Pośród marmurów i krzewów, których aromat bije,
dusznych kwiatów jaskrawych, lśniących strzyżonych bukszpanów,
wiatr na łące zdziczałej chyli trawy pochyło,
a one nagle ciemnieją, jak wargi przed pocałunkiem.
Znowu cisza. U sztachet, złoconych szpiczastych grotów,
zefir w wątłej melodji plącze płoche girlandy,
w locie listki gubiący i pęki luźnych stokroci,
o szyby stuka pałacu, oczekujące Aurory.
Przechodzę aleją, szczęśliwy! Na omszałym cokole
Amor, nad rdzawym basenem strzegący zamarłej fontanny,
uśmiecha się dziwnie i palec do rozchylonych usteczek
wznosi, nabrzmiałych słodyczą, przekorny, prawie mówiący.
A dęby, gdzie wicher północy i chmury, wzdęte scenicznie,
gniazdo wiją dostojne, wtórują dudniącem milczeniem.