Kobieta morska/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Kobieta morska
Rozdział Akt III
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Fruen fra havet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
Ustronne miejsce w ogrodzie doktora Wangla. Na lewo kamienna ławka. Miejsce jest wilgotne, bagniste, ocienione staremi drzewami, na prawo widać brzeg zarośniętéj sadzawki. Nizki płot oddziela ogród od ścieżki i fiordu, leżącego w głębi. Jeszcze głębiej za fiordem, łańcuch gór skalistych. Popołudnie, zbliża się wieczór.

SCENA PIERWSZA.
BOLETA siedzi na ławce i szyje. Obok niéj leżą książki i koszyk z robotą. HILDA i LYNGSTRAND z przyborami łowieckiemi idą nad sadzawką. Późniéj ARNHOLM.

HILDA (dając znak Lyngstrandowi). Stój pan spokojnie, widzę dużą rybę.
LYNGSTRAND (spoglądając). Gdzież ona jest?
HILDA (pokazując). Czyż pan nie widzi tam na dole? A to Boże odpuść, jeszcze jedna, (spogląda za drzewa). Ale ten to je spłoszy.
BOLETA (patrzy także). Któż to idzie?
HILDA. Twój nauczyciel.
BOLETA. Mój?
HILDA. Bogu wiadomo, że moim nigdy nie był.
ARNHOLM (z prawéj strony ukazuje się między drzewami). Są tu jeszcze ryby w sadzawce?
HILDA. Tak, są wielkie karasie.
ARNHOLM. Jakto! żyją jeszcze stare karasie?
HILDA. Tak, są one uparte, ale chcemy z niektóremi zrobić koniec.
ARNHOLM. Lepiéjby było szukać ich w fiordzie.
LYNGSTRAND. Nie, ta sadzawka ma coś tajemniczego.
HILDA. Tak, to miejsce ma swój urok. (do Arnholma). Czy pan się kąpał?
ARNHOLM. Właśnie wracam z kąpieli.
HILDA. Był pan pewno w basenie?
ARNHOLM. Tak, nie osobliwy ze mnie pływak.
HILDA. Nie umie pan płynąć leżący?
ARNHOLM. Nie.
HILDA. A ja umiem. (do Lyngstranda). Sprobujmy po tamtéj stronie. (Idą brzegiem na prawo).



SCENA DRUGA.
ARNHOLM i BOLETA.

ARNHOLM (zbliżając się do Bolety). Pani tutaj sama?
BOLETA. Jak zwykle.
ARNHOLM. Czy matki niema w ogrodzie?
BOLETA. Nie, pewno poszła z ojcem na przechadzkę.
ARNHOLM. Jakże jéj dzisiaj?
BOLETA. Nie wiem dobrze, zapomniałam się zapytać.
ARNHOLM. Co tu pani ma za książki?
BOLETA. Jedna zajmuje się roślinami, a druga to opis ziemi.
ARNHOLM. Pani chętnie czyta podobne książki?
BOLETA. Bardzo chętnie, skoro tylko mam czas. Ale przedewszystkiém muszę zajmować się domem.
ARNHOLM. Pomaga pani w tém matka, a raczéj macocha.
BOLETA. Nie, to mój dział pracy. Musiałam przecież zająć się domem, gdy ojciec był sam, a potém już tak zostało.
ARNHOLM. Ale ma pani zawsze owo pragnienie książek.
BOLETA. Tak, czytam, skoro tylko mam pożyteczne książki. Trzeba przecież nabrać pojęcia o świecie, bo tu żyjemy tak po za wszystkiém, co istnieje rzeczywiście.
ARNHOLM. Nie mów tego, kochana Boleto.
BOLETA. Jednakże... Zdaje mi się, że nasze życie niewiele się różni od tego, co jest udziałem tych karasi w sadzawce. Tak blizko nich jest fiord, a tam przepływają wielkie swobodne ryby, ale one o tém nic nie wiedzą, te biedne karasie. One nigdy wśród nich nie będą.
ARNHOLM. Sądzę, żeby się pani także bardzo przydało trochę pobujać po świecie.
BOLETA. Mnie się zdaje, żeby to nie zmieniło położenia.
ARNHOLM. A przytém nie można powiedzieć, żeby się tu żyło po za światem, przynajmniéj w lecie przenosi się tu ruch towarzyski, miejsce to staje się na czas pewien niemal ogniskiem umysłowém.
BOLETA (z uśmiechem). O tak! wszakże i pan tu jesteś także w przelocie, łatwo panu z nas żartować.
ARNHOLM. Żartować z pani? Co za myśl!
BOLETA. No tak, bo o tém życiu towarzyskiém i ognisku umysłowém zasłyszał pan coś na mieście, od tutejszych mieszkańców. Oni to zawsze mają na ustach.
ARNHOLM. Zauważyłem to.
BOLETA. W gruncie rzeczy, niéma w tém słowa prawdy, przynajmniéj co do nas, którzy tu stale zamieszkujemy. Cóż nam z tego przyjdzie, że wielki świat, obcy nam zupełnie, przybywa tu na dni parę, ażeby zobaczyć słońce o północy. My musimy daléj wieść nasze karasie życie.
ARNHOLM (siadając przy niéj). Powiedz mi, droga Boleto, czy niemasz przypadkiem określonego celu pragnień.
BOLETA. Ach! może i mam.
ARNHOLM. Czegobyś właściwie chciała?
BOLETA. Nadewszystko, chciałabym się stąd wydostać.
ARNHOLM. Więc to stoi na pierwszym planie?
BOLETA. Tak, a następnie chciałabym się uczyć wielu rzeczy, uczyć porządnie.
ARNHOLM. Gdy byłem twoim nauczycielem, ojciec mówił, że cię wyśle na studya.
BOLETA. Ach! tak! Biedny ojciec — on nieraz coś powié, ale gdy do tego przychodzi, to... Niéma w nim stałego postanowienia.
ARNHOLM. Może i masz w tém słuszność, czy jednak z nim mówiłaś szczerze i poważnie?
BOLETA. Nie, tego nie zrobiłam.
ARNHOLM. Ależ to zrobić trzeba, zanim będzie zapóźno. Dlaczegożeś nie uczyniła tego, Boleto?
BOLETA. Może ja także nie mam dość stałego postanowienia. Może jest to u mnie dziedziczne.
ARNHOLM. Hm! jesteś dla saméj siebie niesprawiedliwą.
BOLETA. Niestety nie. A przytém ojciec nie ma czasu myśleć o mnie i mojéj przyszłości. Nie chce mu się. Odpycha takie rzeczy od siebie, kiedy mu do głowy przychodzą, on jest cały zajęty Ellidą.
ARNHOLM. Jakto, kim?
BOLETA. Mówiłam o nim i mojéj macosze (poprawiając się). Ojciec i matka żyją wyłącznie tylko dla siebie, jak pan mógł zauważyć.
ARNHOLM. Tém lepiéj byłoby, gdybyś wyjechała.
BOLETA. A mnie się znowu zdaje, że nie mam prawa ojca opuszczać.
ARNHOLM. Droga Boleto, będziesz to kiedyś musiała uczynić. Sądzę więc, że im wcześniéj, tém lepiéj.
BOLETA. Tak jest, właściwie nic mi innego nie pozostaje, muszę przecież sama o sobie myśléć i starać się osiągnąć jakieś stanowisko. W wypadku śmierci ojca, cóżby mi pozostało? a jednak, sama myśl opuszczenia go mnie przeraża.
ARNHOLM. Przeraża?
BOLETA. Boję się o niego.
ARNHOLM. Ależ na Boga! Czémże jest macocha? Przecież ona z nim zostanie.
BOLETA. To prawda, ale ona nie nadaje się do wielu rzeczy, które szły tak składnie. Ona tylu rzeczy nie dostrzega, albo też, nie chce dostrzedz, lub, wreszcie nie troska się o nie. Właściwie nie wiem, jakby to nazwać.
ARNHOLM. Hm! rozumiem, o czém mówisz.
BOLETA. Biedny ojciec. Nie wszystkiemu podoła. Nie wiem, czyś pan to zauważył. Niéma téż takiego nawału pracy, by ta zajmowała mu czas cały, a ona nie jest w stanie mu dopomódz. Może téż jest w tém po części jego własna wina.
ARNHOLM. Jak to pani rozumie?
BOLETA. Ach! Ojciec pragnie zawsze widziéć około siebie zadowolone twarze, w domu — jak mówi — powinno być jasno i wesoło. Lękam się więc, by nie pozwalał jéj czasami na lekarstwa, które mogą potém okazać się szkodliwemi.
ARNHOLM. Czy tak sądzisz na prawdę?
BOLETA. Nie mogę się od téj myśli uwolnić, bo czasem jest taka dziwna (gwałtownie). Albo czy to właściwe, ażebym ja, a nie ona pozostała w domu. W gruncie rzeczy, to się ojcu na nic nie przyda, przytém zdaje mi się, że mam także obowiązki względem saméj siebie.
ARNHOLM. Wiesz co, droga Boleto, musimy jeszcze o tém pomówić.
BOLETA. To się nie na wiele przyda. Myślę, żem na to przeznaczona, ażeby tu pozostać, jak karaś w sadzawce.
ARNHOLM. Bynajmniéj, to od ciebe saméj zależy.
BOLETA. (z żywością). Czy doprawdy?
ARNHOLM. Wierzaj mi. Przyszłość jest w twoich własnych rękach.
BOLETA. O gdyby tak było! Powie pan ojcu za mną dobro słówko.
ARNHOLM. A jakże, ale przedewszystkiém chciałbym z tobą, droga Boleto, pomówić jasno i bez ogródek (spogląda na lewo). Cyt! Niech się nikt nie domyśla. Późniéj powrócimy do tego przedmiotu.



SCENA TRZECIA.
Poprzedni, ELLIDA wchodzi z lewéj strony, bez kapelusza, z chustką zarzuconą na głowę.

ELLIDA (żywo i niespokojnie). Ach! jak tu dobrze i jak ślicznie!
ARNHOLM (powstając). Była pani na przechadzce?
ELLIDA. Tak, odbyliśmy długą, przepyszną przechadzkę z mężem, po górach, a teraz zejdziemy na dół i popłyniemy.
BOLETA. Czy nie usiądziesz?
ELLIDA. Nie, dziękuję. Po co siedziéć?
BOLETA (usuwając się na ławce). Tu dość miejsca.
ELLIDA (ciągle chodząc). Nie, nie, nie. Po co siedziéć? po co?
ARNHOLM. Przechadzka posłużyła pani niezawodnie, wygląda pani tak ożywiona.
ELLIDA. Ach! tak mi dobrze, czuję się niewypowiedzianie szczęśliwą i bezpieczną. Tak, bezpieczną (spogląda na lewo). Cóżto za wielki parowiec się zbliża?
BOLETA (wstaje i przygląda mu się). Musi to być wielki parowiec angielski.
ARNHOLM. Czy on tu zwykł się zatrzymywać?
BOLETA. Tylko pół godziny. Płynie daléj w głąb fiordu.
ELLIDA. A jutro znowu wraca na morze. Na wielkie pełne morze. Coraz daléj na morze. Ach! wystawcie sobie, być na nim! Gdyby tak można! Gdyby można...
ARNHOLM. Czy pani nie odbywała nigdy większéj morskiéj podróży?
ELLIDA. Nigdy. Tylko takie małe przejazdżki, po fiordzie.
BOLETA (z westchnieniem). Ach! my, my jesteśmy, jakby przywiązane do lądu.
ARNHOLM. Bo téż na lądzie jesteśmy jak w domu.
ELLIDA. Ja temu nie wierzę. Sądzę, że gdyby ludzie przyzwyczaili się od początku żyć na morzu — w morzu — byliby daleko doskonalsi, niż teraz i szczęśliwsi także.
ARNHOLM. Wierzysz w to pani na prawdę?
ELLIDA. Tak! chciałabym wiedziéć, czy tak byłoby rzeczywiście. Często mówiłam o tém z mężem.
ARNHOLM. A cóż on?
ELLIDA. On myśli, że to byćby mogło!
ARNHOLM (żartobliwie). No, co do mnie. Ale co się stało, odstać się nie może. Poszliśmy już raz fałszywą drogą i stali się zwierzętami ziemnemi, zamiast być wodnemi. Nie czas już poprawić téj omyłki.
ELLIDA. Wypowiadasz pan smutną prawdę. Zdaje mi się nawet, że sami ludzie coś podobnego odczuwają i przynoszą z sobą jakiś tajemniczy ból, jakąś tajemniczą tęsknotę. Wierz mi pan, tu jest głęboki powód melancholii, trapiącéj ludzkość.
ARNHOLM. Ależ kochana pani, nic zauważyłem, by ludzie byli tak nadzwyczajnie skłonni do melancholii. Przeciwnie, zdaje mi się, iż większość przyjmuje życie łatwo i wesoło — a nawet z rodzajem głębokiéj, choć bezwiednéj radości.
ELLIDA. O nie. Tak nie jest. Ta radość — podobną jest do naszéj uciechy w czasie długich jasnych dni lata. Leży w niéj już przeczucie nadchodzącéj ciemności. I to przeczucie rzuca cień na radości ludzkie, jak chmura na wody fiordu. Błękitne i słoneczne przed chwilą, nagle...
BOLETA. Po co tak smutne myśli? Przed chwilą byłaś tak uradowaną, tak wesołą.
ELLIDA. Tak, prawda, taką byłam. To niedorzeczne z méj strony (ogląda się wkoło niespokojnie). Żeby mąż już przyszedł. Obiecał mi to solennie, a pomimo to nie nadchodzi. Pewno zapomniał. Drogi panie Arnholmie, poszukaj mi go pan.
ARNHOLM. Chętnie.
ELLIDA. Powiedz mu pan, żeby zaraz tu przyszedł, bo ja go teraz nie widzę.
ARNHOLM. Nie widzi go pani?
ELLIDA. Ach, pan mnie nie rozumie. Kiedy go niéma, nie mogę sobie często przypomnieć, jak wygląda, i jest mi tak, jak gdybym go zupełnie straciła. To niewypowiedzianie bolesne. Idź-że pan (chodzi koło sadzawki).
BOLETA (do Arnholma). Pójdę z panem, bo pan dobrze nie...
ARNHOLM. Cóż znowu? Już ja go znajdę.
BOLETA (półgłosem). Nie, ja sama jestem niespokojna. Boję się, czy ojciec nie jest na parowcu.
ARNHOLM. Boi się pani?
BOLETA. Tak, zagląda czasem, czy nie spotka znajomych, a jest tam restauracya...
ARNHOLM. A... To chodźmy. (oboje wychodzą na lewo).



SCENA CZWARTA.
ELLIDA przez chwilę stoi, wpatrując się w sadzawkę, czasem mówi sama do siebie urywanemi słowami. Tymczasem na ścieżce za płotem ukazuje się z lewéj strony obcy człowiek w podróżném ubraniu. Ma on włosy gęste czerwone i takąż brodę, szkocką czapkę na głowie i torebkę podróżną przewieszoną przez ramię.

OBCY CZŁOWIEK (idzie powoli wzdłuż płotu i zagląda do ogrodu, zatrzymuje się, dostrzegłszy Ellidę, patrzy na nią badawczo i mówi zniżonym głosem). Dobry wieczór, Ellido.
ELLIDA (ogląda się i woła). Najdroższy, idziesz nareszcie.
OBCY. Tak, nareszcie.
ELLIDA (spogląda na niego niespokojnie z przerażeniem). Kto pan jesteś? Kogo pan szuka?
OBCY. Możesz się domyśleć.
ELLIDA (zdumiona). Co to jest? Jak pan do mnie mówi? Kogoż pan szuka?
OBCY. Tylko ciebie.
ELLIDA (z wybuchem). Ach! (spogląda na niego, cofa się i wydaje stłumiony okrzyk). Te oczy! Te oczy!
OBCY. Przecie-żeś mnie poznała. Ja, Ellido, poznałem cię odrazu.
ELLIDA. Te oczy. Nie patrz tak na mnie. Będę wołać ratunku.
OBCY. Cicho! cicho! Nie bój się! Nic ci nie zrobię.
ELLIDA (zasłaniając sobie oczy). Nie patrz pan na mnie w ten sposób.
OBCY (opierając się ramieniem na płocie). Przybyłem angielskim parowcem.
ELLIDA (patrzy na niego nieprzytomnie). Czego pan chce odemnie?
OBCY. Obiecałem ci przecież, że powrócę, jak tylko będę mógł.
ELLIDA. Odejdź pan! odejdź i nie powracaj tu nigdy. Napisałam, iż pomiędzy nami wszystko skończone! Wszystko! Wiesz pan o tém przecież?
OBCY (niezmieszany, nie odpowiadając jéj). Chciałem wcześniéj do ciebie przybyć, ale nie mogłem. Teraz dopiero mi się to udało. Masz mnie znowu, Ellido.
ELLIDA. Czegóż pan chce odemnie? Co zamierzasz? Po coś tu przybył?
OBCY. Możesz się łatwo domyśleć, że przybyłem, ażeby cię zabrać.
ELLIDA (cofa się z niepokojem). Mnie zabrać! Tego żądasz?
OBCY. Ma się rozumiéć.
ELLIDA. Wiesz pan przecie, że jestem zamężną?
OBCY. Wiem.
ELLIDA. I pomimo to... pomimo to, chcesz mnie zabrać?
OBCY. Ma się rozumiéć, że to zrobię.
ELLIDA (chwytając się za głowę obydwoma rękoma). O! to straszne! Okropność! okropność!
OBCY. Więc nie chcesz mnie?
ELLIDA (nieprzytomna). Nie patrz tak na mnie.
OBCY. Pytam, czy nie chcesz?
ELLIDA. Nie, nie, nie chcę nigdy. Nie mogę, nie chcę (ciszéj), a wreszcie nie śmiem.
OBCY (przechodzi przez płot do ogrodu). No, no, Ellido, zanim odjadę, pozwól sobie jedno powiedziéć.
ELLIDA (chce uciekać, nie może. Zdaje się obezwładniona przerażeniem i opiera się o pień drzewa nad sadzawką). Nie dotykaj mnie, nie chodź pan tutaj, nie zbliżaj się. Nie dotykaj mnie, mówię.
OBCY (postępując ostrożnie parę kroków naprzeciwko niéj). Nie bójże się mnie, Ellido.
ELLIDA (zasłania sobie oczy rękoma). Nie patrz pan na mnie w ten sposób.
OBCY. Skądże ta trwoga?



SCENA PIĄTA.
Poprzedni, DOKTÓR WANGEL idzie z lewéj strony ogrodem.

WANGEL (idąc, wśród drzew). Musiałaś bardzo długo czekać na mnie.
ELLIDA (rzuca się ku niemu i chwyta jego ramiona wołając). Ratuj mnie, uratuj, jeśli możesz.
WANGEL. W imię Boga, Ellido!
ELLIDA. Ratuj mnie. Czy go nie widzisz? stoi tam wgłębi.
WANGEL (spostrzegając go). Ten człowiek (zbliża się i staje pomiędzy niemi). Mogęż zapytać, kto pan jest i co robisz w tym ogrodzie?
OBCY (pokazując Ellidę). Chcę z nią mówić.
WANGEL. Więc to pan? Słyszałem, że był w oberży człowiek obcy i pytał o ciebie.
OBCY. Tak, to ja byłem.
WANGEL. I czegóż pan chce od mojéj żony? (zwraca się do niéj). Czy znasz go, Ellido?
ELLIDA (cicho łamiąc ręce). Och! czy ja go znam. Znam! Znam!
WANGEL (szybko). I cóż?
ELLIDA. To on! On sam, ten, co wiesz.
WANGEL. Co? co mówisz? (zwraca się do niego). Pan jesteś owym Johnstonem, który niegdyś...
OBCY. Możesz mnie pan nazywać Johnstonem. Nie szkodzi. Teraz noszę inne nazwisko.
WANGEL. Inne?
OBCY. Już się tak nie nazywam.
WANGEL. I czegóż możesz pan teraz chcieć od mojéj żony? Bo wiesz pewno, iż córka latarnika jest oddawna poślubioną. Wiesz pan także zapewne, czyją jest żoną?
OBCY. Wiem to już, od lat trzech przeszło.
ELLIDA (zdumiona). Skąd się pan dowiedział?
OBCY. Wracałem właśnie do siebie, gdy wpadła mi w rękę stara gazeta. Pochodziła z tych okolic i tam wyczytałem o małżeństwie.
ELLIDA (patrząc przed siebie). O małżeństwie. Więc to było wówczas?
OBCY. Zdumiałem się, bo przecież te pierścionki, Ellido, to także były zaślubiny.
ELLIDA (zakrywa sobie oczy rękoma). Ach!
WANGEL. Jak pan śmiesz?
OBCY. Czyś o tém zapomniała?
ELLIDA (czuje na sobie jego spoirzenie i woła). Nie patrz tak na mnie.
WANGEL (stojąc przed nią). Zwróć się pan do mnie, nie do niéj. Krótko mówiąc, skoro wiesz o tém, nie masz tu właściwie co robić. Jakiém prawem nachodzisz moję żonę?
OBCY. Obiecałem Ellidzie powrócić do niéj, skoro to będzie możliwe.
WANGEL. Ellida znowu...
OBCY. I Ellida mi obiecała stanowczo czekać, dopóki nie powrócę.
WANGEL. Słyszę, jak pan mianujesz moję żonę jéj chrzestném imieniem. Taka poufałość nie jest u nas przyjętą.
OBCY. Wiem o tém, ale ona przedewszystkiém do mnie należała.
WANGEL. Do pana? Z drugiego końca świata?
ELLIDA (kryje się za Wangla). On mnie nigdy nie uwolni.
WANGEL. Do pana? Mówisz pan, że do ciebie należy?
OBCY. Czy nie opowiadała panu o dwóch pierścionkach, swoim i moim.
WANGEL. I cóż z tego? Potem zerwała, otrzymałeś pan jéj listy i wiesz o tém dobrze.
OBCY. Zgodziliśmy się z Ellidą, że obrzęd z pierścionkami miał znaczenie zaślubin.
ELLIDA. Ale słyszysz pan przecie, że ja nie chcę. Nie chcę pana znać, nie chce o nim słyszeć! Nie patrz pan na mnie w ten sposób. Nie chcę; powiadam, że nie chcę.
WANGEL. Jesteś pan szalonym, przychodząc tu i sądząc, że podobne dzieciństwa dają ci jakie prawa.
OBCY. Rzeczywiście nie mam praw — w znaczeniu, w jakiém je pan rozumie.
WANGEL. Więc czegóż pan żądasz? Nie myślisz przecie, że mi ją gwałtem zabierzesz, wbrew jéj woli.
OBCY. Nie, na cóżby się to zdało. Jeśli Ellida ma pójść za mną, musi to uczynić z własnéj woli.
ELLIDA (woła zdumiona). Z własnéj woli?
WANGEL. I możesz się pan tego spodziewać?
ELLIDA (do siebie). Z własnéj woli!
WANGEL. Musisz pan być doprawdy szalonym. Odejdź. Nie mamy nic z tobą do czynienia.
OBCY (spoglądając na zegarek). Czas mi wracać na pokład (zbliża się o krok jeden). Tak jest, Ellido — spełniłem mój obowiązek (przystępując bliżéj). Dotrzymałem obietnicy.
ELLIDA (błagalnie, słabiéj). Nie dotykaj mnie.
OBCY. Możesz się namyśléć do jutrzejszego wieczoru.
WANGEL. Tu nie może być namysłu. Odejdź!
OBCY (zawsze do Ellidy). Teraz odpływam z parowcem, w głąb fiordu. Powrócę jutro wieczór i przyjdę po ciebie. Musisz tu w ogrodzie na mnie czekać. Ale wiesz co, wolałbym miéć do czynienia z tobą samą.
ELLIDA (cicho drżącym głosem do męża). Och! czy słyszysz?
WANGEL. Bądź spokojna. Potrafimy tym odwiedzinom przeszkodzić.
OBCY. Tymczasem bądź zdrowa, Ellido. Więc jutro wieczór.
ELLIDA (błagalnie). Nie, nie. Nie przychodź jutro. Nie przychodź nigdy więcéj.
OBCY. A jeśli się zdecydujesz puścić się ze mną na morze...
ELLIDA. Och! nie patrz na mnie w ten sposób.
OBCY. Chciałem tylko powiedzieć, żebyś była przygotowaną do drogi.
WANGEL. Ellido, idź do domu.
ELLIDA. Nie mogę. Och! dopomóż mi, ratuj mnie.
OBCY. Bo możesz zrozumiéć, że jeśli jutro nie pójdziesz ze mną, wszystko będzie skończone pomiędzy nami.
ELLIDA (spogląda na niego drżąca). Jakto! wszystko skończone, na zawsze?
OBCY (z ukłonem). Wtedy nic nas nie pojedna, Ellido. Ja nigdy tu już nie wrócę. Nie zobaczysz mnie więcéj, nie usłyszysz o mnie. Będę dla ciebie umarłym.
ELLIDA (oddychając ciężko). Och!
OBCY. Zastanów się więc dobrze nad tém, co uczynisz. Bywaj zdrowa (przechodzi przez płot, zatrzymuje się i mówi). Tak, Ellido, bądź jutro gotową do drogi. Przyjdę po ciebie. (Odchodzi zwolna i spokojnie na prawo).



SCENA SZÓSTA.
WANGEL i ELLIDA.

ELLIDA (patrzy chwilę za odchodzącym). Dobrowolnie, tak powiedział! Wyobraź sobie, mam z nim dobrowolnie popłynąć. Tak powiedział.
WANGEL. Bądź spokojna. Już go niéma. Nie zobaczysz go nigdy więcéj.
ELLIDA. Ach! jakże możesz tak mówić? Przyjdzie jutro wieczór.
WANGEL. Niech sobie przychodzi, ciebie w żadnym razie nie znajdzie.
ELLIDA (potrząsając głową). Nie myśl tylko, żebyś mógł mu przeszkodzić.
ELLIDA. Ależ najdroższa, spuść się na mnie.
ELLIDA (zamyślona nie słuchając). Gdy tu będzie jutro? I gdy potém z parowcem na morze popłynie...
WANGEL. To cóż?
ELLIDA. Chciałabym wiedziéć, czy już nigdy... nigdy więcéj nie wróci.
WANGEL. Nie, droga Ellido, możesz być o to spokojna. Pocóżby wracał? usłyszał przecież z twoich własnych ust, że nie chcesz o nim słyszeć. A zatém wszystko skończone.
ELLIDA (sama do siebie). Jutro więc, albo nigdy.
WANGEL. A gdyby przypadkiem się tu zjawił...
ELLIDA (zdumiona). To i cóż?
WANGEL. Jest w naszéj mocy uczynić go nieszkodliwym.
ELLIDA. Nie wierz temu.
WANGEL. Powiadam ci, że to jest w naszéj mocy. Gdyby nie było innego sposobu zapewnić ci spokoju, to niechby odpokutował za morderstwo kapitana.
ELLIDA (gwałtownie). Nie, nie. To nigdy. Nie wiemy nic o tém morderstwie, nic wcale.
WANGEL. Jakto nie wiemy? Przecież, sam ci wyznał...
ELLIDA. Nie. Ani słowa o tém. Gdybyś powiedział, jabym zaprzeczyła. Jego nic nie powstrzyma. On jest wolny, jak pełne morze. On należy do morza.
WANGEL (spogląda na nią i mówi zwolna). Ach! Ellido! Ellido!
ELLIDA (tuląc się do niego gwałtownie). Och! ty najlepszy, ty najwierniejszy, ratuj mnie od tego człowieka.
WANGEL (wyzwalając się z jéj objęcia). Chodź! Chodź ze mną.



SCENA SIÓDMA.
Poprzedni, LYNGSTRAND i HILDA, oboje z przyborami łowieckiemi, idą po prawéj stronie sadzawki.

LYNGSTRAND (śpieszy ku Ellidzie). Łaskawa pani, powiem ci rzecz zadziwiającą.
WANGEL. Cóż takiego?
LYNGSTRAND. Wyobraź sobie pani, widzieliśmy Amerykanina.
WANGEL. Amerykanina?
HILDA. Tak jest, widziałam go także.
LYNGSTRAND. Szedł on koło ogrodu, a potém dostał się na pokład wielkiego angielskiego parowca.
WANGEL. Skąd pan znasz tego człowieka?
LYNGSTRAND. Byłem z nim na morzu. Miałem przekonanie, że utonął, a teraz spotykam go takim, jak za życia — żywego.
WANGEL. Wiesz pan co o nim?
LYNGSTRAND. Nie, ale on jest tu z pewnością, ażeby się zemścić na niewiernéj żonie.
WANGEL. Co pan mówi?
HILDA. Lyngstrand chce go użyć do swojéj grupy.
WANGEL. Ani słowa nie rozumiem.
HILDA. Dowiesz się późniéj o wszystkiém.



SCENA ÓSMA.
Poprzedni, ARNHOLM i BOLETA, idą z lewéj strony po za płotem.

BOLETA (do będących w ogrodzie). Chodźcie zobaczyć angielski parowiec, odpływa w głąb fiordu. (w oddaleniu przepływa zwolna wielki parowiec).
LYNGSTRAND (do Hildy ciszéj). Dziś w nocy skończy z nią z pewnością.
HILDA (przytakując). Z niewierną żoną — tak.
LYNGSTRAND. Wyobraź sobie pani — o północy.
HILDA. Jak to wstrząsa nerwy.
ELLIDA (patrząc na parowiec). Więc jutro.
WANGEL. A potém już nigdy.
ELLIDA (cicho ze drżeniem). Broń mnie. Broń mnie, przed samą sobą.
WANGEL (spoglądając na nią niespokojnie). Ellido, widzę, że się w tém coś więcéj ukrywa.
ELLIDA. Ukrywa się to, co mnie wiąże.
WANGEL. Co cię wiąże?
ELLIDA. Ten człowiek jest jak morze.

(Przechodzi cicho zamyślona przez ogród na lewo. Wangel idzie za nią niespokojny, przyglądając się jéj bacznie.)






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.