Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział II Keraban Uparty • Część pierwsza • Rozdział III • Juliusz Verne Rozdział IV
Rozdział II Keraban Uparty
Część pierwsza
Rozdział III
Juliusz Verne
Rozdział IV

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Karaban zadziwił się niewymownie spotkawszy przyjaciela swego Van Mitten’a.


Keraban wyglądał z twarzy na lat czterdzieści, z tuszy przynamniej na pięćdziesiąt, a w rzeczywistości miał czterdzieści pięć. Ruchy miał bardzo poważne, nie zbyt długą, siwiejącą już brodę, czarne, bystre i przenikliwe oczy, podbródek czworograniasty, nos zagięty jak dziób papugi, usta zaciśnięte, za otwarciem których ukazywały się śnieżnej białości zęby; wysokie czoło, środkiem którego rysowała się prostopadle głęboka zmarszka zdradzająca upór charakteru. Wszystko to połączone nadawało mu całkiem odrębną postać, którą raz zobaczywszy zapomniéć nie można było.

Miał na sobie ubiór starych Turków, zachowujących starodawny strój z czasów janczarów: wielki zwężony u dołu a rozszerzony w górze turban; szerokie bufiaste pantaliony, opadające na safianowe papucie, kaftan bez rękawów zdobny wielkiemi guzami, pas z bogatego szala i żółtą zwierzchnią suknię, drapującą się okazale. Ubiór ten starodawny, róźnił się najzupełniej od noszonego obecnie przez tak zwanych młodych Turków przejmujących zwyczaje europejskie.

I sługa jego, dwudziesto-siedmio-letni Nizib, nosił strój staro-turecki, jak w niczem tak i w tem nie ważyłby sprzeciwiać się panu. Wierny i nieograniczenie oddany panu, nie miał żadnych pojęć ani zdań osobistych.

Obydwaj wchodzili na plac Top-Hane i Keraban swoim zwyczajem rozprawiał głośno, nie troszcząc się czy go kto słyszy czy nie.

– Otóż nie! wołał; niech nas Allah ma w swej opiece, ale za czasów janczarów, gdy tylko wieczór zapadł, każdy mógł robić co mu się podobało. Nie! za nic w świecie nie poddam się ich nowym wymysłom policyjnym, i jak mi przyjdzie chęć będę chodził po ulicach bez latarki w ręku, choćbym miał wpaść w dół i rozbić sobie nos, lub zostać szarpanym przez włóczące się psy.

– Włóczące się psy!… powtórzył Nizib.

– I nie męcz mnie daremnie twemi niedorzecznemi namowami, bo, przez Mahometa! tak wyciągnę twoje uszy że ich wielkości będą ci mogli pozazdrościć sam oślarz i jego osieł.

– Oślarz i jego osieł… powtórzył Nizib, który, jak łatwo się domyśléć, nie namawiał pana do niczego.

– I jeźli naczelnik policyi skaże mnie na karę pieniężną, to ją zapłacę ale nie ustąpię! wołał uparciuch. Jeźli każe wziąć mnie do kozy, ale nic i w niczem nie ustąpię!

Tym razem, Nizib skinął tylko potwierdzająco głową: gdyby do tego przyszło, gotów był iść z panem do więzienia.

– A! panowie nowi Turcy! wołał spostrzegłszy przechodzących kilku Konstantynopolitańczyków przybranych w długie surduty i czerwone fezy, a! chcielibyście narzucać nam prawa, sponiewierać dawne nasze obyczaje i zwyczaje… nic z tego! Nie zgodzę się na to do ostatniej chwili życia… Nizib, czy powiedziałeś memu kademu aby oczekiwał z kaikiem o godzinie siódmej?

– Tak, panie!

– Więc czemuż nie ma go jeszcze?

– Nie wiem panie, odrzekł Nizib.

– Niedołęgo! Czyż nie wiesz że jeszcze nie ma siódmej.

– A tak nie ma jeszcze siódmej.

– Skądże wiesz o tem?

– Wiem, bo pan mój tak mówi.

– A gdybym powiedział że jest godzina piąta?

– Byłaby godzina piąta, odpowiedział Nizib.

– Przez Mahometa! trudno być większym głupcem.

– Tak, panie, potwierdził wierny sługa.

– Ha! mruknął Keraban, ten wiecznem potakiwaniem, gamoń ten rozłościł mnie nareszcie!

W tejże chwili Van Mitten i Brunon znowu powrócili na plac, a że wieczór zapadł i słońce kryło się po za wyżyny starego Stambułu, dlatego Van Mitten nie poznał mijającego się z nim Kerabana, który zmierzał ku wybrzeżu Galata. Ponieważ szli w przeciwnym kierunku spotkali się z sobą a pragnąc ominąć się zwracali się raz na prawo to znów na lewo.

– Ależ panie, ja chcę przejść i przejdę! krzyknął Keraban, nie mający zwyczaju ustępować komukolwiek.

– Owszem… odrzekł Van Mitten, probując usunąć mu się grzecznie.

– Przejdę choćby nie wiedziéć co…

– Ależ… odrzekł znów Van Mitten – aż nagle poznając z kim ma do czynienia, zawołał:

– Ach! mój przyjaciel Keraban!

– A!.. to ty!.. ty!.. Van Mitten!.. zawołał zdziwiony niewymownie Keraban; ty!.. tu!.. w Konstantynopolu?…

– Ja, w mej własnej osobie.

– Kiedyż przyjechałeś?

– Dziś rano, przyjacielu Kerabanie.

– I nie do mnie skierowałeś pierwsze twoje kroki?

– Owszem, przyjacielu, odrzekł Holender. Poszedłem wprost do twego kantoru, ale nie zastałem cię już, i powiedziano mi że o siódmej będziesz na tym placu.

– Prawdę powiedzieli, kochany Van Mitten! zawołał Kaeraban. Nigdy nie spodziewałem się zobaczyć cię w Konstantynopolu… Dlaczego nie uprzedziłeś mnie?

– Tak nagle opuściłem Rotterdam…

– Jakiś ważny interes?

– Nie… odjazd… dla przyjemności! Nie znałem ani Konstantynopola ani Turcyi, a potem chciałem ci się odwzajemnić za odwiedzenie mie w Rotterdamie.

– Jak to dobrze z twej strony… Ale nie widzę pani Van Mitten?

– Bo została w domu, odrzekł, żona moja nie lubi wyjeżdżać, i dlatego przyjechałem tylko z moim służącym Brunonem.

– Z tym oto tam, zawołał Keraban, ręką wskazując Brunona, który uznał za stosowne, skłonić mu się po turecku, to jest obie ręce podnieść do kapelusza.

– Wystaw sobie, przyjacielu Kerabanie, Brunon chciał opuścić mnie i odjechać, tak posępną, pustą i nie wesołą wydała mu się stolica cesarstwa otomańskiego.

– Chciał odjechać nie prosząc mnie o pozwolenie! zawołał Keraban marszcząc brwi.

– Ależ bo miasto to wygląda jak cmentarz, rzekł Brunon. Sklepy puste… nie widać ani jednego powozu… po ulicach przesuwają się tylko jakby cienie, a co gorsza cienie te kradną fajki.

– Bo teraz Ramazan, kochany Van Mitten, powiedział Keraban.

– Aha! teraz Ramazan, rozumiem, zawołał Brunon… ale, jeźli łaska, powiedz mi pan co to jest Ramazan?

– Czas postu i umartwień, rzekł Keraban. Przez czas jego trwania, od wschodu do zachodu słońca nie wolno jeść, pić ani palić. Ale za pół godziny, gdy wystrzał armatni zwiastuje koniec dnia…

– A! teraz rozumiem, dlaczego wszyscy gadali mi o wystrzałach z armaty! zawołał Brunon.

– Ale jak tylko słońce zajdzie, zobaczysz kochany Van Mitten, jaka czarodziejska zajdzie zmiana, mówił Keraban. Obumarłe miasto, ożyje nagle. Oho! panowie nowi Turcy nie zdołali jeszcze niemądremi swemi nowościami, wyrugować starodawnych naszych zwyczajów. Niech ich Mahomet wydusi.

– Widzę, przyjacielu Kerabanie, że pozostajesz wiernym starodawnym obyczajom.

– Nie dość powiedziéć że pozostałem wiernym, bo trzymam się ich uparcie. Ale, wszak kilka dni zabawisz w Konstantynopolu?

– Tak… a nawet…

– Doskonale!.. przez cały czas pobytu do mnie wyłącznie należysz… nie opuścisz mnie ani na chwilę… jesteś moją własnością.

– Zgoda, kochany przyjacielu, odpowiedział Van Mitten.

– Ty, Nizibie, zajmij się Brunonem; rozkazuję ci abyś go zniewolił zmienić zdanie o prześlicznej naszej stolicy.

Spełniając rozkaz, Nizib wciągnął Brunona w tłum coraz liczniej plac zapełniający.

– A wiesz co kochany przyjacielu, mówił Keraban, w sam czas przyjechałeś; za sześć tygodni już byś mnie nie zastał w Konstantynopolu. Mam wyjechać do Odessy… ale prawda, jeźli będziesz tu jeszcze, dlaczego nie miałbyś jechać ze mną?

– Kiedy bo…

– Mówię ci że pojedziesz! zawołał Keraban.

– Zamyślałem odpocząć tu po znużeniu podróżą.

– Dobrze, więc odpoczniesz sobie tu, a potem przez jakie trzy tygodnie będziesz odpoczywać znów w Odessie.

– Przyjacielu Kerabanie…

– Ale to już postanowione! przerwał Keraban, Przecież zaledwie przyjechawszy nie zechcesz robić mi na przekor? Wiesz, iż mając słuszność, nie lubię robić ustępstw.

– Tak… wiem o tem, przyjacielu Kerabanie.

– A potem, trzeba przecież żebyś poznał siostrzeńca mego Ahmeta. Uważam go jak syna, gdyż nie mam własnych dzieci.

– To szkoda!

– Więc tedy w Odessie poznasz Ahmeta; dziarski chłopiec! powiadam ci: trochę artysta, trochę poeta, tylko co prawda nie cierpi handlu, w czem wcale niepodobny do mnie. Pojedziemy więc do Odessy na jego wesele.

– Więc się żeni?

– Tak z Amazyą, córką bankiera Selima, zarówno jak ja prawdziwego Turka. Uroczystość obchodzona będzie bardzo świetnie i wystawnie.

– Kochany Kerabanie, wolałbym…

– Sądzę że nie masz zamiaru sprzeciwiać mi się? rzekł ostro Keraban.

– Choćbym chciał…

– Tobyś nie mógł, dodał Keraban.

W tej chwili Yarhud i Scarpant przysunęli się bliżej i słyszeli jak Keraban mówił do przyjaciela.

– Tak więc stanęło na tem, że najdalej za sześć tygodni obydwa wyjeżdżamy do Odessy.

– A wesele odbędzie się?.. zapytał Van Mitten.

– Zaraz jak przyjedziemy, odpowiedział Keraban.

Yarhud pochylił się do ucha Scarpanta, mówiąc cicho:

– Sześć tygodni, mamy dość czasu.

I nie opuszczając swego stanowiska, podsłuchiwali i podglądali dalej, a Keraban mówił jeszcze.

– Przyjaciel mój Selim któremu zawsze pilno, i niecierpliwszy od niego Ahmet, chcieli aby małżeństwo niezwłocznie zostało zawarte, w czem co prawda mają zupełnie słuszny powód. Trzeba koniecznie aby Amazya poszła za mąż przed skończeniem lat ośmnastu, bo straciłaby znaczną sumę którą z tym warunkiem zapisała jej stara dziwaczka ciotka. Lecz ponieważ za sześć tygodni zacznie rok ośmnasty, napisałem więc im że nic nie nagli, i dość czasu odbyć wesele przed końcem przyszłego miesiąca.

– I zgodzili się na to?

– A jakże; Ahmet tylko się niecierpliwi, ale darmo, musi słuchać. Co do mnie, nie puszczę cię już, mój przyjacielu. Kaikiem moim przepłyniemy Bosfor i będziem obiadować w mojej willi w Skutari. Zobaczysz jakie to śliczne mieszkanie; pałacyk stoi na wzgórzu otoczony cyprysami, a widok z niego na Bosfor i Konstantynopol. O! prawdziwa Turcya jest tam, na brzegu azyatyckim; tu to Europa, tam Azya! tam nie prędko nasi surdutowi postępowicze przeprowadzą swoje nowości: potoną wprzód w Bosforze zanim tam dopłyną. Ale gdzież Nizib? dodał oglądając się i wołając:

– Nizib!… Nizib!…

Nizib przechadzał się z Brunonem, na wołanie Kerabana obaj przybiegli.

– Czemu Kaïdzi nie przypłynął z kaikiem? zapytał Keraban.

– Z kaïkiem, powtórzył Nizib.

– Nie minie go bastonada; każę wyliczyć mu sto batów.

– Oh! zawołał Van Mitten.

– Pięćset! wołał Keraban.

– Oh! zawołał Brunon.

– Jak będziecie mi przeczyć, dostanie tysiąc.

– Panie mój, rzekł Nizib, spostrzegam twego Kaïdziego, opłynął Szczyt Seraju i dopłynie tu za kilka minut.

Keraban ujął pod rękę Van Mittena, a Yarhud i Scarpant stojąc w pobliżu nie spuszczali z nich oczu.