Kościół a Rzeczpospolita/Rozdział piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Kościół a Rzeczpospolita
Wydawca „Życie“
Wydanie wznowione
Data powstania 1904
Data wyd. cop. 1911
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Aleksander Sulkiewicz
Tytuł orygin. L’Église et la République
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ PIĄTY.
Ciąg dalszy ministerjum Combes’a.

Program ministerjalny zawierał zniesienie prawa Falloux, z którego, prawdę powiedziawszy, nie wiele co już pozostawało. Podczas dyskusji w senacie nad projektem Chaumié’ego, który czynił zadość na tym punkcie całemu stronnictwu republikańskiemu, kwestja wolności nauczania została podniesiona i wywołała walkę między zwolennikami a przeciwnikami monopolu. Combes wypowiadał się kilkakrotnie i zawsze w ten sam sposób w kwestji wolności nauczania młodzieży. Nie zalicza on tej wolności „do liczby praw zasadniczych, które są nierozdzielne z osobą obywatela“. Uważa, „że jest rzeczą władzy społecznej określać użytkowanie tej wolności i oznaczyć, w jaki sposób i w jakich granicach może ona działać“. Uważa ją za „ustępstwo władzy społecznej“ i chętnie cytuje maksymy Wiktora Cousin’a: „Prawo nauczania jest przelaniem na rzecz jednostki władzy publicznej“. Dopuszcza istnienie warunków niezdolności zawodowej i uznaje, że opuszczając szranki społeczeństwa, wyrzekając się własnej woli, człowiek czyni się niezdolnym do kształcenia młodej woli istoty uspołecznionej. Takim jest wypadek, w jakim znajdują się mnisi. Lecz duchowieństwo świeckie, pomijając to, że chwilami trudno jest odróżnić je od mnichów, również zawiera pewne śluby, prowadzi pewien określony rodzaj życia i posłuszne jest władzy duchownej, co czyni podejrzanym jego nauczanie obywatelskie i moralne. Combes przeto był zmuszony przez własne przekonania zaproponować aby, w miarę jak na to pozwoli stan finansów, wychowanie publiczne uczyniono w zupełności świeckim.
Jako minister, pozostał wierny myśli, którą wypowiedział dnia 18 marca roku 1902 w rozmowie z Jules Huret’em: „Jeśli rząd zastosuje prawo o stowarzyszeniach w duchu, w jakim zostało wydane, nauczanie kongregacyjne rychło dokona żywota“.
Nim uznamy, że jest to, bez wątpienia, to samo, co mieć w podejrzeniu moralność chrześcijańską, wypadałoby siebie zapytać wprzódy, czy istnieje w istocie moralność chrześcijańska, i, być może, odkrylibyśmy, że istnieje więcej, niż jedna. Chrystjanizm, jakkolwiekby się wydawać mogło, podlegał licznym zmianom w dogmatach, a jeszcze bardziej — w swej moralności. Czyż należy temu dziwić się? Ma poza sobą dziewiętnaście wieków istnienia. Trwałby krócej, gdyby mniej się zmieniał. Przebrnął przez liczne narody, przez liczne rasy, przez cywilizacje, bądź barbarzyńskie, bądź zepsute; poznał trzy formy kolejne pracy: niewolnictwo, poddaństwo, pracę najemną i stosował się do wszelkich warunków społecznych, śród których wypadło mu żyć. Z konieczności wyznawał wiele rozmaitych moralności. Lecz nie o to nam chodzi. W tej chwili wystarczy, gdy rozpatrzymy, czego uczą zakonnicy bez wykształcenia i dziewczęta proste, na temat dobra i zła, małe dzieci szkolne. Bez wątpienia, moralność chrześcijańska, w ten sposób określona, może uchodzić za niewinną. Należy rozważyć prostotę tego, który ją wykłada, i tych, którzy jej uczą się, i wystrzegać się śmieszności, z jaką jest połączone odkrywanie w myśli naiwnej braciszka potworności czarnej teologji. Gdy wszakże przyjrzymy się jej bliżej, ze zdziwieniem i smutkiem zauważymy, że myśli tej brak czułości ludzkiej i szlachetności, że idea obowiązku wyraża się w niej w sposób interesowny, egoistyczny i suchy, i że wreszcie dobro polega tam prawie jedynie na wykonywaniu praktyk bez znaczenia i formuł bezmyślnych. Nie jest to wina biednego mnicha. Doktryna obowiązuje go do wiązania dusz z Bogiem niepojętym, nim je połączy między sobą węzłami sympatji i miłosierdzia.
Moralność dziecinna zakonników ma przedewszystkim tę wielką wadę, że wprowadza bojaźń w duszę dziecka i straszy umysły młode obrazami płomieni i tortur, groźbą kar okrutnych. Uczą swych wychowańców, że można uniknąć piekła wiecznego, jedynie zachowując reguły życia drobiazgowe i złożone, w których niema miejsca dla bezinteresowności. Mam przed oczyma małą książeczkę nabożną z obrazkami. Widzieć tam można stosy, płomieniska, djabłów rogatych, uzbrojonych w rożny i widły. Wydaje się to nam śmiesznym. Lecz jest to wstrętne. Że jest coś nieludzkiego w zasadach moralności kongregacyjnej, wykażę to najlepiej na przykładzie następującym.
Zaczerpnę go z jednego z tych zgromadzeń upoważnionych, którym prawo, ze względów budżetowych i bynajmniej nie wyznaniowych, pozostawi jeszcze przez pewną liczbę lat możność nauczania elementarnego, której pozbawiło kongregacje nieuznane. Zaczerpnę go w instytucie religijnym najbardziej rozpowszechnionym pod względem ilości szkół, posiadającym najwięcej uczniów, w instytucie najznamienitszym z pośród tych, które znajdują się w naszym kraju, tak bogatym w zakłady klasztorne. Przykład ten polega na jednym tylko słowie. Lecz warto go opowiedzieć z największą możliwie dokładnością. Oto on:
Jesienią roku 1895, znajdując się w St. Emilion, poszedłem zwiedzić dom pani Bouquey. Pani ta, jak wiadomo, ukrywała w ciągu miesiąca w galerji podziemnej siedmiu żyrondystów. Jej poświęcenie zgubiło ją i nie uratowało ich. Ścięto ją w Bordeaux. Salle, Guadet i Barbaroux zginęli na tym samym miejscu, Buzot i Pétion odebrali sobie życie w polu, gdzie znaleziono następnie ich ciała, nawpół pożarte. Jednemu tylko Louvet’owi udało się uciec. Gdy dziewięć lat temu przyszedłem do starego domu pani Bouquey, nizkiego, pokrytego dachem gontowym i patrzącego żałośnie na bukszpany i cisy nędznego zamkniętego ogródka, braciszkowie z kongregacji Śt. Jana utrzymywali tam szkółkę. W te dni wakacyjne była ona pusta. Przyjął mnie przeor.
Był to mały staruszek o oku żywym, mowie jasnej i zwięzłej. Zaprowadził mnie uprzejmie do mieszkania, którego rozkład nie zmienił się zupełnie od czasu odjazdu pani Bouquey. Jeden z pokojów zachował kominek z wieku XVIII, na którym widać pas marmuru białego, noszący w obramowaniu z pereł inicjał Bouquey’ów. Brat przeor powiedział mi, że wiele słyszał o tej damie, i że nawet pewien adwokat z Bordeaux dał ma książkę, w której była mowa o niej. Zeszliśmy do galerji, której białe ściany oświetlał sinawy dzień.
— Tu — powiedział mi zakonnik — ukrywało się w ciągu miesiąca siedmiu żyrondystów, wyjętych z pod prawa. Wchodzili tu i wychodzili przez studnię, którą pan widział w ogrodzie, i którą zwą dotąd studnią żyrondystów.
Zamieniliśmy kilka słów. Zachowywał on w każdym zdaniu nadzwyczajną ostrożność i powstrzymywał się od wypowiadania wszelkich sądów. Lecz ze sposobu, w jakim wykładał fakty, wydało mi się, że zna z dziejów Rewolucji w danym departamencie nieco więcej, niż można byłoby się spodziewać po umyśle tak mało ciekawym, jakim bez wątpienia był umysł braciszka.
Unikając starannie z mej strony dotykania wierzeń i doktryn, powiedziałem mu parę słów o tych ludziach wymownych i młodych, którzy utracili świetną popularność, porzuceni przez wszystkich, wyjęci z pod prawa, pełni jeszcze entuzjazmu dla swej sprawy już straconej, dbający w oczekiwaniu śmierci o obronę swej pamięci, i wyrzekłem z sympatją imię tej dobrej kobiety, która karmiła ich w chwili głodu, gdy sama musiała ograniczać się do racji wymierzonej i stawała się podejrzaną, ilekroć wychodziła szukać żywności, a która chowała u siebie wygnańców, nie bojąc się tego, co republikanin ówczesny nazywał zarazą kaźni.
Wysłuchawszy mnie bardzo uważnie, brat przeor przez chwilę milczał, skrzyżowawszy ręce i opuściwszy oczy. Następnie, potrząsając głową i kręcąc kluczem między palcami, rzekł:
— Napróżno się temu przyglądam, nie znajduję tu ani z jednej strony ani z drugiej dzieł chwalebnych, czynów dobrych. Widzę tu tylko cnoty ludzkie.
Podziwiałem go. W kilku słowach została tu streszczona cała doktryna. Ten starzec prosty wyrażał spokojnie, łagodnie uczucia głębokiej i świętej nieludzkości, któremi był wykarmiony. Był to zakonnik. Uznawał, że dzieła bez wiary są próżne. Nie powiadam, aby przez to był zdolny wysuszyć i spustoszyć serca małych żyrondystów, którzy dostawali się pod jego władzę do starego domu Bouquey’ów. Nie należy przypisywać tyle własności jakiejkolwiek doktrynie. Lecz, koniec końców, jak powiedział opat Morellet. gdy mu mówiono o arcydziełach pokuty: „Jeśli to nie jest fanatyzm, to, proszę, niech mi to ktoś określi“.
I oto dlaczego jesteśmy szczęśliwi, gdy słyszymy, jak minister wyznań oświadcza, że dzieci uczą się w szkole świeckiej „zasad moralności tymbardziej gruntownej, że jest niezależna od wszelkiego dogmatu, i tym szlachetniejszej, że wypływa jedynie z wieczystych i koniecznych idei sprawiedliwości, obowiązku i prawa“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques Anatole Thibault i tłumacza: Aleksander Sulkiewicz.