[229]
KOŃ BEDUINA
POWIEŚĆ WSCHODNIA.
[231]
KOŃ BEDUINA.
I.
Arabistanu czarowna kraina!...
Niebo tam piękne... piękne okolice...
I najpiękniejsze pod słońcem dziewice —
A cud piękności — rumak Beduina.
W jakie się sploty grzywa jego zwija,
I jakie ognie miota jego oko,
Gdy cienką nóżką i piersią szeroką
Wiatry, tumany i fale rozbija!...
To widzieć trzeba — bo na to słów niema!
Lecz biada tobie błędny Beduinie,
Jeśli za łupem goniąc przez pustynie,
Śród skwarnych piasków, samum[1] cię zatrzyma.
Napróżno będziesz wiernego rumaka
Wam tylko obu znanemi wyrazy,
[232]
Zmuszać do biegu[2] — choćby miał lot ptaka,
Którego bystry sokół nie dogoni;
Jeśli ci Allach drogi nie odsłoni,
Już do palmowej nie trafisz oazy;
Bo w piaskach, zginą ślady jeźdźca i rumaka.
Wionął samum — i całą zamącił pustynię...
I słońca blask zagasił — a swą władzą dumny,
Wirem zatoczył z piasków pod niebo kolumny,
Jakby na nich chciał oprzeć, swej chwale świątynię;
Lecz jak je podniósł nagle, tak nagle rozmiata,
To znów, cały step zmienia w wielki cmentarz świata,
Jedne po drugich wznosi tysiączne mogiły,
Obok tyluż przepaści — a z ziemi wnętrzności
Całych karawan znikłych podnoszą się kości,
Aby o jego strasznej potędze świadczyły.
Lecz któż to przez piaszczyste przebija się morze?
Jeździec na koniu, bielszym niż śniegi Libanu,
Toczy bój z huraganem — i w chmurach tumanu
Świta jak wschodzące zorze.
Choć mu samum grób otwiera,
I górami piasku wali,
On z przepaści się wydziera
I na sypkiej igra fali.
I jak strzała — lotny w biegu
Już balsamy lądu chwyta,
I już rumak swe kopyta
Na oazy oparł brzegu;
I już w drżącej palmy cieniu
[233]
Pośród kwiatów, przy strumieniu
Staje — zsiada, na twarz pada
Allachowi dzięki składa.
Powstał — i pieści konia co u włóczni stoi,
I z piany go ociera i w źródle go poi;
Potem na śnieżną szyję rzuciwszy ramiona,
To go głaszcze, całuje, to ciśnie do łona;
To mu rozwiewa pukle splątanego włosa,
To mu w dłoni podaje ostatnią garść prosa.
«Gdyby mi dano, koniu mój kochany,
«Władzę tak wielką jak mają Imany,[3]
«A w zarząd Hedżas[4] z wszystkiemi powiaty,
«Lub piękny Jemen, albo Szam[5] bogaty,
«Z takim pośrodku wspaniałym namiotem,
«Co by był — czemu trudna nawet wiara —
«Sto razy większy niźli El-Sakara[6],
«A cały szyty perłami i złotem;
«Choćby mi nawet chciano przydać k’temu
«Jednę z rozkoszy znanych w siódmem niebie,
«I najpiękniejszą z Proroka haremu...
«Koniu, mój koniu, nie wziąłbym za ciebie!»
II.
Pod palmą i w cyprysów odpocząwszy cieniu,
Ruszyła karawana. — Pod wagą ciężarów
Zginają się wielbłądy — a kupcy — w milczeniu
Jedni: liczą różaniec, drudzy: zysk z towarów.
I weszli na pustynię... W górze — niebo czyste..czyste...
[234]
Wkoło — ocean piasków... ni chmurki, ni drzewa,
Ani tam kiedy wietrzyk wilgotny powiewa,
Tylko piaski, powietrze i niebo ogniste.
Szli długo — kurzem, spieką i znojem zmęczeni,
Bo słońce leje na nich kaskady promieni;
A oni tak jaskrawe na się barwy wdzieli,
Rzekłbyś, że to szatani w ognistej kąpieli.
Pustynia coraz dziksza — ni cienia, ni zdroju,
Powietrze iskr milionem migoce i pali;
Oni idą i mdleją — pół skarbów by dali
Za jeden liść palmowy, za kroplę napoju.
Wtem! na krańcu widnokręga,
Niby chmurka, niby wstęga,
Rozwija się, rozzielenia;
Nad nią kilka palm wytryska...
I szmer jakiś się przeciska...
Jakaś wonność zalatuje;
Ach!... spragniona dusza czuje,
Że to kwiatów wonne tchnienia
W jeden rajski oddech zwiane,
Że to nuty brzmią zmieszane
Liści, ptasząt i strumienia.
A nad gęstwą drzew wzniesione,
Widać słońcem ozłocone
Półksiężyce minaretów,
Ostrza kjosków i meczetów,
Tak błyszczące, tak iskrzące,
Jak w noc, gwiazdy spadające.
[235]
«To oaza!» krzyk radosny
Jednomyślny i rozgłośny
Huknął z całej karawany;
«Tak cudowna!... i tak blizko!...
«Czy to nie jest raj proroka?...
«Czy nie hurys czarnooka
«Założyła tu siedlisko?»
Biegną — trud już zapomniany;
Ani czuje nikt ciężaru,
Znojnych piasków, słońca skwaru;
Zda się jakby nowe siły,
Nowe dusze w nich wstąpiły.
Biegną... widzą brzeg urwisty,
A nad brzegiem obraz mglisty,
Co w zielonych ram obwodzie
W cichej, jasnej, drzemie wodzie!
Bo jezioro, jak zwierciadło,
Daje na swych wód błękicie
Tej oazie drugie życie —
Krok jeszcze...
Znika widziadło...[7]
Nikną wody, drzewa, chmurki...
Tylko widać w pustyni rozproszone wzgórki,
Które z piasków ostatnia napędziła burza.
Nagle! krzykiem wojennym rozległy się wzgórza;
Rozstępują się piaski[8] — a z piasków powstają
Na swych lotnych rumakach zbrojni Beduini;
Rzekłbyś — że to są duchy zabitych w pustyni,
Którzy na głos Allacha z grobów zmartwychwstają.
[236]III.
Arab na puszczy, żyje łupem i rozbojem.
On liczbą niebezpieczeństw swoje lata liczy!
I długo walczy z głodem, niewczasem i znojem,
Za cząstkę nieraz drogo kupionej zdobyczy.
Oskoczona karawana
Próżno słaby opór czyni,
Bój trwał krótko, a wygrana
Jest przy synach tej pustyni.
Słudzy, którzy broń chwycili,
Walcząc, legli krwią oblani —
Kupcy, którzy broń rzucili,
Pochwyceni — i związani...
Kupcy w niebo patrzą — płaczą,
Bo nieprędko dom zobaczą,
Bo nieprędko ich z niewoli
Izmaela ród wyzwoli,
Chyba mu się opłacą, kosztownym okupem —
Ale ten, kto w piaszczystej pustyni legł trupem,
Nieopłakany łzami, nieuczczon pogrzebem,
Gdzie upadł, tam zostanie i zeschnie pod niebem;
Chyba, że znęcone pastwą:
Wilk, hyena — dzikie ptastwo,
Z nór i skał ciągnąc gromadnie,
Na świeżego trupa padnie,
I z krakaniem, skrzydeł biciem,
I z szczekaniem, warkiem, wyciem,
[237]
Rozerwie i rozniesie po szerokim świecie
Kości — aż je czas zetli — a wicher rozmiecie.
Beduini w radości — huczno i wesoło
Zdjęli juki z wielbłądów i zwlekli do kupy
Kufry, paki i skrzynie, — potem siedli wkoło
Rozdzielić po bratersku zdybycze i łupy.
Prysły sznury rozcięte — i wieka odbite!...
Allach!... co za bogactwa!... tu: materye lite,
Tu: szale tkań Kaszmiru, owdzie: złote sprzęty,
I perły — co Pers nurek, w głębiach morskich ima;
I z dalekiego Indu przy woźne dyamenty;...
Tyle skarbów!... chce każdy pochłonąć oczyma;
Bo w ich blasku wzrok chciwy tak głęboko tonie,
Jak w przepaściach wieczności, przez które po skonie
Po przerzuconej kładce długo iść potrzeba,
By się dostać do bramy wiodzącej do nieba.
Wybrani starsi, dzielić zdobycze,
Skończyli podział; — lecz zgody nie ma...
Iskrzą się oczy... a na oblicze,
Jak z kubka losu rzucone kości,
Runęła z duszy gra namiętności:
Chciwość, co zawsze z zazdrością w parze,
Dzikie, stepowe zapala twarze;
W sercu — jak szabla w pochwie ukryta
Tai się zawiść, — a wierna ręka,
[238]
Gdy kłótnia rośnie — gdy przyjaźń pęka,
Pomimowolnie za kindżał chwyta.
Wtem zarżały rumaki![9] — wstał jeden i bada...
Na stepie pusto... głucho... nie widać nic zgoła;
«To pewnie płocha gazel, odbita od stada
«Pomknęła w głąb, pustyni»... i wrócił do koła.
W kole — spór coraz wre, szumi, pali;
Aż, jakby płomień z ziemi wytrysnął
Tak wszyscy razem z miejsc się porwali —
W każdego ręku kindżał zabłysnął.
Rżą rumaki... pył widać «czy oczy nie mylą?»
Patrzą, pył większy, gęstszy, «to pewnie być musi
«Lecąca przez pustynię karawana strusi»
I znów wrzawa — straszniejsza niż była przed chwilą.
I już z kindżałem w górę podjętym
Z postawą groźną — okiem zawziętem,
Mierzą się... srożą... lżą — jedną razą
Szczęk!... po żelazie dzwoni żelazo.
O co?... o złotą blaszkę lub o kamyk lśniący.
Rżą rumaki!... pył nagle objął ich jak w sieci,
Zgiełk umilkł, — Beduini stanęli jak wryci,
Ujrzawszy w całym pędzie ku sobie lecący
Oddział jazdy tureckiej — umyślnie wysłany,
Na spotkanie bagdackich kupców karawany,
[239]
Który zbłądził w pustyni i dziwnem zrządzeniem,
Nadbiegł i wkrąg ich ścisnął, jak palec pierścieniem.
Opór tu niepodobny, zbyt nierówna siła;
Jeden tylko ratunek — w ucieczce; lecz próżno!...
Rzucili się do koni... przybiegli... za późno!
Jazda turecka już je pierwej pochwyciła,
A Araby — przed chwilą bogaci, zuchwali,
Zrąbani i związani, w jassyr się dostali.
IV.
Słońce kryło się w morzu; z morza powiew świeży
Dmuchnął na wpół uwiedłą naturę wybrzeży,
Wstrząsł liśćmi cytrynowych i oliwnych sadów,
Zerwał z ruin pnącą się gałąź winogradów,
I uleciał, wciągnąwszy woń róż i jaśminów. —
Z minaretów, krzykliwy odśpiew muezzinów[10]
Dwukrotnie wszystkich wiernych na modlitwę wzywał;
I cały świat się modlił — a od gór libańskich
Drgając ostatniem brzmieniem, czasem zalatywał
Daleki odgłos dzwonu świątyń chrześcijańskich.
Gwiazdy — ogniste głoski w księdze przeznaczenia,
Jaśniej, gęściej, gromadniej wytryskały z cienia
I świeciły na niebie; — na ziemi, czerniało,
I cichło... choć szum ciszę budził nieustanny
Morza, co w milion bryzgów o brzeg się łamało,
I w gajach cyprysowych mruczącej fontanny.
Od wybrzeży obszerna ciągnie się dolina,
Którą zdrój z gór lecący wężykiem przerzyna;
[240]
Tam oddział mężnych Spachów,[11] przy zielonym brzegu
Z karawaną, z jeńcami, stanął na noclegu.
Śród jeńców, był Szejch Arab; miał głęboką ranę,
Ręce w tył, nogi mocnym rzemieniem związane.
Nie spał — choć wszystko wkoło usnęło w obozie;
Wył z bólu i ze złości, jak pies na powrozie,
I gryzł ziemię pod sobą i przekleństw nie szczędził,
Że on, co życie całe na stepach się wędził,
Co tyle innych razy — bo któż je przeliczy!...
Do domu bez bogatej nie wracał zdobyczy,
Co z większych niebezpieczeństw umiał się wywinąć,
Musi teraz, on wolny, jak niewolnik ginąć...
Wtem zarżał koń daleko — Arab pilnie słucha...
Poznaje... za nim tęskni rumak jego biały...
A ten głos, tak przyjemnie wpada mu do ucha,
Jakby go własne dzieci z powrotem witały.
I słyszy wkrótce drugie, potem trzecie rżenie...
Ale już tak stłumione, jak głuche jęczenie...
Zdjął go żal — i nie może żalu z piersi zegnać
«Ha! rzekł, muszę go jeszcze ujrzeć i pożegnać.»
Więc, na piersiach, na brzuchu, jako wąż zdradziecki,
Przesuwa się, czołgając śród straży tureckiej,
I mimo ciężkich pętów i nieznośnej rany,
Dopełzł — kędy za nogę, koń jego kochany
Stał włosiennym powrozem przykuty do haku.
[241]
«O! mój ty! rzekł, mój wierny, mój dzielny rumaku!
«Już ty innemu pójdziesz służyć panu,
«Turek do swego wprowadzi cię khanu,[12]
«Zamknie cię w miejscu ciasnem i niezdrowem,
«Już nie odetchniesz powietrzem stepowem;
«Na twe spotkanie nie wyjdą na wzgórki,
«Moje małżonki, moje piękne córki,
«I zmęczonego po drodze i znoju,
«Nie pójdą poić do jasnego zdroju;
«Nie będą pyłków z śnieżnej szyi zmiatać,
«Ani twej grzywy w warkocze zaplatać;
«Nikt ziarnka prosa w swej ci dłoni nie da,
«Bo pewnie Turek, psom cię Giaurom przędą;
«O! nie! mój koniu, mój druchu poczciwy,
«Ty będziesz wolny, i wrócisz szczęśliwy.
«Gdy mamy ginąć!... niechaj ja sam ginę...
«Leć już i pociesz mą biedną rodzinę.»
To mówiąc, chwycił za pęto ustami —
Długo się sili i długo mocuje,
Szarpie i gryzie, i targa i żuje,
Aż sznur włosienny pękł, ścięty zębami.
Poczuł koń, że jest wolny, parsknął... strząsł się cały,
Spojrzał na swego pana, i stał jak zdumiały...
Zdało się, że myśl człeka badał i — przeniknął.
Bo wpół, za pas zębami swego jeźdźca chwyta,
Wzniósł w górę — i po błoniu grzmią tylko kopyta...
[242]
A tentent, coraz dalej głuchnął, cichnął, niknął...
Ockniona straż turecka rzuca się do koni...
Lecz gdzie i za kim gonić? — «Nadaremna jazda,
Rzekł któryś — to Dżinn[13] pewno przemknął się po błoni!»
Bo jako błędna w noc letnią gwiazda,
Gdy się oderwie z niebios zenitu,
I przez otchłanie leci błękitu —
Tak pędził rumak ze swoim panem.
Już przebiegł pole i pnie się w góry,
Wyżej i wyżej — aż tam, gdzie chmury
Wierzchołek mglistym wieńczą turbarnemturbanem;
Z gór się wijącą spuszcza drożyną,
Pomiędzy łomy, głazy, zawały,
Co się być zdają spadłą lawiną
W tysiączne kształty strzaskanej skały.
A od podkowy, z drogi krzemiennej
Sypie się za nim szlak iskr promienny.
I pędzi dalej — trafił na parów
Głęboki, ciemny — przepaść, nie wstrzyma...
Dał skok — przesadził — i już go nie ma,
Tylko się tentent został śród jarów.
I pędzi dalej; — przybiegł do rzeki,
Cisnął się w nurty ze stromej ściany,
Pękają fale, pryskają piany...
Dopłynął brzegu... i już daleki...
I już śród stepów piersiami porze
Bałwany żwirów i piasków morze.
[243]
I tak do pustyń dotarł granicy;
A góry, rzeki, piaski, oazy,
Migały tylko, jak snu obrazy
Pierwszą miłością śniącej dziewicy.
Pierwszy promyk jutrzenki, co wschód zarumienia,
Rozwidniał krajobrazu szczernione przedmioty,
I już widać jak w dali bieleją namioty,
Wiecznie koczującego Arabów plemienia.
Ujrzał je koń — i zda się, że zdwaja bieg chyży,
Przebiegł przestrzeń, jak strzała — już blizko... już bliżej...
Aż nareszcie znajomych koczowisk dopada
I przed Szejcha namiotem, drogi ciężar składa.
Z namiotu wybiegają matrony, dziewczęta,
Na ich twarzach, gra przestrach z radością zmieszany,
Cisną się do Araba, rozrywają pęta,
I gojące balsamy leją mu do rany.
A koń... jak stanął tak stał niewzruszony,
Bokami robi... zmęczony, spieniony,
Pot z niego spływa... drży... chwieje się, słania...
Rzucą się wszyscy, co się w krąg zebrali,
By zbawcy ojca spieszną pomoc dali...
Ale daremne są wszystkich starania...
Bo koń, w ostatnim konwulsyjnym ruchu
Wstrząsł się... wyprężył — i upadł bez duchu.
[244]
Tak skończył dzielny rumak Beduina
Z rasy szlachetnej, jak na to są świadki,
Nedżid po ojcu — a Kenhejlan z matki. —[14]
A długo... długo — jak brata lub syna,
Płakał go Arab i cała rodzina.
|