodała niedbale, spostrzegłszy ją.
— Tak, moje dziecko, to twoja matka.
Wyraz, z jakim pani d’Aiglemont wyrzekła te słowa, świadczył o wylaniu serca i wzruszeniu niemal świętém, gdyż trudnoby na oddanie go wynaléźć inne wyrażenie. Przyodziała się tak świętym charakterem matki, że to uderzyło Moinę. Zwróciła się do niéj ruchem, w którym widać było uszanowanie, niepokój i wyrzut sumienia. Margrabina zamknęła drzwi saloniku, gdzie nikt nie mógł wejść bez zrobienia hałasu w poprzedzających pokojach. Broniło ją to od niedyskretnych uszów.
— Moja córko — rzekła margrabina — jest moim obowiązkiem oświecić cię w jednéj z najważniejszych chwil naszego kobiecego życia, w któréj znajdujesz się teraz, może sama o tém nie wiedząc, o któréj ja powiedziéć ci muszę więcéj jako przyjaciółka niż jako matka. Wyszedłszy za mąż wolna jesteś co do swoich czynów, winnaś z nich sprawę jednemu tylko mężowi; ale tak mało dałam ci uczuć władzę macierzyńską — może było to błędem z mojéj strony — iż mam, sądzę, prawo żądać, byś mnie wysłuchała raz jeden w ważnéj chwili, w któréj musisz potrzebować dobréj rady. Pomyśl, Moino, żem cię wydała za człowieka niepospolitych zdolności, którym możesz się szczycić, że...
— Mamo — zawołała Moina, przerywając jéj z zadąsaną minką — już wiem, co mi chcesz powiedziéć: będziesz mnie łajać z powodu Alfreda.
— Nie odgadłabyś tego tak łatwo, Moino, — odparła poważnie margrabina, wstrzymując łzy — gdybyś nie czuła...
— Czego? — spytała dumnie prawie. — Alboż, moja matko, prawdziwie...
— Moino — zawołała pani d’Aiglemont z widoczném wysileniem — trzeba, żebyś wysłuchała uważnie tego, co ci muszę powiedziéć.
— Słucham — wyrzekła młoda kobieta, zakładając ramiona z wyrazem hardego posłuszeństwa. — Pozwól mi tylko mamo — dodała z niepojętą zimną krwią — zadzwonić na Paulinę i odesłać ją.
Zadzwoniła.
— Moje drogie dziecko, Paulina słyszéć nie może.
— Mamo — wyrzekła znowu Moina z miną poważną, która powinna była zwrócić uwagę matki — ja muszę...
Zatrzymała się, bo w téj chwili panna służąca nadeszła.
— Paulino, — mówiła, zwracając się do niéj — idź do Baudran’a ale idź sama i dowiedz się, dlaczego nie mam dotąd mego kapelusza.
Usiadła napowrót i spojrzała uważnie na matkę. Margrabina miała wezbrane serce i oczy suche, doznawała w téj chwili wzruszenia, którego boleść jedynie przez matki zrozumianą być może. Przedstawiła ona córce niebezpieczeństwo, w jakiém się znajdowała. Ale bądź to, że Moina uczuła się dotkniętą podejrzeniami, jakie matka jéj miała względem syna margrabiego de Vandenesse, bądź to, że była w jednéj z tych chwil niepojętego szaleństwa, które tłómaczyć tylko może niedoświadczenie młodości; skorzystała z chwili przerwy w mowie matki i wyrzekła, śmiejąc się przymuszonym śmiechem.
— Mamo, ja sądziłam, że jesteś jedynie zazdrosną o ojca.
Na te słowa pani d’Aiglemont zamknęła oczy, spuściła głowę i wydała ciche westchnienie. Rzuciła w górę spojrzenie, pchnięta niezwyciężoną potrzebą wezwania Boga, jaką czujemy w ważnych momentach życia, potém zwróciła na córkę oczy pełne strasznego majestatu i głębokiego bolu.
— Moja córko — wyrzekła poważnie — byłaś dla matki niemiłosierniejszą niż człowiek, któregom obraziła, niemiłosierniejszą, niż zapewne będzie sam Bóg.
Powstała, ale doszedłszy do drzwi, odwróciła się i dostrzegła jedynie zdziwienie w oczach córki, i oddaliła się, ale doszła tylko do ogrodu, tam opuściły ją siły, uczuła w sercu ból gwałtowny i upadła na ławkę. Wówczas oczy jéj, błądząc po piasku alei, zobaczyły miękkie kroki, które pozostawiły wyraźne ślady butów. Bez wątpienia córka jéj była zgubioną. Wówczas zrozumiała powód rozkazu danego Paulinie. Ta straszna myśl zrodziła inną jeszcze straszniejszą. Zrozumiała, że syn margrabiego de Vandenesse zniszczył w sercu Moiny szacunek, jaki córka winna matce. Boleść jéj się wzmogła, aż omdlała powoli i zdawała się senna.
Młoda hrabina myślała, że matka pozwoliła sobie powiedziéć jéj rzeczy zbyt silne i że wieczorem małe pieszczoty i względy sprowadzą znów zgodę między niemi. Słysząc krzyk kobiecy w ogrodzie wychyliła się niedbale z okna w chwili, gdy Paulina, która do téj pory nie wyszła jeszcze, wołała o ratunek podnosząc w objęciu margrabinę.
— Nie straszcie mojéj córki! — to było ostatnie słowo, jakie wymówiła ta matka.
Moina zobaczyła, jak niesiono ją bladą, nieruchomą, oddychającą z trudnością, ale poruszającą ręce, jak gdyby chciała walczyć lub mówić. Pognębiona tym widokiem Moina szła za matką, w milczeniu pomogła ją rozebrać i położyć. Wina popełniona ciążyła na niéj. W téj ostatniéj chwili poznała swoję matkę, a nie mogła już nic naprawić. Chciała pozostać z nią sam na sam, a kiedy nie było już nikogo w pokoju, kiedy uczuła zimno téj ręki tak zawsze dla niéj pieszczotliwéj, zalała się łzami. Zbudowana jéj płaczem, margrabina zdołała jeszcze spojrzéć na ukochaną Moinę, a słysząc łkania rozdzierające jéj wątłe piersi, patrzała na córkę z uśmiechem. Ten uśmiech dowiódł młodéj matkobójczyni, że serce matki jest otchłanią, w głębi któréj można zawsze znaléźć przebaczenie.
Skoro tylko zrozumiano stan margrabiny, wyprawiono konnych ludzi po doktora, felczera i wnuków pani d’Aiglemont. Młoda margrabina z dziećmi przybyła jednocześnie z pomocą lekarską i wszyscy utworzyli dość pokaźną grupę milczącą i niespokojną, do któréj przyłączyli się służący. Młoda margrabina, nie słysząc żadnego ruchu w pokoju choréj, poszła cicho do drzwi zapukać. Na ten głos Moina, przebudzona zapewne ze swéj boleści, otworzyła gwałtownie drzwi na oścież, spojrzała błędnym wzrokiem na zgromadzenie rodzinne a przerażenie, wyrażone w jéj całéj postawie, było wymowniejsze od słów. Na ten widok wszyscy oniemieli. Można było dostrzedz zdaleka nogi margrabiny sztywne i wyciągnięte konwulsyjnie na łożu śmiertelném.
Moina oparła się o drzwi, spojrzała na krewnych i rzekła głuchym głosem:
Straciłam matkę!

Paryż, 1828—1844.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – d’Aiglemont.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Waleria Marrené.