Karol Śmiały/Tom II/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Zbiór podatków.

Skutkiem śmierci starego księcia, jego sukcesor, jak już wspomnieliśmy, nie tylko posiadał olbrzymie bogactwa, lecz nadto i to, na co od tak dawna oczekiwał z wielką niecierpliwością, bogactwa ziemi i swobodę zupełną działań.
Co prawda od roku a nawet od lat dwóch Filip Dobry był po prostu tylko naczelnikiem; jakkolwiek nieraz stawał w poprzek zamiarom i projektom syna.
Karol Straszliwy, teraz koncentrował w sobie: wolę i władzę.
Jego nieprzyjacielem, jego rzeczywistym wrogiem, którego musiał się obawiać, był król Francji, Ludwik Podstępny.
Na nieszczęście Karola, przydomek ten nadawany królowi, był daleko słuszniejszy, niż ten jaki nadawano księciu Burgundzkiemu.
Bo powiedzmy otwarcie, czem właściwie aż dotąd Karol Straszliwy, usprawiedliwiał ten swój przydomek? Dzieckiem będąc brał udział w bitwie pod Gawres przeciwko Gandawczykom; później dowodził w walce pod Montlhery — walka pod tem miastem była właściwie rodzajem utarczki. Nareszcie zorganizował zastęp wieszający i topiący mieszkańców miasta Dinant. A co do tego, można mu przyznać zupełną słuszność, ten rodzaj publicznego wystąpienia ludzi posiadał wszystkie warunki okrucieństwa; nie tu nie brakło, ani pożaru, ani rabunku, ani masakry, ani śmierci, ani szubienicy, ani duszenia żywych.
Być może że w owych czasach kształcenia się francuskiego języka, nazwa straszliwy, mogła być asymilowaną do nazwy Śmiałego, choć w rzeczywistości przypadał mu sprawiedliwiej tytuł „Okrutnego!“
Pod tym względem nowy książę położył niezaprzeczone zasługi i odznaczył się w istocie tygrysiem okrucieństwem.
Zanim on jednak zajął się na serjo walką nieustającą z królem Francji wypełniał rzetelnie swe obowiązki lennicze jak np. przy wjeździe do dobrego miasta Gandawy.
W jednej z bibliotek we Flandrji znajduje się historja sto dwudziestu powstań i rewolucji dobrego miasta Gandawy.
Miasto Gandawa było dobrem wówczas gdy dochowywało wierności.
Dla czego jednak miało być dobrem i wiernem księciu, który traktował je jako pan srogi, okrutny i łamiący dane słowo?
Nowy książę wszakże miał to przekonanie, że Gandąwczycy go lubią.
Pewnego dnia kiedy wobec ojca szczycił się tem przywiązaniem miasta, stary Filip poruszywszy głową z niedowierzaniem, rzekł:
— Gandawczycy zawsze odznaczają się przywiązaniem do syna swego panującego, ale panującego nie cierpią.
Radcy młodego księcia, ci mądrzy mężowie, których nazwiska wymienialiśmy już tylokrotnie przy nadarzającej się sposobności, niezgodzili się dopóty na pozwolenie swemu panu, na wjazd do dobrego miasta Gandawy, dopóki sami nie przekonali się o istotnem usposobieniu jego mieszkańców.
Sądzili oni, że dopną celu, skoro zapytają się o takowe ambasady deputowanych miasta, wysłanych z powinszowaniem nowemu swemu panu.
Lecz mężowie stanu popełnili już wówczas błąd powszechny, jakiemi odznaczały się zawsze wszystkie układy dyplomatyczne i postanowienia polityczne, pytając się o usposobienie miasta możnych obywateli, nie zaś samych mieszkańców, to jest: ludu.
Że bogaci zawsze są zadowoleni, o tem nikt nie wątpi, jak niemniej i o tem że uboga klasa wiecznie jest niekontentna.
Deputacja Gandawczyków składała się z grona osób, wybranych z pomiędzy najbogatszej klasy mieszkańców a którzy u władz burgundzkich mieli głos i poważanie; ponieważ oni stali na szczycie socjalnej drabiny nie mieli najmniejszego pojęcia o warstwach niższych, stojących u dołu owego szczytu wielkości majątkowej i towarzyskiej, społecznej. Zapewniali więc radców księcia, że wiadomość o objęciu rządów nowego pana obudziła radość nieopisaną w ludności, że tym sposobem Karol swojemi odwiedzinami sprawi miastu bardzo pożądaną niespodziankę i uszczęśliwi ich jak nigdy swoim widokiem.
Nadewszystko zaś ci poczciwi bogacze, ci drodzy panowie, radzili aby pod żadnym pretekstem nie zniesiono podatków należnych do miasta, bo to mogłoby bardzo niebezpiecznie podrażnić dumę Gandawczyków.
Cóż to więc za podatki, których zniesienia tak się obawiano?
Objaśnimy zaraz czytelnika.
W Sycylji jednego roku, spadły olbrzymie masy szarańczy, przyniesione na skrzydłach wiatru Sammum, wiejącego od brzegów afrykańskich, obsiadły one tak wyspę, że król Ferdynand postanowił zaprowadzić tak zwany „podatek szarańczowy“.
Podatek ten przeznaczony został, na zapłatę tych ludzi, którzy szarańczę niszczyli.
Jednakże ludziom tym nie zapłacono; szarańcza wymarła naturalną śmiercią i już się więcej ona nie pokazała, ale podatek raz rozpisany, pozostał i nadal.
Zupełnie to samo możnaby powiedzieć i o zborze podatków w Gandawie.
Podatek wyżej wspomniony był karą, na jaką Gandawczycy byli skazani za swoje rozruchy i nieposłuszeństwo dawnemu swemu panu, kara w całej swej sumie już została całkowicie zapłaconą, ale pomimo to podatek jako podatek istniał.
Co prawda podatek ten wzbogacał magistrat, gubernatorów i radców dobrego księcia Filipa.
Książę Karol zatem pojechał do Gandawy z najzupełniejszem zaufaniem.
Na połowie drogi jednak zmuszony był zatrzymać się z dwóch głównych przyczyn: naprzód aby dać czas Gandawczykom do uroczystego przygotowania się na jego przybycie, powtóre dla wysłuchania próśb bannitów.
Skazani na bannicję postanowili korzystać z nowej epoki panowania, mając nadzieję że im pozwolą powrócić do kraju; bardzo to łatwo jednak być wygnanym, ale uzyskać powrót podobno jedno z najtrudniejszych.
Bannicji zwykle towarzyszą i konfiskaty; z konfiskat zwykle korzyści mają wrogowie wygnanych, którzy tym sposobem za powrotem stykać się muszą z tymi, którzy władają ich majątkami i zarządzają domami.
Ztąd nienawiści, ruchy i rewolucje, ztąd ucisk i masakrowanie ludności.
— W Rzymie, mówi Tytus Liviusz, nigdy nie szerzył się większy przestrach, jak na pogłoskę, że wygnańcy wrócą do kraju.
Było coś podobnego za powrotem do Francji emigrantów, wygnanych w r. 1814 a właściciele posiadanych przez nich majątków, dopiero wówczas się uspokoili, gdy nareszcie rząd wyznaczył dla nich miljard franków odszkodowania czyli indemnizacji.
Powrót zatem emigrantów należy zawsze do spraw bardzo ważnych, których zadecydować niepodobna w pierwszej chwili.
Książę Karol odwołał się też w tym wzlędzie do swej rady — cały dzień trwało posiedzenie a nie uradzono nie stanowczego.
Proskrybowanych liczono około 3000; obozowali oni pod namiotami pod murami miasta.
Nazajutrz ci, którzy otrzymali pozwolenie powrotu do kraju, czyli którzy zostali ułaskawieni, pozyskali przywilej wejścia razem z księciem do miasta.
Co się tycze niepomieszczonych na liście ułaskawionych, dano im do zrozumienia, że książę ich później zawiadomi.
Lecz nastąpiło coś, czego nie mogli zgoła przewidzieć doradcy Karola, oto, że wjazd księcia do miasta wypadł właśnie równocześnie z wielką uroczystością świętego Lievina.
Lievin był patronem kraju; umęczony w r. 633 w wiosce Holtheim, o trzy mile od Gandawy.
Otóż jeżeli kiedykolwiek będziecie w Brukseli, drodzy czytelnicy, zwróćcie uwagę na piękny obraz Rubensa, przedstawiający tego męczennika: kat rzuca psu język tego świętego biskupa do zjedzenia. Po tym poznacie ten obraz.
Otóż uroczystość dnia św. Lievina, była dawniej obchodzoną solennie w całym kraju; brali w niej udział i możni i biedni i bogaci i ubodzy, ale powoli z kolei czasu, bogaci tj. szlachta i władze miasta usunęły się od tej uroczystości, którą uważali za zbyt hałaśliwą.
Pozostała zatem uroczystość uroczystością samego ludu. Im dalej postępowano w lata, tem uroczystość ta przybierała bardziej olbrzymie rozmiary, w końcu doszła do takiego roznamiętnienia, że uroczystość św. Lievina nazywano powszechnie świętem warjatów. Wszyscy ludzie na poły pijani, brali na ramiona skrzynię z relikwjami i nieśli ją do miejsca umęczenia świętego, tam przepędzali oni noc, nazajutrz zaś ciągnęły tłumy z relikwjami wczorajszemi do miasta, które przy ogólnej wrzawie a straszliwym krzyku uczestników pochodu, na nowo składane były w poprzedniem miejscu; kto wszedł w drogę świętemu, musiał ustępować, bo święty nikomu nie ustępował. Zamieszanie jakie panowało w całem mieście zakrawało na bunt i od chwili zawarcia pokoju w Gawre wzbroniono najsurowiej używać broni, to jest zbroić i występować w processji w pancerzach. Tym razem, targowy plac w Holtheim był jeszcze bardziej zatłoczony ludźmi, jeszcze większy niż kiedykolwiek panował tu hałas i wrzask, więcej wypito piwa niż dawniej. Wszystkie bractwa i cechy, szczególniej cech murarzy, cieśli, kowali, powroźników, tkaczy, zebrał się tutaj w nadmiernej liczbie swych członków.
Pomiędzy tłumem robotników rozchodziły Się pogłoski o nadużyciach bogatych, usposobieni też byli wszyscy bardzo wrogo dla panów, szlachty i władzy miejskiej.
— My im nawarzymy piwa więcej niż oni nam — zadamy im bobu, poczęstujemy ich cienkuszem którego nie wypiją.
Następnie ponieważ nie wolno było nosić ani halabard, ani pancerzy, wielu okrywało plecy i ramiona blachami z ołowiu, aby tym sposobem naśladować choć w przypuszczeniu, że są zbrojni i w puklerzach.
Skoro ich kto spytał o znaczenie tych blach odpowiadali:
— A cóż, niewolno mieć ani halabard, ani pancerzy, wzbroniono żelaza, ale nie było zakazu noszenia ołowiu.
Potem poczęły się gawędki wesołe, były też i groźne przemowy.
— Nie jeden co się teraz z nas wyśmiewa, będzie miał przykrą noc. Poczekajcie tylko jak wrócimy napowrót do Gandawy — musimy miasto oczyścić od tych łotrów, co naszą krew wysysają i zasłonięci imieniem księcia żyją i tyją naszym kosztem. Książę niezawodnie nic o tem nie wie, ale my go nauczymy, sami zawiadomimy go o tem, co się tutaj dzieje.
Około godziny piątej rano, po nocy przepędzonej na zabawie, tłumy zebrały się i puściły w drogę napowrót do Gandawy. Zatrzymywano się prawie na wszystkich stacjach, gdzie można było dostać piwa i oszołomienie przybierało rozmiary prawdziwego szaleństwa.
Książę dzień przedtem odbył swój wjazd 1 musiał wysłuchać tylu przemówień, że jeszcze spał najspokojniej, gdy gromada przybyła na plac targowy.
Tu właśnie na nieszczęście stała buda przeznaczona dla poborcy podatkowego.
Na tę to budę patrzano zawsze jakby ona była istotnym urzędem w którym zbierają pieniądze podatkowe; była ona podatkowem widmem — rzecz właściwie materjalna, fizyczna, przedstawiała się zgromadzonym a dobrze już oszołomionym tłumom, jak symbol, jako uplastycznienie tej figury, tej osoby, która rozporządzała zbieranie podatków.
Święty Lievin nie ustępuje nikomu z drogi! wrzasnął niosący relikwje i poszedł a za nim pospieszył cały tłum.
Nie trwało nawet jednej sekundy, jak buda ta została przewrócona i rozbita, jakby ją zniósł wicher.
Wówczas na placu, na tym właśnie samym baraku jak nazywali go „ludzie“ powiewał sztandar miejski.
Skoro tylko ujrzano go, rozwinęły się wnet wszystkie sztandary i chorągwie cechowe, jakby po prostu wyrosły z ziemi, wyglądały zaś świeżo, co przekonywało, że musiały być naumyślnie sprawione i przeznaczone na tę uroczystość.
Później około chorągwi cechowych pokazały się i sztandary zbrojne.
Nawet w teatrze nie zmieniają się tak szybko za gwizdnięciem maszynisty dekoracje, jak tu nastąpiła przemiana.
Hałas ten zbudził księcia. Pytał się co to wszystko znaczy, ale nikt nie ośmielił się wytłumaczyć mu. Książę, jakby na nieszczęście, przyprowadził ze sobą córkę, już sierotę, jakkolwiek miała dopiero lat cztery — tę właśnie która później nosiła imię Marji Burgundzkiej. Niezmiernie zakłopotany nie tak o siebie, jak o to właśnie dziecko, szybko wdział zwykły swój czarny garnitur i wziąwszy laskę zeszedł na dół.
— Przez św. Jerzego, jeżeli mnie zobaczą te warjaty, to przecież muszą mi wyjaśnić cały ten dziwny pochód i to jakieś zbiorowisko.
Pan Gruthuse usiłował go zatrzymać, lecz kiedy książę zobaczył, że szlachta biegnie z rozmaitych części miasta, że łucznicy kupią się gromadą przed frontem domu, nie chciał czekać dłużej. On, który po śmierci starego księcia był tu teraz jedynym panem, on, co postanowił ukorzyć wszystkich książąt, miałby drżeć przed zrewoltowanym tłumem! To niepodobne do wiary!
Książę stanął tedy nagle przed roznamiętnionym tłumem, burzącym się i przesuwającym jak fale północnego morza. Był on ubrany w zwykłe suknie i miał tylko w ręku laskę, lecz za nim byli ludzie zbrojni, pokryci zbroją i łucznicy.
Wreszcie można było poznać ze zmarszczonego czoła, z błyszczącego, żarzącego się oka, z twarzy pochmurzonej, co się działo w głębi piersi tego człowieka.
Na jego widok odezwały się głosy:
Do szeregu przyjaciele, do szeregu!
I każdy stawał przy swoim sztandarze, słychać było brzęk żelaznych rękojeści, pik uderzanych o kamienie bruku.
Książę postąpił wprost do zrewroltowanych.
Jakiegoś człowieka, który się nie usunął szybko z drogi, uderzył kijem.
Ten człowiek miał w ręku pikę.
— A przez Boga! — zawołał. Pan mnie uderzyłeś, choćbyś dziesięć razy był księciem pomścić się muszę za tę zniewagę.
I wymierzył cios.
Odparował jednak uderzenie p. Gruthuse, rzuciwszy się między księcia a tego człowieka, poczem pociągnął go i zmusił do zajęcia na nowo miejsca w szeregu.
— Jakto! książę — rzekł głosem surowym Gruthuse — chcesz pan być zabitym przez tych szaleńców i sprowadzić nas wszystkich pod ciosy ich pik i mieczy. Piękna śmierć doprawdy, odpowiednia dla księcia. Dalej, dalej, tu potrzeba zupełnie inaczej postąpić, ułagodzić ich przez mowę, uratować książęcy honor i życie. Nie tu miejsce okazywania męstwa; gdy tymczasem jedno twoje słowo książę może uspokoić ten biedny lud i uwolnić ich owce od wilków. Racz książę wyjść na balkon, przemówić a wszystko się dobrze skończy.
Rzeczywiście położenie było trudne. Ci ludzie potrzebowali się tylko ścisnąć a książę byłby stratowany na śmierć, jak niemniej ci wszyscy, którzy mu towarzyszyli.
Na szczęście najbliżej księcia stały cechy bogate rzeźników, a kto bogaty, ten zawsze bardziej umiarkowany.
Otoczyli oni księcia.
— Mości książę, rzekł jeden z naczelników, jesteś bezpieczny między nami jak dziecko w łonie matki, a jeżeli będzie potrzeba poniesiemy śmierć za ciebie. Ale, na imię Boga, miej cierpliwość, nie unoś się — niech żaden z twoich sług nie ośmieli się podnieść ręki.
Książę usłuchał rozsądnej rady.
Zrozumiał on doskonale, że nie pozostało nic lepszego do czynienia, jak ukazać się na balkonie, jakoż wszedł tam a dawszy znak ręką, przemówił:
— Dzieci moje — mówił flamandzkim językiem, niech was ma Bóg w swojej opiece. Jestem waszym księciem i legalnym monarchą, przychodzę was odwiedzić, ucieszyć was moją obecnością, pragnę żebyście żyli spokojnie i w dostatku, proszę was nadto abyście zachowali się rozsądnie. Wszystko, co tylko nie naruszy mojego honoru, pragnę wam uczynić i na wszystko zezwolić.
Mowa nadzwyczaj podobała się tłumom, dał się też słyszeć okrzyk:
— Witaj nam łaskawy panie!
Książę nie rozumiał dobrze po flamandzku, by dłuższą wypowiedzieć mowę — dla tego p. Gruthuse w dalszym ciągu wyjaśnił pożyteczne i dobre zamiary księcia.
Skoro skończył, do balkonu zbliżyło się kilku mieszczan, dziękowali mu za jego dobroć i prosili o audjencję, by wyjaśnić mu swoje położenie.
Karol zadowolony że takim tanim targiem mógł się okupić, zgodził się na audjencję, przekonany jak jeden na sto, że wszystko załatwi się w sposób najdoskonalszy, gdy oto, jak mówi kronikarz, zjawił się wielki człowiek sięgający głową aż pod niebiosa, stanął na ganku, i kiedy nikt wcale tego niespodziewał się, znalazł się obok księcia, podniósł swoją olbrzymią rękę okrytą żelazną rękawicą i uderzył silnie pięścią w poręcz balkonu nakazując milczenie.
Hałaśliwe wrzaski towarzyszyły temu zjawisku, ale kiedy ujrzano, że chce mówić, nastała grobowa cisza.
Jakkolwiek książę posiadał niezaprzeczoną odwagę, tym razem jednak cofnął się ujrzawszy olbrzyma, tak niespodzianie pojawiającego się, a dramat tak hałaśliwie rozpoczęty począł się wikłać.
Ów człowiek w żelaznych rękawicach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na księcia.
— Wasi bracia, tam na dole — rzekł głosem strasznym — zebrali się na to aby księciu wypowiedzieć własne dolegliwości i cierpienia.
— Tak jest — odpowiedziano — dla tego przybyliśmy, a mamy do tego niezmiernie ważne powody.
— Przedewszystkiem — mówił znowu olbrzym — aby władze miasta, te mianowicie, które księciu i wam tyle przykrości wyrządziły, były ukarane. Czy tak?
— Tak, tak — krzyknął tłum.
— Chcecie aby zbieranie podatku zostało zniesione.
— Tak jest.
— Pragniecie aby wasze dotąd zamurowane bramy, były napowrót otwarte.
— Tak.
— Chcecie aby wam oddano wasze sztandary.
— Właśnie.
— Chcecie odzyskać prawo dawne wymiaru sprawiedliwości.
— Chcemy — powtórzył energicznie tłum.
— Najłaskawszy panie — wyrzekł teraz olbrzym — oto w tym celu zebrały się te tłumy, na dole widzialne. Wiesz pan teraz wszystko — staraj się więc spełnić to. Mówiłem w imieniu dobra ogólnego i proszę o przebaczenie.
Książę i p. Gruthuse wyglądali nie wesoło, jeszcze nigdy w podobny sposób nie przemawiano do księcia. Gdyby Karol był sam, niezawodnie rzuciłby się na olbrzyma, i w braku broni chwyciłby go w swoje ramiona i udusił, ale w obec zebranego zbrojnego tłumu, który po szaleństwach nocnych jeszcze całkowicie nie otrzeźwiał i stał pod zasłoną relikwii świętego Lievina, było niepodobieństwem postawić jakiś krok stanowczy.
Książę wściekał się nie tylko przeciwko mieszczanom ale i przeciw ludowi; sądził on że go wprowadzono w zasadzkę i że tak klasa panów jak i klasa zawodowa porozumieli się ze sobą i tu go naumyślnie wprowadzili.
W pierwszej chwili, przyszła mu myśl zabrać swoją córkę i swoje skarby, siąść do powozu, otoczyć się zbrojną strażą, wysłać naprzód łuczników dla uratowania drogi, ale jednak ostrzeżono go, że w ten sposób nie dojechałby żywy do bram miasta.
Drżąc z zemsty zgodził się na radę udzieloną mu przez wiernych dworzan.
Kilku znaczniejszych mieszczan jednogłośnie wybrano do rady, którzy z radcami księcia porozumieli się i po upływie trzech dni, Karol ujrzał się zmuszonym podpisać dekret, którym przywraca im dawne przywileje.
Lud tedy złożył broń i spokojnie odniósł relikwie do św. Bavon.
Nakoniec w dniu 1 lipca książę opuścił Gandawę i spełniwszy kielich podany mu na podwórzu, oddalił się z uczuciem zemsty w sercu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.