Kościół a Rzeczpospolita/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Kościół a Rzeczpospolita
Wydawca „Życie“
Wydanie wznowione
Data powstania 1904
Data wyd. cop. 1911
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Aleksander Sulkiewicz
Tytuł orygin. L’Église et la République
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ DRUGI.
Rzut oka na stosunki państwa francuskiego
z kościołem za czasów trzeciej Rzeczypospolitej,
od jej założenia aż do roku 1897.

Gdy Republika po raz trzeci została ogłoszona we Francji, kościół gallikański już nie istniał; zatarła się nawet pamięć o nim. Kościół Gallów był tylko prowincją kościoła rzymskiego. Traktat zaś z roku 1801 uczynił zeń kościół państwowy. Biskupi, którym Konkordat dawał rangę i władzę wyższych urzędników, słuchali tylko Rzymu. Duchowni uznawali jedynie władzę papieską. Ten kościół cudzoziemski posiadał niezliczone bogactwa, olbrzymie terytorja i fundacje w wielkiej liczbie. Panował w najważniejszych urzędach państwowych: w ministerjum wyznań, jako religja większości Francuzów, w oświacie publicznej, gdzie zdobył na osłabionym uniwersytecie trzy stopnie nauczania, w zakładach dobroczynnych, obsługiwanych przez zakonnice, w wojsku, któremu dostarczał oficerów wychowanych w własnych szkołach. Wpływ jego na opinję publiczną był, być może, mniej silny i mniej rozległy. Chłop, który jego nie lubił nigdy i już się jego nie bał, nie patrzył nań życzliwie; i poza prowincjami, opanowanemi przez szuanerję, po stronie księdza stały tylko kobiety i dzieci. Robotnik nienawidził jego. Lecz młoda burżuazja, pochodząca od wolterjańczyków z r. 1830, wracała doń. Jej największy mąż stanu, Thiers, dał przykład, gdy, przerażony widokiem czerwonych na ulicy, szukał schronienia pod płaszczem biskupim Dupanloup’a. Dyrektorowie fabryk, kupcy, posiadacze, mali i wielcy rentjerzy, szukali w religji obrony przed rozwydrzonemi socjalistami. Kościół w roku 1871 odnalazł swego dawnego sprzymierzeńca — strach.
W łonie rządu znalazł innego sojusznika — filozofję spirytualistyczną. Ministrowie 4 września okazali się bardziej słabemi wobec kościoła, niż ministrowie Cesarstwa. Zachowali się tak, jak ci biskupi, o których mówi Saint-Simon, „którzy mieli wstręt do maksym kościoła francuskiego, albowiem wszelka starożytność była im nieznana“. Roku 1872 uczyniono to, czego nigdy jeszcze nie zrobiono we Francji, nawet za panowania Karola X. Poddano papieżowi wybór biskupów; zgodzono się, aby nuncjusz brał udział w nominacjach, które Konkordat pozostawiał samemu rządowi francuskiemu, i zdziwiono się następnie, gdy ujrzano w rzędzie biskupów samych zapalonych ultramontanów. Lecz należy powiedzieć wszystko: później, niektórzy ministrowie wyznań, mniej łatwi, niż Crémieux i Jules Simon, kładli nacisk na to, aby kurja rzymska zatwierdzała ich kandydatów. Wychodzili zawsze źle na tym, ilekroć na to zgadzała się. Biskupom tym, narzuconym przez władzę cywilną, leżało na sercu, aby uzyskać przebaczenie dla swego pochodzenia: zaledwie zostali zatwierdzeni, głośno dawali wyraz swemu ultramontanizmowi wojowniczemu i traktowali Rzeczpospolitą, jak nieprzyjaciela. Poprostu niewiadomo było, jak się wziąć do dzieła. Porozumienie uprzednie, jak to nazywano, i interwencja nuncjusza o wyborze biskupów stanowiły nie mniej przykre nadużycie i uświęcały prawo władcy cudzoziemskiego do mieszania się w sprawy rządu Rzeczypospolitej.
Należy oddać tę sprawiedliwość kościołowi rzymskiemu, że zachował całkowitą swą niezależność w stosunku do republikanów liberalnych, filozofów spirytualistycznych i Żydów łagodnych, którzy zrzekli się w ten sposób na jego korzyść praw państwa.
Nieprawdą jest, jak twierdzono, że potępia państwo republikańskie. Przeciwnie, uważa on, że władza w republice, zarówno jak w monarchji, pochodzi od Boga, który ją ustanowił dla dobra lub dla ukarania ludów i we wszystkich wypadkach dla jego zbawienia, zbawiennym jest bowiem, aby winni podlegli karze. Dobre władze wierne są swemu pochodzeniu boskiemu: są to teokracje. Złe władze zapominają o tym, lub temu przeczą. Ustępują one bądź na rzecz tyrana, bądź na rzecz ludów część praw, które należą do Boga. Ludy obowiązane są jednakim posłannictwem wszelkim władzom, zarówno najgorszym, jak i najlepszym. Sam tylko kościół ma prawo składania z tronu książąt złych i skazywania na śmierć tyranów. Taką jest czysta doktryna.
Kościół nie uważa, aby republika była sama przez się zła. Lecz uznaje ją za złą, gdy wprowadza wolność sumienia, wolność nauczania i wolność prasy. Czemuż więc dziwić się, że kościół starał się zrzucić tę Rzeczpospolitą, to najbardziej w jego oczach nienawistne ze wszystkich państw współczesnych, skoro była najbardziej świecka i miała zamiar oddać nauczanie, sprawiedliwość i dobroczynność publiczną w ręce osób świeckich. Cała jego nadzieja spoczywała w Frohsdorfie, gdzie śniło i polowało dziecko cudu, które temu lat sześćdziesiąt Bóg dał Francji, by ją zbawić. Smutne wybory w r. 1871. dokonane pod ogniem armat niemieckich, były pierwszym jego tryumfem. Chłopi pragnęli pokoju. Bojąc się republikanów, którzy, jak Wiktor Hugo, nosili ciągle na głowie kaszkiet obrony narodowej, wybrali przeważnie starych monarchistów, na których nie ciążyła żadna wina za błędy Cesarstwa i klęski Rzeczypospolitej. Z ich głosów pokojowych wyszło zgromadzenie, które poświęciło Francję Sercu Jezusowemu.
Biskupi, mnichy i księża w cieniu tego zgromadzenia pracowali nad odbudowaniem monarchji. Chłopi pozwalali im robić, przenosząc niebieskich nad czerwonych i mniej obawiając się powrotu dziesięciny, niż podziału dóbr. Gdy Komuna paryska została zgnieciona, a 80-tysięcy proletarjuszów wyrżniętych, Rzeczpospolita trzymała się tylko dzięki staruszkowi zręcznemu, egoistycznemu, okrutnemu, dzięki prezydentowi Thiersowi, który bronił jej bez szlachetności, bez honoru, lecz chciwie i subtelnie, jako swego dobra. Thiers upadł. W świecie duchownym zapowiadano blizkie wejście do Paryża Henryka V. Pokazywano karocę i rumaki króla. Klerycy studjowali ceremoniał koronacyjny, a damy w zamkach haftowały na białych szarfach złote lilje. Monarchja prawa boskiego była dokonana. Trzeba było, aby hrabia Chambord sam ją zburzył i uczynił niemożliwym jej wznowienie, odrzucając sztandar trójbarwny, przedmiot kultu narodowego. Kler zwrócił się wówczas do Orleanów, którzy, pomimo ciężkości niemieckiej wodza, byli pretendentami groźnemi, dzięki wielkiej klijenteli burżuazyjnej i miljardom. Ciemny żołdak, którym Zgromadzenie zastąpiło Thiersa, pokusił się na zamach 16 maja, cios brutalny i bojaźliwy, w którym czuć było dłoń księżą. Ludzie, których powołał do ministejum, byli to monarchiści, lecz zarazem członkowie parlamentu, którzy nie chcieli uciekać się do gwałtu, co wydało się niewiarogodnym wszystkim, a nawet ich własnym prefektom. Republikanie ówcześni — wierni, gdy byli w rządzie, okazali się doskonałemi w opozycji. Zwalczali monarchistów z dyscypliną ścisłą i z ogniem świetnym. Opinja była po ich stronie w miastach, wieś poczynała powracać na ich stronę. Wybory przywróciły im władzę.
Thiers umarł. Gambetta, który dzięki swej gorącej wymowie, utrwalił zwycięstwo wyborcze, stawał się przywódcą opinji i arbitrem Rzeczypospolitej. Od niego zwłaszcza zależała polityka nowego państwa w stosunku do starego kościoła. Czy zerwie Konkordat, czy wykaże konieczność zerwania więzów, łączących wzajemnie obydwuch wrogów? Nic nie było bardziej dalekie od jego myśli.
— Dlaczego nie chce Pan rozdziału kościoła od państwa? — zapytał go pewnego dnia Jacek Loyson, który sam pod deszczem piorunów odłączył się od kościoła.
— Byłby to koniec świata — odparł Gambetta. — Kler, grupuje dokoła siebie całą reakcję, byłby silniejszy od nas.
A wszak kler konkordatowy zgrupował już tę całą reakcję! I Gambetta wiedział o tem dobrze. Lecz wyczuwał trudności bezpośrednie. Stronnictwo jego bało się rozdziału kościoła od państwa; rząd zwycięzców miał na czele katolika, zwolennika konkordatu i wiernego obrządkom, starego Dufaure’a. Armja zasłaniała kościół. Tak blizko klęski i, tak przynajmniej sądzono, odwetu, któż śmiałby dotknąć armji? Gambetta, zresztą, pod rewolucyjnością pozorną był głęboko konserwatywny. Pragnął tylko ciągnąć dalej politykę religijną Napoleona I, rządu lipcowego i Napoleona III. Nie znał, nie rozumiał innej. Był to człowiek władzy. Gdy jego ogień szlachetny, dobroć szeroka niosły ku wszelkim sojuszom i wszelkim objęciom, instynkt panowania ostrzegał, by oszczędzać kościoła, tego sojusznika naturalnego wszelkiej władzy. Rzucił słowa grzmiące: „Klerykalizm — oto wróg! — nakształt głosu trąbki, która gra do ataku — przeciw próżni. Wskazując klerykalizm, jako wroga, odwracał od kościoła ciosy republikanów, by zwrócić je przeciw jakiejś istocie rozumnej, jakiemuś widmu państwowemu. Odtąd polityka kościelna trzeciej Rzeczypospolitej była już określona[1].
Roku 1880 Juljusz Ferry, minister oświaty publicznej, bronił wobec izb projektu prawa o nauczaniu wyższym, którego artykuł siódmy odmawiał wszelkiego prawa nauczania członkom kongregacji, nieuznanych przez państwo. Senat odrzucił ten artykuł. Izba deputowanych, zgodnie z polityką antiklerykalną Gambetty, zażądała drogą porządku dziennego rozpuszczenia kongregacji, które nie istniały prawnie. Wskutek tego prezydent Rzeczypospolitej, — był nim Grévy, — podpisał dekrety, nakazujące rozproszenie zakonników, przeciwko którym zwróciła się Izba.
Ci ostatni odmówili w większości wypadków posłuszeństwa, twierdząc, że nie mogą tego uczynić, że prawo jest niesprawiedliwe i że poddać się niesprawiedliwości, jest to uczynić się jej wspólnikiem. Dominikanie i kapucyni ustąpili tylko wobec siły, łub właściwie wobec symbolów siły.
Prefekt policji Andrieux przybył sam w szarych rękawiczkach wypędzać osobiście jezuitów z ich domu przy ulicy de Sevres. Nazajutrz — wszyscy wrócili z powrotem. Były to pierwsze prześladowania kościoła za czasów trzeciej Rzeczypospolitej. Trwały od czerwca do września.
Zgodnie z zamiarami Tuljusza Ferry i jego współpracowników, były to tylko pozory i zabawka. Juljusz Ferry bez wątpienia nie był jeszcze wówczas sformułował planów, które wykonał później. Lecz już z uporem trzymał się przy rządzie i władzy. Posiadał dwie wielkie cechy męża stanu: ogromną pracowitość i wytrwałość. Umiał prowadzić przedsięwzięcie, i jeśli jego akcja przeciwko mnichom była widomie słaba, to dlatego, że tego chciał i że szedł, oszczędzając kościoła, za przestrogami własnej ambicji. Gdy po śmierci Gambetty stanął na cze- le rządu, okazał się imperjalistą na sposób angielski i pchnął Francję do tych ekspedycji kolonjalnych i podbojów dalekich, które porywają za sobą armję, finanse, handel i misje katolickie w tym samym pędzie sławy i interesów. Odtąd schlebiał biskupom i nie zamykał już klasztorów. Biali ojcowie stali się jego współpracownikami. Dla niego, niebezpieczeństwo nie groziło już ze strony mnichów. Wstawało ono na lewicy, na ławach, zajętych przez radykałów. Był to czas, gdy Clémenceau zadawał raz za razem ciosy polityce oportunistycznej. Powiedziano mu później: „Zrzucał pan wszelkie ministerja“. Na co on odparł: „Nie zrzuciłem nigdy więcej niż jedno: było to zawsze to samo ministerjum“. Miał rację, zwłaszcza w kwestji kościelnej. Polityka religijna oportunistów polegała zawsze na układach tajnych z kongregacjami, które napozór jawnie gromiono. Głosili antiklerykalizm, i jeśli w słowie tym tkwił dla nich, jak się zdaje, obowiązek zapewnienia władzy naczelnej państwu świeckiemu, to czyż znali tak źle kościół rzymski, aby sądzić mogli, że potrafią zamknąć go bez wysiłku w dziedzinie duchownej, jak gdyby nie domagał się stale panowania nad obyczajami, czyli panowania świeckiego? Sądzili, że trzymają go w rękach przez układ z r. 1801, nie dostrzegając, że układ ten regulował jedynie stosunki papieża i państwa francuskiego z kościołem gallikańskim, i że kościół gallikański już nie istnieje. Zachowali wiarę niezłomną w dzieło prawodawcze konsula, które ich stale oszukiwało. Przykro było patrzeć na to, jak tłumaczą Konkordat w sposób ciasny, chwytają się czasem jego stron najniższych i wierzą, że środkami policyjnemi zwalczą instytucję, która w ciągu tylu wieków trzymała w rękach, ugniatała i łamała ciżbę ludzką i która zachowuje nawet w swym zniedołężnieniu resztki siły, zginającej ongi karki cesarzów. Cóż uczynili od czasu, gdy byli u władzy, na co zdobyli się, by zgnieść tego przeciwnika, którego ich przodkowie w r. 1826 nazywali stronnictwem księżowskim, a którego oni nie śmieli nazwać? Zmniejszyli pensje biskupom, znieśli stypendja w seminarjach, obcięli kilka wikarjatów i wyrzucili kilku jałmużników, wreszcie, z roku na rok, zmniejszyli budżet wyznań o 6 — 7 miljonów. Rozgniewali wroga, nie osłabiając go. Doprowadzili do tego, że ich nienawidzono, lecz nie umieli doprowadzić do tego, by ich się bano.
Podczas wyborów w r. 1885, jak i podczas poprzednich, kler jawnie popierał kandydatów monarchicznych, którzy tym razem wzrośli w liczbę i odwagę. Goblet umysł uczciwy, łatwo zapalający się gniewem i krótkowidzący, objął zarząd wyznań w ministerjum, w którym de Freycinet połączył radykałów i oportunistów. Goblet starał się zwalczyć zbuntowany kościół za pomocą oręża, który dawał mu w rękę Konkordat. Zniósł wikarjaty, i gdy biskupi nazwali go prześladowcą i zbrodniarzem, oddał dwu pod sąd Rady Państwa, która wydała wyrok przeciwko nim, co im nie sprawiło żadnej przykrości. Jednym słowem, radykał Goblet uczynił zupełnie to samo, co robili oportuniści. Czy mógł uczynić co innego wobec Konkordatu i przy współczesnym stanie umysłów? Nie!
Rząd Rzeczypospolitej nie trzymał w garści ani kościoła, ani sądownictwa, ani wojska. Bryznęły nań błotem skandale pałacu Elizejskiego podczas starości sennej prezydenta Grévy’ego. Największa siła rzeczypospolitych — lud, miękko podtrzymywał ustrój, który, zadowolony z tego, że dał wolność publiczną, nie dbał zupełnie o to, by utrwalić sprawiedliwość społeczną, i w sprawach robotniczych okazał się bardziej reakcyjnym, niż cesarstwo. Wystarczyło dla podniesienia entuzjazmu tłumów, aby pewien jenerał bardzo piękny, który zachował pod swym białym pióropuszem żywość podporucznika, zjawił się na swym karym koniu na ulicy. Pretendent skompromitował się bezwstydnie z Boulanger’em. W nędznym upadku jenerał pociągnął za sobą nadzieje rojalistów. Papież Leon XIII, który zachował aż do głębokiej starości spryt dyplomaty i rzut oka polityka, zrozumiał, że sprawa monarchji przepadła na zawsze. Postarał się odciągnąć od niej kler francuski. Opowiadają, że pewnego dnia rzekł, wskazując na krucyfiks: „Oto jedyny trup, do którego kościół jest przywiązany“. Zerwał stanowczo wszelki łącznik z monarchją umarłą. Wyłożył swe poglądy w encyklice z roku 1892:
„Uważamy za odpowiednie, nawet za konieczne podnieść głos, by wezwać z naciskiem nie tylko katolików, lecz wszystkich Francuzów uczciwych i rozumnych, by odepchnęli daleko od siebie wszelkie ziarno niezgody politycznej i poświęcili wyłącznie swe siły na uspokojenie ojczyzny. Władza cywilna, rozpatrywana jako taka, jest od Boga i zawsze od Boga!...
„Skutkiem tego, gdy rządy, reprezentujące tę niewzruszoną władzę cywilną, są ustanowione, poddawać się im jest nie tylko dozwolone, lecz pożądane, powiedzmy więcej, narzucone przez konieczność dobra społecznego... Prawodawstwo nie zależy do tego stopnia od władz publicznych lub od ich formy, że pod panowaniem ustroju, którego forma jest najdoskonalsza, prawodawstwo może być niegodziwe, gdy ustrój, którego forma jest najmniej doskonała, może stworzyć prawodawstwo wyborne... Oto wlaśnie teren, na którym, odrzucając na bok wszelką niezgodę polityczną, ludzie, miłujący dobro, mogą zjednoczyć się, jak jeden mąż, by zwalczać za pomocą środków legalnych i uczciwych kolejne nadużycia prawodawstwa... Szacunek, przynależny władzom ustanowionym, nie może tego zabronić“.
W ten sposób starzec namawiał katolików, by nie przypuszczali więcej do Rzeczypospolitej szturmów bezużytecznych, lecz by uznali jej prawomocność oraz wchodzili, o ile to jest możliwe, do rządu i tam zmieniali prawa i uzbrajali je na korzyść kościoła. Te rady nakazujące wywołały z początku wielkie zamieszanie wśród katolików. Tylko najinteligentniejsi z nich zrozumieli, o co chodzi. Wkrótce list papieża do kardynałów francuskich potwierdził encyklikę. De Mun i niektórzy z jego towarzyszy przyłączyli się do polityki papieskiej i na rozkaz stali się republikanami. W izbie pod kierownictwem deputowanego Piou utworzyła się prawica republikańska, która zgodziła się na konstytucję, zachowując swobodę zwalczania wszelkiego prawa, wrogiego kościołowi. Lecz wielu katolików prowincjonalnych i rojalistów, niezdolnych do zrozumienia tej polityki, potępiło ją w ten sposób, że swiętopietrze silnie na tym ucierpiało. Damy dewotki z Bretanji i z Anjou modliły się o nawrócenie papieża.
Ministrowie Rzeczypospolitej uwierzyli lub udali, że wierzą w liberalizm Leona XIII. Na to zdumiewające głupstwo nikt nie zwrócił uwagi, do tego stopnia mało wiadomym jest we Francji, co to jest papież. I ministrowie mogli sobie powinszować mądrości, która pozwoliła temu inteligientnemu arcykapłanowi zbliżyć się do Rzeczypospolitej. W istocie Rzeczpospospolita pod przewodnictwem bardzo godnego przedstawiciela wielkiej burżuazji Carnot’a wykazywała wielkie zadowolenie z siebie samej. Winszowała sobie zjednoczenia wszystkich sił zachowawczych społeczeństwa. Dumną była, widząc, jak przychodzą do niej księża i szlachta. Na wzór dawnych monarchji wyciągała do religji dłoń władczą i opiekuńczą.
Wydziałem wyznań zarządzał r. 1894 pewien minister, uczeń Gambetty, lecz zupełnie inny, niż Jules Ferry, bynajmniej nie imperjalista, człowiek cichy, prosty, bez wszelkiej ambicji, który chętnie zajmował się filozofją niemiecką, popijając piwo. Był bardzo inteligientny; nieprzenikliwa dobroduszność owijała ostrza jego ironicznego umysłu. Był bardziej oczytany, niż bywają zwykle politycy. Znał książki Lamennais’a i mowy Montalambert’a i interesował się sprawami kościelnemi. Jako minister, lubił rozmowy z biskupami, a że duszę miał miękką i dobrą, począł ich kochać. Uwierzył, że są, jak on, subtelni i umiarkowani; uwierzył, że jest teologiem, jak oni. Wreszcie, gdy zestarzał się, znużył i roztył, myślał tylko o tym, by żyć z Rzymem w ciszy i pokoju.
W ten sposób Spuller tchnął w biuro ministerjum wyznań ducha, który nazwał nowym, a który był przeważnie odwiecznym duchem spokoju i zadowolenia ministrów, którym schlebiają, i którzy pochlebiają sobie sami.
Podczas tego pokoju błogosławionego, w tej ciszy religijnej kościół rzymski przygotowywał potężny szturm do Rzeczypospolitej.









  1. „Antiklerykalizm jest to sposób postępowania stały, wytrwały i konieczny dla państwa; powinien on wyrażać się przez następstwo nie — ograniczone czynów i tak samo nie stanowi programu rządowego, jak to, że się jest cnotliwym, uczciwym lub inteligientnym“. Waldeck-Rousseau, list do Millerand’a w dzienniku „Le Temps“ z dnia 13 października 1901 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques Anatole Thibault i tłumacza: Aleksander Sulkiewicz.