Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział pięćdziesiąty piąty.
Pan Salomon Pell, w asystencji komitetu stangretów, urządza interesy pana Wellera starszego.

„Samiwelu“, rzekł pan Weller, zwracając się do swego syna nazajutrz po pogrzebie, „znalazłem go; byłem pewny, że tam być musi“.
„Co znalazłeś?“ zapytał Sam.
„Testament twojej macochy, Sammy, według którego należy tak zarządzić jak ci wczoraj o tem mówiłem, a mianowicie, co do funduszów“.
„Jakto? więc ci nie powiedziała, gdzie był schowany?“ zapytał Sam.
„Ani pisnęła“, odparł pan Weller. „Zajęci byliśmy usuwaniem naszych małych nieporozumień a ja starałem się jakoś jej dogodzić i rozweselić ją, jakoś więc ze wszystkiem zapomniałem o tem. Zresztą, nie wiem, czybym powiedział, hoćbym i pamiętał“, dodał pan Weller, „bo to głupia rzecz, Sammy, nudzić kogoś gadaniem o majątku, gdy dana osoba leży chora. To tak, jakbyś wsuwał rękę do kieszeni, pomagając wsiadać podróżnemu, który spadł z wierzchu dyliżansu, tymczasem pytasz go niby z westchnieniem, jak się czuje“.
Wyjaśniwszy w ten obrazowy sposób swoją myśl, Weller otworzył pugilares i wydobył z niego arkusz listowego papieru, dość brudnego i zabazgranego dziwnem pismem.
„To jest ten dokument, Sammy; znalazłem go w małym imbryku od herbaty, na półce w bufecie. Tam zawsze chowała banknoty, zanim się z nią ożeniłem. Ze sto razy widziałem, jak podnosiła nakrywkę, by płacić rachunki. Biedna istota, mogłaby śmiało napełnić testamentami wszystkie imbryki w całym domu i nicby jej to nie zaszkodziło, bo mało używała herbaty w ostatnich czasach z wyjątkiem zgromadzeń towarzystwa wstrzemięźliwości, gdzie zawsze piją naprzód herbatę, by podtrzymać ducha“.
„Cóż w nim jest?“ zapytał Sam.
„To, com ci już powiedział, mój chłopcze: przekaz na dwieście funtów szterlingów memu pasierbowi, Samuelowi, a cała reszta majątku, w każdej postaci i rodzaju, memu mężowi, panu Tony Wellerowi, którego mianuję moim wykonawcą testamentu“.
„I to wszystko?“
„Wszystko. A ponieważ wszystko jest w porządku i ku memu i twemu zadowoleniu, my zaś jesteśmy jedynemi interesowanemi stronami, więc sądzę, że możemy najspokojniej rzucić ten świstek w ogień“.
„Co robisz, lunatyku?!“ zawołał Sam, chwytając testament, w chwili właśnie, gdy ojciec, w swej nieświadomości, miał go już cisnąć w komin. „A to piękny z ciebie wykonawca testamentu!“
„Dlaczegożby nie?“ zapytał Weller, zwracając się szybko do syna z pogrzebaczem w ręku.
„Dlaczego? Dlatego, że testament musi być sprawdzony, uprawomocniony, zaprzysiężony, słowem powinien przejść wszystkie formalności“.
„Naprawdę?“ zapytał Weller starszy.
Sam wziął testament, włożył go ostrożnie do kieszeni i spojrzeniem odpowiedział, że tak jest naprawdę.
„W takim razie, powiem ci“, zaczął znów pan Weller, pomyślawszy chwilkę, „że to jest coś dla bliskiego przyjaciela kanclerza. Pell musi tu wetknąć swój nos. To jedyny człowiek do załatwiania wszelkich prawnych trudności. Nie tracąc czasu, zaraz przedstawimy to wszystko trybunałowi bankrutów“.
„Nigdy nie widziałem takiej pomylonej, starej głowy!“ zawołał Sam. „Ciągle w niej się plączą jakieś trybunały, bankruty, wszelkiego rodzaju alibi i tym podobne głupstwa. Weź lepiej porządny surdut i chodźmy do miasta załatwić całą sprawę, zamiast mówić tu o rzeczach, których nie rozumiesz“.
„Bardzo dobrze, Sammy; na wszystko się zgadzam, co prowadzi do załatwienia sprawy, ale uważaj, co ci powiem, mój chłopcze: w rzeczach prawnych niemasz jak Pell“.
„Ja też nie mam nic przeciw niemu“, rzekł Sam.
„A więc zaczekaj chwilę“, odrzekł Weller, zapiąwszy halsztuk przy pomocy małego lusterka, wiszącego na oknie, teraz z wielkim trudem wciągając na siebie wierzchnie ubranie. „Gdy będziesz taki stary, jak twój ojciec, nie tak łatwo potrafisz wleźć w surdut jak teraz“.
„Gdyby mi to trudniej przychodziło, niż teraz, to niech mię powieszą, jeżelibym go kiedy nosił“, odparł Sam.
„Tak myślisz teraz“, odrzekł Weller z powagą właściwą jego wiekowi, „ale przekonasz się, że nabierzesz więcej rozumu, gdy nabierzesz ciała. Otyłość i mądrość, Sammy, zawsze idą w parze“.
Wypowiedziawszy tą nieomylną zasadę, będącą wynikiem długoletnich osobistych spostrzeżeń i doświadczeń, pan Weller, zapomocą zręcznego ruchu ciałem, zdołał zapiąć najniższy guzik u surduta, zgodnie z jego przeznaczeniem. Potem, wypocząwszy przez chwilę, by zaczerpnąć oddechu, oczyścił kapelusz rękawem i oświadczył, że jest gotów.
„Ponieważ cztery głowy warte więcej niż dwie, Samiwelu“, rzekł, gdy jechali do Londynu, „i ponieważ majątek twojej macochy, to łakoma rzecz dla gentlemana handlującego prawem, więc weźmiemy z sobą kilku z moich przyjaciół, którzy prędko dadzą sobie z nim radę, gdyby pozwolił sobie na jaką nieprawidłowość; weźmiemy dwóch z tych, którzy cię kiedyś odprowadzali do więzienia. To najlepsi znawcy koni, jakich kiedykolwiek w życiu mojem widziałem“.
„A czy tacy sami znawcy adwokatów?“ zapytał Sam.
„Człowiek, który zdrowo sądzi o koniach, sądzi zdrowo o wszystkiem“, odpowiedział Weller tak dogmatycznym tonem, iż Sam nie ośmielił się zaprzeczyć temu aforyzmowi.
Wobec tej godnej uwagi zasady zabrano z sobą po drodze jednego pucołowatego i dwuch niezmiernie otyłych stangretów, co pan Weller uczynił zapewne w myśl tego, że otyłość i mądrość zawsze chodzą w parze. Towarzystwo udało się potem do szynku przy ulicy Portugalskiej, skąd bezzwłocznie posłano do pana Salomona Pella.
Posłaniec zastał go w sądzie, lecz nie przy nazbyt wytężającej pracy, gdyż przy zimnej przekąsce, składającej się z grzanek i kurczęcia. Ledwie posłaniec oznajmił mu, poco przyszedł, gdy pan Pell, włożywszy do kieszeni przekąskę razem z rozmaitemi dokumentami, ruszył bezzwłocznie w drogę i tak żwawo, że stanął w oberży, zanim posłaniec zdołał opuścić gmach sądu.
Gentlemani“, rzekł, wchodząc do sali i dotykając kapelusza, „witajcie mi. Mówię to nie dlatego, by wam pochlebiać, ale niema na świecie drugich pięciu osób, dla którychbym dziś wyszedł z trybunału“.
„Tyle zajęcia?“ zapytał Sam.
„Po same uszy, jak mi zwykł był mawiać nieboszczyk lord kanclerz, gdy go powoływano do Izby wyższej, gdzie stawiano mu różne pytania. Nie był on bardzo wielkich sił a takie pytania bardzo mu szkodziły na serce. Nieraz myślałem, doprawdy, że nie wytrzyma“.
Tu Pell pochylił głowę i umilkł. Weller trącił łokciem swego sąsiada, by zwrócić jego uwagę na to, jakich wysokich znajomych ma prawnik, poczem zapytał, czy praca wywarła jakiś zły wpływ na zdrowie jego znakomitego przyjaciela.
„Nigdy nie mógł przyjść do siebie“, odrzekł zapytany. „Myślę, że to go dobiło. „Pell“, mawiał mi często, „w jaki sposób u djabła możesz wytrzymać tyle pracy? Doprawdy, że to dla mnie zagadka!“ „Szczerze mówiąc“, odpowiadałem, „ja sam nie wiem“. „Pell“, dodawał kanclerz, wzdychając i patrząc na mnie jakby z zazdrością... ale zazdrością przyjacielską, gentlemani, czystą, przyjacielską, zazdrością, w której niema nic złego, „Pell“, mówił „doprawdy, że jesteś zdumiewającym człowiekiem“. O! gentlemani! Gdybyście go znali, z pewnością bardzobyście go polubili. Przynieś mi araku za trzy pensy, moja kochana“.
Zwróciwszy to ostatnie zdanie do kelnerki, pan Pell westchnął, spojrzał na swe buty, potem na sufit, wreszcie powiedział:
„W każdym razie człowiek mojej profesji nie powinien myśleć o prywatnej rozmowie, gdy wezwany jest do udzielenia pomocy prawnej. Nie mogę jednak nie nadmienić, że odkąd widzieliśmy się ostatni raz, zaszedł bardzo melancholijny i opłakany wypadek“. Doszedłszy do słowa „opłakany“, pan Pell wyjął chusteczkę, ale otarł nią tylko kroplę rumu która mu zawisła na górnej wardze.
„Czytałem o tem w Advertiser, panie Weller“, ciągnął pan Pell. „Dobry Boże! Tylko pięćdziesiąt dwa lata... Pomyśl pan!“
Smutne te refleksje zwrócone były do jegomościa z centkowaną twarzą, którego spojrzenie pan Pell pochwycił przypadkiem, na co jegomość z centkowaną twarzą, który wogóle miał ponury pogląd na świat, poruszył się niezręcznie na krześle i oznajmił, że, o ile jemu wiadomo, rzeczywiście tak pisano. Uwaga ta, zawierająca subtelną aluzję do czegoś, na co trudno znaleźć argument, została pominięta milczeniem.
„Słyszałem, że to była piękna niewiasta, panie Weller“, ciągnął pan Pell ze współczuciem.
„Tak, panie“, odrzekł pan Weller który nie bardzo lubił mówić o tej materji, uważał jednak, że adwokat, dzięki znajomości z lordem kanclerzem, musi się znać na dobrem wychowaniu. „Bardzo piękna niewiasta, panie! Była wdową jak ją poznałem!“
„To ciekawe“, powiedział pan Pell, oglądając się dokoła, „pani Pell była również wdową!“
„To rzeczywiście bardzo interesujące!“ przyznał jegomość z centkowaną twarzą.
„Bardzo dziwny zbieg okoliczności“, podjął pan Pell.
„Wcale nie dziwny“, odrzekł niechętnie pan Weller. „Czy to jedna kobieta wychodzi zamąż?“
„Słusznie, słusznie, panie Weller, ma pan najzupełniejszą słuszność! Pani Pell była to bardzo elegancka i wykształcona niewiasta, jej maniery były przedmiotem zachwytu całego sąsiedztwa! Dumny byłem, patrząc, jak ta niewiasta tańczy! W ruchach jej było coś tak solidnego i godnego, a zarazem taka lekkość! Powiadam panom — wcielenie prostoty! Ach, czasy, czasy! Przepraszam, że pana o to pytam, panie Samuelu: czy pańska macocha była wysoka?“
„Niebardzo“ odparł Sam.
„Pani Pell była wysoka“, powiedział pan Pell. „Wspaniała niewiasta, szlachetna w każdym calu, z nosem jakby stworzonym, by rozkazywać. Bardzo była do mnie przywiązana, panowie! A jaka przy tem ustosunkowana! Brat jej matki, moi panowie, miał około ośmiuset funtów rocznie!“
„No“, powiedział pan Weller, który niespokojnie przysłuchiwał się dyskusji. „Teraz przystąpmy do rzeczy!“
Słowa te były najsłodszą muzyką dla uszu Pella. Od samego początku starał się on odgadnąć, czy wezwano go do jakiej sprawy, czy też tylko, by wypić szklankę ponczu lub grogu, lub też dla oddania mu jakiego innego hołdu, a teraz wątpliwości ustąpiły, choć z jego strony nie było żadnego w tym względzie nacisku. Położył więc kapelusz na stole, a oczy mu błyszczały, gdy mówił:
„Cóż to za sprawa, hm? Czy który z gentlemanów życzy sobie ogłosić się bankrutem? Zażądamy orzeczenia sądowego, a takie przyjacielskie orzeczenie sądowe załatwia wszystko, musicie wiedzieć. My tu wszyscy żyjemy w przyjaźni“.
„Podajno mi dokument, Sammy“, rzekł Weller do syna, a wziąwszy dokument zwrócił się do adwokata i dodał: „żądamy wytryfikacji tego tu“.
„Weryfikacji kochany panie, weryfikacji“, zauważył Pan Pell.
„Niech i tak będzie“, odrzekł Weller cierpko; „weryfikacja czy wytryfikacja na jedno wyjdzie. Jeżeli pan mię nie rozumie, to znajdzie się drugi, co mnie zrozumie“.
„Bez urazy, panie Weller“, odrzekł pan Pell łagodnie. „Pan, jak widzę, jesteś wykonawcą“, dodał, spojrzawszy na papier.
„Tak, panie“, odparł pan Weller.
„A ci gentlemani są zapewne legatarjuszami?“ rzekł znów Pell z uprzejmym uśmiechem.
„Nie, Sammy jest jedynym lokotarjuszem“, odrzekł Weller. „Ci gentlemani, to moi przyjaciele, którzy przyszli dopilnować, by wszystko było zrobione jak należy; rodzaj arbitrów“.
„O! Bardzo dobrze! Nic nie mam przeciw temu. Ale prosiłbym o zaliczkę pięciu funtów, zanim zacznę“.
Ponieważ komitet zadecydował, że pięć funtów można zaryzykować, pan Weller wypłacił żądaną sumę. Poczem wywiązała się długa dyskusja o niczem właściwie, poczem pan Pell dowiódł ku ogólnemu zadowoleniu gentlemanów, którzy umieli patrzeć w przyszłość, że gdyby nie powierzono mu tej sprawy, wszystko poszłoby na opak z powodów, których nie podawał bliżej, ale które nie mniej jednak były niewątpliwe. Następnie prawnik zjadł trzy kotlety z odpowiednim dodatkiem piwa i wódki — na rachunek przyszłych dochodów. Wreszcie wszyscy udali się do Doctors Commons.
Na drugi dzień powtórzono wizytę w Doctors Commons, gdzie miano wiele do roboty z pewnym parobkiem powołanym na świadka, który upił się i ku wielkiemu zgorszeniu prokuratora i pełnomocnika nie chciał złożyć innej przysięgi, tylko świecką. Następnego tygodnia znowu trzeba było udać się do Doctors Commons, potem do urzędu opieki nad sierotami, potem trzeba było zredagować kontrakt sprzedaży oberży, ratyfikować rzeczony kontrakt, spisać inwentarz, zjeść niemało śniadań i obiadów, tudzież zrobić wiele innych rzeczy, zarówno korzystnych jak i potrzebnych, przyczem zagryzmolono tyle papieru, że pan Salomon Pell i jego pisarek, a nawet ich niebieska torba, tak się wypełnili, iż trudno było poznać, że to ten sam człowiek, ten sam pisarek i ta sama torba, których widzieć można było przed paroma dniami w okolicach ulicy Portugalskiej.
Nakoniec, gdy wszystko już zostało uporządkowane, wyznaczono dzień dla sprzedaży oberży i zamienienia gotówki na papiery funduszów publicznych, co stało się za pośrednictwem maklera papierów państwowych, pana Wilkinsa Flashera esq., w pobliżu banku miasta Londynu. Polecił go pan Salomon Pell. Był to pod pewnym względem dzień uroczysty i zainteresowane osoby przystroiły się odpowiednio. Pan Weller kazał się ufryzować a ubranie oczyścił ze szczególną pieczołowitością; jegomość z centkowaną gębą zatknął sobie w pętelkę wspaniałą georginię z liśćmi a ubrania dwóch innych przyjaciół przyozdobione były w bukiety laurowe i inne niewiędnące ziele. Wszyscy przywdziali paradne ornaty, pozapinali się aż po samą szyję i włożyli na siebie możliwie największą ilość ubrania, co od czasu wynalezienia dyliżansów należało i należy w pojęciu stangretów do najwyższej elegancji.
Pan Pell czekał o oznaczonej godzinie w omówionem miejscu. Nawet pan Pell włożył rękawiczki i czystą koszulę, bardzo przetartą koło kołnierza i mankietów od częstego prania.
„Za kwadrans druga“, powiedział pan Pell, patrząc na zegar. „Jeżeli spotkamy się z panem Flasher o kwadrans po drugiej, będziemy w sam czas!“
„Cobyście panowie powiedzieli, gdybyśmy tak wstąpili na jedno piwko?“ spytał jegomość z centkowaną twarzą.
„I kawałek zimnej wołowiny“, dodał drugi stangret.
„Albo kilka ostryg“, poddał trzeci jegomość ochrypły i na bardzo krótkich nóżkach.
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał pan Pell. „Miałożby to być uczczenie pana Wellera, że wszedł w posiadanie majątku! Ha, ha, ha!“
„Bardzo mi przyjemnie, panowie“, rzekł pan Weller. „Sammy, zadzwońno!“
Sammy usłuchał. A ponieważ z podaniem porteru, wołowiny i ostryg nie zwlekano, przeto złożyło się wcale niezłe śniadanie. Że wszyscy brali w niem czynny udział, nie potrzebuję chyba mówić. Ale, jeżeli kto okazał większe zdolności od innych, był to stangret z ochrypłym głosem, który suto polał octem ostrygi i nie zachłysnął się nawet.
„Panie Pell“, powiedział pan Weller starszy, mieszając szklankę gorącej wody z wódką (przed każdym gościem postawiono szklankę}, „Panie Pell, ja sam myślałem, by jakoś uczcić ten dzień, ale Sammy szepnął mi...“
Tu pan Samuel Weller, który w milczeniu pożerał ostrygi, zawołał: „Słuchajcie!“ bardzo głośno.
...szepnał mi“, ciągnął pan Weller starszy, „że należałoby użyć tych płynów na wzniesienie pańskiego zdrowia, żeś pan, panie Pell, tak zręcznie i umiejętnie rzecz przeprowadził. Pańskie!“
„Stój!“ zawołał jegomość z twarzą centkowaną. „I wszyscy niech na mnie patrzą!“
To mówiąc centkowany wstał, a za nim inni gentlemani. Centkowany spojrzał na towarzystwo, i wolno podniósł rękę, poczem wszyscy obecni (nie wykluczając centkowanego}, wciągnęli również powietrze i przyłożyli szklanki do warg. Centkowany znów poruszył ręką i wszystkie szklanki wyróżniły się. Niepodobna opisać wrażenia, jakie robi podobna ceremonja! Jest ona jednocześnie poważna, uroczysta, budująca i pełna grandeur.
„Moi panowie“, powiedział pan Pell. „Mogę tylko powiedzieć, że taki dowód zaufania jest bardzo miły człowiekowi mego zawodu. Nie chcę pokazać się egoistą, panowie, ale mogę tylko powiedzieć, że rad jestem, żeście się do mnie zwrócili: ze względu na was. Tyle tylko. Gdybyście się zwrócili do człowieka mniej wyrobionego ode mnie, zapewniam was, z całą stanowczością, że znaleźlibyście się na Queer street. Żałuję że mój szanowny przyjaciel już nie żyje i nie może wiedzieć, jak wybrnąłem z tej sprawy. Nie mówię tego powodowany dumą, nie zawracałbym wam głowy podobnemi rzeczami! Zawsze możecie mię tu znaleźć, ale gdyby mię tu przypadkiem nie było — oto mój adres! Przekonacie się, że żądania moje są rozsądne i niewygórowane, że nikt nie jest życzliwiej usposobiony dla swoich klijentów, a przytem znam się cokolwiek na swojej specjalności! Jeżeli panowie, zechcecie polecić mię swoim przyjaciołom, będę niezmiernie zobowiązany, a oni również, gdy poznają mię bliżej! Wasze zdrowie, panowie!“
To powiedziawszy, pan Salomon Pell położył przed każdym gościem pana Wellera drukowaną kartę z adresem, poczem spojrzał znów na zegar i oznajmił, że już chyba czas. Wtedy pan Weller uregulował rachunek i cała paczka — doradca, świadkowie, wykonawca testamentu i obdarowany — udali się do City.
Biuro pana Wilkinsa Flashera esq. znajdowało się na pierwszem piętrze, o trzy domy od Banku Angielskiego. Dom pana Wilkinsa Flashera esq. był na Brixton Surrey. Koń pana Wilkinsa Flashera esq. stał w wynajętej stajni, groom pana Wilkinsa Flashera esq. został właśnie posłany na West End. Dependent pana Wilkinsa Flashera esq. poszedł na obiad. Więc pan Wilkins Flasher esq. osobiście zawołał „Proszę!“, kiedy pan Pell i jego przyjaciele zastukali do drzwi.
„Dzień dobry panu!“ powiedział pan Pell, kłaniając się pokornie. „Chcielibyśmy załatwić z panem małą tranzakcyjkę“.
„Proszę, proszę“, zawołał pan Flasher. „Wejdźcie panowie! Służę za chwilę!“
„Dziękujemy panu“, powiedział pan Pell. „Nie śpieszno nam. Niech pan siada, panie Weller!“
Pan Weller usiadł na krześle, Sam na skrzyni, świadkowie usiedli, gdzie który mógł, i zabrali się do oglądania kalendarza oraz kilku ogłoszeń, wiszących na ścianie, z taką ciekawością, jak gdyby to były arcydzieła starych mistrzów.
„Gotów jestem założyć się o pół tuzina flaszek klaretu“, powiedział pan Flasher esq., podejmując rozmowę, którą przerwało na chwilę wejście pana Pell.
Słowa te były zwrócone do szykownego młodzieńca, który nasunął kapelusz aż na prawy wąs i łapką bił na biurku muchy. Wilkins Flasher esq. kołysał się na krześle, bardzo zręcznie, przebijając pudełko opłatków, scyzorykiem, którym od czasu do czasu rzucał w sam środek czerwonego opłatka przylepionego na etykiecie. Obaj ci panowie mieli bardzo wycięte kamizelki, bardzo wykładane kołnierze przy koszulach, bardzo niskie trzewiki, bardzo wielkie pierścionki, bardzo małe zegareczki, bardzo grube łańcuchy i bardzo wyperfumowane chustki do nosa.
„Nigdy nie zakładam się o pół tuzina, tylko o tuzin“, odpowiedział tamten.
„Zrobione, Simmery, zrobione!“ zawołał pan Flasher.
„Pamiętaj!“ powiedział tamten.
„Oczywiście“, odpowiedział pan Wilkins Flasher esq. i wpisał to złotym ołóweczkiem do małego notesika, co również zrobił pan Simmery, również w małym notesiku i złotym ołówkiem.
„Widzę że jest już wzmianka o Bofferze“, zauważył pan Simmery. „Biedak. Wyrzucili go!“
„Założę się o dziesięć gwinej przeciw pięciu, że sobie poderżnie gardło“, powiedział pan Wilkins Flasher esq.
„Zrobione!“ zawołał Simmery.
„Stój!“ powiedział pan Wilkins. „Zmieniam zdanie! Może się powiesi!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery, wyjmując notes i ołówek. „Godzę się i na to! Nie mam żadnej pretensji! Niech będzie i tak! Powiedzmy, popełni samobójstwo!“
„To jest, zabije się!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery. „Flasher pięć gwineji przeciw dziesięciu, że Boffer się zabije! W jakim czasie?“
„Dwa tygodnie, powiedzmy!“ poddał pan Flasher.
„Za długo“, powiedział pan Simmery, bijąc muchę. „Powiedzmy — tydzień!“
„Powiedzmy pośrodku: dziesięć dni?“
„Dobrze. Niech będzie dziesięć dni!“
A więc zapisano do notesika, że Boffer zabije się w ciągu dziesięciu dni, w przeciwnym zaś razie Wilkins Flasher esq. ma wręczyć Frankowi Simmery esq. sumę dziesięciu gwinej. A jeżeli Boffer zabije się w ciągu tych dziesięciu dni, Frank Simmery esq. płaci Wilkinsowi Flasher esq. pięć gwinej.
„Bardzo żałuję, że wpadł!“ powiedział Wilkins Flasher. „Kapitalnie dawał jeść!“
„I miał doskonałe porto“, dodał pan Simmery. „Muszę posłać jutro służącego, kiedy go będą licytowali, niech kupi parę butelek dla mnie!“
„Takiś sprytny!“ zawołał pan Wilkins Flasher esq. „Poślę także mojego! Założę się, że lepiej i taniej kupi!“
„Zrobione!“
Znowu zapisano coś w notesikach złotemi ołówkami. Pan Simmery, po zabiciu kilkunastu much i zrobieniu kilka zakładów, pobiegł do Stock Exchange, by dowiedzieć się, co tam słychać.
Wilkins Flasher esq. teraz mógł już wysłuchać, co mu miał do powiedzenia pan Pell, a wypełniwszy odpowiedni papier, zażądał, by całe towarzystwo poszło z nim do banku, co też uczyniono. Pan Weller i jego trzej przyjaciele przyjmowali to wszystko z największem zdumieniem, Sam zaś z obojętnością, której nic nie było w stanie poruszyć.
Przeszedłszy dziedziniec pełen ruchu i gwaru, i minąwszy dwuch odźwiernych, ubranych tak, że sam ich widok mógł wzbudzić pożar, weszli do biura, gdzie sprawa miała być załatwiona; tu pan Pell i pan Flasher opuścili na jakiś czas towarzystwo, by zajść do urzędu opieki.
„Co to za biuro?“ zapytał centkowany jegomość pana Wellera starszego.
„Biuro konsolidów“, rzekł wykonawca testamentu.
„A cóż to za gentlemani siedzą przy biurkach? — zapytał jegomość z chrypką.
„Sądzę, że to zredukowane konsolidy“, odrzekł pan Weller. „Czy tak, Sammy?“
„Jakto, myślisz, że zredukowany konsolid może żyć?“ spytał Sam z pogardą.
„Skądże mam wiedzieć?“ powiedział pan Weller. „Myślałem, że to konsolidy. Tak wyglądają. Więc któż to taki?“
„Urzędnicy“.
„Dlaczegóż wszyscy jedzą chleb z szynką?!“
„Może to jest ich obowiązek“, powiedział Sam. „Zapewne należy to do systemu, bo cały dzień to tylko robią“.
Weller i jego przyjaciele mieli czas zastanowić się nad tą szczególną właściwością angielskiego systemu finansowego, gdy Pell i pan Wilkins Flasher esq. zaprowadzili ich do biura, na którem, na wielkiej tablicy, było napisane ogromne „W“.
„A to na co?“ spytał pan Weller, zwracając uwagę pana Pella na ten napis.
„Pierwsza litera nazwiska nieboszczki!“ odrzekł pan Pell.
„Tak być nie może“, rzekł stangret, zwracając się do arbitrów. „To coś nie w porządku! Nasze nazwisko zaczyna się od V!“
Arbitrowie wyrazili zdanie, że sprawa nie może być legalnie załatwiona pod literą „W“ i niezawodnie wszystko odwlekłoby się na jaki dzień lub dwa, gdyby nie stanowcza i na pierwszy rzut oka bezceremonjalna postawa Sama, który schwycił ojca za połę, wciągnął go do biura i zmusił do podpisania wszystkiego, co należało. Przy umiejętności pana Wellera okazało się to pracą tak trudną i żmudną, że obecny przy tem urzędnik miał czas obrać i zjeść trzy jabłka.
Ponieważ pan Weller starszy nalegał na to, by oberża została niezwłocznie sprzedana, więc z banku poszli wszyscy na giełdę — po krótkiej zaś chwili Wilkins Flasher esq. wrócił z mandatem na dom Smyth, Payne i Smyth, na pięćset trzydzieści funtów szterlingów, jako część renty przekazanej przez panią Wellerową mężowi. Dwieście funtów Sama zostało przepisane na jego imię. Wilkins Flasher esq., otrzymawszy komisowe, niedbale włożył pieniądze do kieszeni i poszedł z powrotem do biura.
Zrazu pan Weller uparł się, by wypłacono mu wszystko w suwerenach. Ale gdy arbitrowie wyjaśnili mu, że w takim razie musiałby kupić mały worek, by miał w czem zanieść pieniądze do domu, zgodził się przyjąć sumę w banknotach pięciofuntowych.
„Mój syn!“ powiedział pan Weller, gdy wyszli z banku, „mój syn i ja mamy dzisiaj po południu ważny interes do załatwienia, chciałbym więc zakończyć nasze rachunki. Może wstąpimy gdzieś, gdzie nam nie będą przeszkadzać“.
Znaleziono zaciszny pokoik, wysłuchano sprawozdania pana Pella, wyrażono swoją o tem opinję. Sam sprawdzał rachunki, niektóre pozycje zostały zakwestjonowane przez arbitrów. Ale pomimo zapewnień pana Pella, że są zbyt bezwzględni wobec niego, był to jeden z najlepszych interesów, jaki udało mu się zrobić w ciągu następnych sześciu miesięcy.
Po załatwieniu wszelkich formalności, arbitrowie pożegnali się, gdyż musieli tej samej nocy wyjechać z miasta. Salomon Pell, widząc, że nic nie da się już wymamić — ani do jedzenia ani do picia — pożegnał się przyjaźnie i pan Weller został sam z synem.
„Samiwelu!“ powiedział pan Weller, chowając notes do peszeni. „Mam tu w pugilaresie tysiąc sto osiemdziesiąt funtów szterlingów, licząc w to już i odstępne za prawo trzymania oberży. Teraz mój chłopcze, idźmy pod „Jerzego i Jastrzębia!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.