Przejdź do zawartości

Koło święconej kredy II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Koło święconej kredy
Podtytuł Warjant II
Pochodzenie Tartak słoneczny
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KOŁO ŚWIĘCONEJ KREDY
WARJANT II



1.

Opisałam wkrąg siebie koło święconą kredą,
kredą z pod klosza serwantki babcinej,
nieprzekraczalne, nieodwołalne, niezawodne, jak śmierć.


2.

Jestem jak nurek na dnie otchłani oceanu
kłębiącej się od mroźnych, olbrzymich, niemych sił,
oddzielonych li nikłą, niewidzialną ścianką,
kołem święconej kredy — dzwonem nurka.


3.

Jestem w zaklętem kole z elektrycznemi świecami,
z fabryczną Męką Pańską nad kaloryferem,
siedzę na wyplatanem krzesełku, pod ścianą zdobną w przykazania:
Nie pluć. Nie żebrać. I strzec się złodziei.
Strzec się złodziei ...
Amen. Amen. Amen.


4.

Umówmy się, że tak jest! Umówmy się, że tak jest!
Wszystko przecie można zastąpić, na wszystko się znajdzie namiastka.

i tylko nie powiedzmy nigdy nikomu — pamiętajcie — nigdy,
że — niema rzeczywistości.
Cicho... Więc cóż?
Z koła święconej kredy, jak z pod klosza wypompowano powietrze prawdy
i rzeczywistość — umarła.
Więc cóż?!


5.

Wy nikomu nigdy nie powiecie,
nie powiecie nikomu ani wy, ani ja,
że nas pustka dusi za gardła,
że z koła świętej kredy, jak z pod klosza ze szkła
wytłoczono powietrze do dna, do dna, do dna —
i rzeczywistość umarła...


6.

Czemu jedno wspomnienie jak nóż tę pustkę przewierca,
jak ciśnięty nóż bez litości...
Przed szybą sklepu z tandetą kościelną,
przed szeregiem brzydkich Chrystusów o malowanych na czerwono sercach
stara chłopka uklękła na błocie ulicy
i uderza się w piersi z prawdą nieśmiertelną:
„O — Boże, bądź miłościw! Boże, bądź miłościw
mnie — grzesznicy!“


7.

Cień olbrzymiej pokory na koło kredy pada
i wstrząsa niem, jak młot uderzający w stal,
jakaś potężna prawda w ciemności się spowiada,
wchłonięta przez potężną, nieznaną, żywą dal.
U jakiejś prawdy przedwiecznego progu
— wtłoczone w ziemię kolana,
bary, jak Krzysztofowe, zdolne podźwignąć Boga,
wstrząsaną szlochem pierś bije pięść spracowana.
Czemu stoi mi w oczach przed szybą sklepu z tandetą kościelną,
przed szeregiem brzydkich Chrystusów o malowanych na czerwono sercach,
stara chłopka, klęcząca na błocie ulicznem
i bijąca się w piersi ruchem nieodpartej prawdy:
„Boże, bądź miłościw... Boże, bądź miłościw!“


8.

Pod czarną hostją latarni ulicznej we mgle
krążą dziewczęta o jaskrawo umalowanych twarzach,
śmieją się, kaszlą i zaczepiają pijanego przechodnia,
zachwalając mu towar miłości, nagą, skłamaną prawdę.
Na szarym chodniku ich cienie
olbrzymie, wydłużone, połamane światłem latarni,
tworzą posępne larwy groźnego misterjum,
potężną Pietę mroków.


9.

Pijak rzucił laską w latarnię — posypało się szkło —...
Cienie wsiąknęły w mrok — ktoś splunął i zaklął.
A pod nogami zgrzyt — zgrzyt szkła o kredę święconą,
chrzęstliwy, niezapomniany.


10.

To było już... Podwórzec niezliczonych baniek z przepalonego szkła,
tęczujących jak bańki mydlane,
Ogród szklany w kwadracie czerwonych fabrycznych ścian,
a pod krokami chrzęst, a pod krokami zgrzyt,
a w górze błękit i słońce.
Zwiedzałam hutę szklaną z panem dyrektorem:
nagie torsy na czerwonem palenisku rozżartych pieców
i w łunach — dzieci. Pamiętam na ich oczach to samo szkliwo blasku,
co na kruchych bańkach przepalonego szkła.
„Nic nie zastąpi w szklarstwie pracy dzieci.“
Stąpaliśmy po drobnych, skaczących, rozedrganych cieniach,
które nam się płaszczyły u nóg.
Dostałam szklaną laskę i gałkę przycisku,
co leży w kole kredy na książce do nabożeństwa...
...Zgrzytliwe szkiełka pamięci...

Na książce do nabożeństwa, którą trzymałam w ręku
kiedy dzwonek kościelny zanosił się jak koklusz
i szeplenił i drwił...


11.

Na asfalcie chodnika siedzi rakowaty ślepiec
i dzwoni małym dzwonkiem na litość przechodniów.
Natrętny, nieustępliwy brzęk metalowego serduszka
w łoskocie kół, świście syren i gwarze ulicznym
zanosi się jak koklusz dziecinny i szepleni jak niemowa i drwi.
A poprzez wielkie sale, przez widne korytarze
szedł siwy kapłan w komży, z krzyżem w ręku
święcić olbrzymią fabrykę gazów trujących...
Szedł i błogosławił ludzi schylonych w zbożnym trudzie nad śmiercią brata:
„W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Amen.“
W skupionem świetle sunął przed nim ogromny jego cień
olbrzymiejący coraz mroczniej i groźniej
na cały gmach, na cały tłum, na cały świat pobojowisk,
cień straszliwy, podobny idącej mogile.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.