Przejdź do zawartości

Kirgiz (Zieliński, 1901)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Kirgiz
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego Tom II
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst „Kirgiza“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Słońce spuszczało się do zachodu,
Jeździec, nie dosięgł kresu podróży;
Czuł głód i trudy. — On, śmiał się z głodu;
Do trudów życia przywykł za młodu;
Lecz dostrzegł znaki niechybnej burzy.
Wbiegł więc na kurhan, co niedaleko
Krył kości, całą przodków puściznę;
I przez dłoń zgiętą po nad powieką,
Na otworzystą spojrzał płaszczyznę.
Patrzał... lecz próżno; — oku sokoła
To, czego szukał wypatrzeć trudno,
Nikt tu nie mieszkał... tylko dokoła
Wzrok padał, w przestrzeń głuchą, odludną.
Zskoczył — do ziemi przyłożył ucho...
Słuchał... czyli się co nie poruszy...
Czy szmer nie dojdzie?... Nie!... zewsząd głucho
W stepie, ni jednej żyjącej duszy!...

Wietrzył... bo się w lot przejąć spodziewał
Choć pyłek dymu ognisk koczowych...
Nic!... tylko zapach kwiatów stepowych
Mgłą balsamiczną w krąg go owiewał.


∗                              ∗

Cóż to?... czyż on się zląkł kiedy grozy?
Wszak jeszcze małem będąc chłopięciem
Nieraz wędrowne rzucał obozy,
Za obłąkanem gonić źrebięciem,
Lub zbierać w tabun rozpierzchłe trzody;
Wtenczas się uczył przenosić głody.
Wtenczas, za płochą ścigając sarną,
Gdy spotkał chmurę gromową, czarną,
Wtenczas... z odkrytą piersią i głową,
Oślep się rzucał w burzę stepową.
A teraz — kiedy w pustynie wrócił,
I ledwie życia zaczął kosztować,
Miałżeby podle tych ścian żałować,
Które, z radością taką porzucił?...
Nie!... na kurhanie stojąc zaklękłym,
Poglądał w chmury okiem niezlękłem;
I na swym koniu czekał spokojny
Jak gdyby tylko hasła do wojny.


∗                              ∗

W ciemne obłoki kryło się słońce,
Ostatni promień złocił ich końce,
W chmur się szczeliny zakradał, wciskał,
Ich szczerby ognił, w otworach błyskał;

I nim się w składy ćmy gęstej schował,
W jaskrawe pręgi zachód malował.
Lecz, coraz czarniej piętrząc się chmury
Tak odgrodziły, od cieniów kraju
Dziedzinę światła — jak wielkie mury,
Co strzegą dawnych granic Kitaju.
Ta chwila była — straszną i piękną!...
Trawy nie szemrzą, muszki nie brzękną...
Powietrze duszne, ciężkie i parne...
Ziemia przelękła... pół niebios czarne...
I tylko w dali, jak echo w górach,
Grom się rozlegał głucho po chmurach.
W pewnych odstępach, silnym podmuchem
Wicher rwał liście, kwiaty, motyle,
I kręcąc niemi, wiązał na chwilę
Niebo i ziemię, barwnym łańcuchem;
I znowu cicho; — w powietrzu sucho...
Na ziemi duszno... na niebie głucho...
Lecz wiatr, który się wzmagał i ścichał,
Coraz sił większych zdał się nabierać,
Z chmur ściany, zaczął płaty oddzierać,
I te, z niezwykłym pędem popychał
Goniąc, przez całe niebios przestworze.
To niby okręt pchnięty na morze
Leci, a wiatru pełne ma żagle;
To ptak — w olbrzymie opatrzon skrzydła
To jakieś dziwne pędzą straszydła;
I to tak szybko, i to tak nagle,
Że ledwo jeździec ruszył powieką,
Już w toń ciemności nikły daleko.



∗                              ∗

Czasem, z chmur przerwy gwiazdeczka strzeli,
Jak gdyby dobrzy z niebios anieli,
Widząc kipiącą nad jeźdźca głową
Piorunną burzę, w łonie zawiei,
Chcieli mu spuścić, pociechy słowo,
Chcieli mu posłać, uśmiech nadziei.
Ale niestety!... ów promień błogi,
Co niósł anielskiej datek litości
Do jeźdźca duszy, — mimo szybkości
Obłok lecący, przeciął w pół drogi.


∗                              ∗

Pędzą chmury za chmurami
Coraz większym, gęstszym tłumem;
Aż ostatnia, z świstem, szumem,
Przeświecana błyskaniami
Dudni, huczy, grzmi. —

Deszcz kroplami padł wielkiemi...
A kwiat stepu spragnion wody,
Chwyta usty zawiędłemi
Te powietrznych pól jagody
Rozpłynione w łzy.

Głucho... nagle strasznym blaskiem
Cała chmura w zygzag pękła;
Step rozwidniał — ziemia jękła
Gdy w jej łono huknął z trzaskiem
Piorunowy strzał.


I z czarnego zaraz stropu
Deszcz ulewny rzeką lunął,
Jakby w nowy dzień potopu
Cały obłok się usunął
I step zalać chciał.

Niebo przez pół się otwiera
I zamyka na klucz gromów...
Step, wodami wyżej wzbiera;
Powódź znosi świat atomów,
Robaczków i ziół.

Odtąd — błyski nieustanne:
Jakby niebo było szklanne,
Jakby z niebios Boża chwała,
W strumień jasny się rozlała
Na zamierzchły dół.

Odtąd — huk już nieprzerwany —
Jakby z posad swych zachwiany,
Świat się z dawnych zrębów ruszył,
I zapadał, walił, kruszył,
W nieskończoną toń.

A na stepie, w jasną chwilę
Jeden tylko punkt ciemnieje.
Duch?... wszak stoi na mogile...
Głaz?... wszak burza nim nie chwieje
To jeździec i koń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.