Karol Śmiały/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS.

KAROL ŚMIAŁY

PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
TOM II.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1895.



I.
W którym lis poczyna zjadać kury.

Wspominaliśmy już, że w Anglji rozpoczęta wojna pomiędzy stronnictwem białej i czerwonej róży, zakończona została zwycięztwem rodziny Lancastrów. Bitwa pod Towton, rozstrzygnęła zwycięztwem na korzyść tej ostatniej.
Anglicy pomścili się za nas. Nigdy prawie ani w bitwach pod Crecy, ani Poitiers, ani pod Azincourt, tak wiele Francuzów nie zaległo placu boju, jak teraz Anglików, padłych w boju pod Towton. Liczono trupów i pokazało się że było ich trzydzieści sześć tysięcy sześćset szesnaście.
Wieczorem podczas batalji Edward IV został królem.
Matka hrabiego Charolais pochodziła z domu Lancastrów, czyli mówiąc inaczej, ze stronnictwa które zwyciężyło. Książę przeciwnie, poświęcając związki rodzinne dla polityki, zdeklarował się za stronnictwem Jorka.
Król ustępując żądaniom hrabiego Charolais, przyobiecał udzielić schronienie Małgorzacie (róża czerwona) skoro przybędzie do Francji.
Rzeczywiście skoro przybyła została przyjęta bardzo przyjaźnie, trzymał nawet z nią do chrztu nowonarodzonego syna księżniczki Orleańskiej, późniejszego Ludwika XI. Jedynie tylko co do samego wsparcia i pomocy musiała ona wyczekiwać na stosowną chwilę.
Ta chwilowa odmowa była konieczną, ponieważ książę Burgundzki z Edwardem IV. traktowali co do zawieszenia broni. Król wydelegował do swojego wuja poselstwo w tym celu a przytem upoważnił posłów do zapytania się jako o rzecz nadzwyczaj ważną, pobierania na swoją korzyść podatku od soli w Burgundji. Naturalnie książę kategorycznie odmówił.
Ludwik XI wszakże inaczej z tego skorzystał, mianowicie zakazał swoim poddanym dopomagania anglikom, nawet zaprzestania z nimi wszelkich stosunków handlowych. Zakaz ten rozciągał się nawet na poddanych francuskich księcia. Ze swej strony książę wysłał pp. de Croy, de Chimay, jako posłów, mających zanieść skargę do króla co do jego z księciem postępowania.
Tymczasem król nie przyjął zgoła posłów księcia i pozwolił jedynie tylko na to, aby jako ludzie zupełnie prywatni spotkali się z nim w galerji pałacu.
Pan de Chimay poddał się takiemu żądaniu króla i przy spotkaniu chciał wyłuszczyć cel swego posłannictwa, lecz król nie dał mu skończyć i rzekł:
— E! cóż to za człowiek, ten wasz książę Burgundzki, czy rzeczywiście ukuty jest z tego samego metalu co inni książęta?
— Tak jest, najjaśniejszy panie, odparł śmiało ambasador, ponieważ dał waszej królewskiej mości schronienie i bronił przeciwko rozsrożonemu z gniewu ojcu królowi Karolowi wówczas właśnie gdy żaden z panujących monarchów nie chciał dać waszej królewskiej mości przytułku.
Król nasunął kapelusz na oczy i wszedł do swej komnaty.
Ludwik XI. ukrywał mianowicie pod pozorną niewdzięcznością dla księcia Burgundzkiego i pozorną równie szlachetnością względem Małgorzaty d’Anjou cel polityczny: pragnął on przywabić do siebie Małgorzatę i skorzystać z jej dotychczasowego położenia, aby za kęs chleba, jaki jej miał zamiar ofiarować, mógł za bezcen odkupić od niej Calais. Calais, jak już mówiliśmy, było jedynem miastem jakie jeszcze w tem królestwie posiadali Anglicy.
Ludwik nie tracił nadziei.
Podobny on był jednak do człowieka patrzącego zezem, gdy przypatrywał się niby Anglji, miał wzrok przeważnie zwrócony na Hiszpanię w której wrzało.
Szybko zabrał się do układów i porozumiewał się z mieszkańcami miasta Liege, śmiertelnemi wrogami księcia Burgnndzkiego — tytułował ich swoimi kumami, było to jego najulubieńsze oznaczające przyjaźń wyrażenie i zobowiązał się bronić ich przeciwko każdemu, ktokolwiek by ich zaczepił.
Zachodzi pytanie jakich korzyści spodziewał się Ludwik XI. z tego pobratania się z mieszkańcami miasta Liege.
Zaburzenia w właściwym a oznaczonym czasie! zresztą zobaczymy go wkrótce przy robocie.
Otóż to właśnie zwróciło jego spojrzenie ku Hiszpanji.
Don Juan Aragoński, dla przypodobania się swojej drugiej żonie, historja nie mówi wcale jakim sposobem, czy to podstępnym, czy też zbrodniczym, pozbył się swego syna Don Carlosa z Viany, dziedzica Nawary.
Katalończycy byli zrozpaczeni niespodzianą śmiercią tego księcia, który z przywiązania do nich zrzekł się prawa do tronu Neapolitańskiego i nie znał innego szczęścia na ziemi, nad pracę w samotności nad Homerem i Platonem; cień owego nieszczęśliwego księcia, jak głosi tradycja ludowa, powracał zwykle w nocy, błąkał się w ulicach Barcelony, głośno płacząc, lamentując i skarżąc się na zbrodnię dokonaną przez jego ojca.
Hrabia de Foix, zięć Don Juana Aragońskiego, żywił nadzieję posiadania kiedyś Hiszpanji i pobudził równie króla Francji, był on francuskim wasalem i żądał od króla Ludwika XI pomszczenia pamięci haniebnie zamordowanego. Ludwik XI widział już Roussillon w perspektywie i zdeklarował się z całą pobożnością i pietyzmem zabrania się do sprawy tyle mającej rozgłosu.
Ludwik XI podobne rzeczy nadzwyczaj lubił.
Co prawda Warwick zbroił flotę morską która miała wylądować we Francji, lecz Ludwik niewiadomo z jakiej przyczyny nie obawiał się Warwicka, i jego przygotowania nie czyniły na królu najmniejszego wrażenia.
Tylko to nieszczęście, że nie posiadał zgoła pieniędzy na wojnę z Hiszpanią.
Gdzie się te pieniądze podziały? Być może wiedział o tem Warwick, ten nieprzyjaciel, ten wróg, którego król wcale nie obawiał się.
Ludwik XI. naznaczył podatek na wino, zniósł pragmatyczną sankcję, zamianował biskupów sam, na własną rękę i kazał się im opłacać za udzielone prebendy — nakoniec kazał obwieścić wszystkim a to dla pozyskania sobie pobożnych, zanim cokolwiek przedsięweźmie przeciwko Hiszpaniji, pielgrzymkę do świętego Michała w Greve i do świętego Zbawiciela w Redon.
Był to nadzwyczaj zręczny manewr i środek łatwego zbadania Bretanji, nie dowierzał on naturalnie swemu księciu i zanim wyjechał do Pyreneów, wcale się nie gniewał, dowiedziawszy się co pozostawia on po za sobą.
Książę Bretanji zwrócił całkowicie swój słuch i swój wzrok na to, co się robiło podczas owej pielgrzymki.
Nie tracił jednakże czasu nadaremnie. Król który nie życzył sobie, aby w swych pobożnych medytacjach był przeszkodzony, w dniu swego wyjazdu do Pirenei nakazał przy odgłosie trąb, zapowiedzieć, że ktokolwiek ośmieli się pójść za nim, ten będzie karany śmiercią. Tym sposobem więc nie wyjechał jako król ale wprost jak zwykły pielgrzym. Wiedział on bardzo dobrze, jak to trudno królom, patrzeć i słuchać; korona, zwłaszcza taka jak jego wiadomo powszechnie, była dlań ciężarem — ta korona właśnie od razu zamknęła mu oczy i zatkała uszy.
Podróż odbywał zaledwie z pięcioma służącemi, ubranemi ubogo tak jak i on, z ogromnemi różańcami na piersiach — straż przyboczna postępowała za nim w pewnem oddaleniu, z Janem Bureau i jego artylerją.
Ludwik XI. nazywał Jana Bureau, swym skarbnikiem, a właściwie „mistrzem obrachunku“ i bez wątpienia z tej to zasady, później armaty nazywano ultima ratio regum.
Skoro król odprawił swoje nabożeństwo, przemknął się po cichu, ukradkiem, nieznacznie z zachodu na południe, zwiedził w tem przejściu Nantes i zapragnął zobaczyć w szczegółach i miasto Roszellę, niezmiernie zaciekawiony jak też wygląda mała Rzeczpospolita. Z Roszelli ponieważ było bardzo blisko do Bordeaux, niezaniedbał go również zwiedzieć rozpatrując się we wszystkiem z wielką starannością. Lecz jednego dnia, kiedy on miasto oglądał ze strony morza, sam również był oglądany ze stojącego tam statku angielskiego. Zrozumiano doskonale że Ludwik wypłynąwszy na małem czółenku nie ma zamiaru atakowania brzegów angielskich lub też zabrania angielskiego statku — natomiast okręt powziął projekt zdobycia małego czółenka i puścił się za nim w pogoń.
Król sam pochwyciwszy za rudel, począł czółnem kierować. W tej chwili dobry rudel więcej był wart niż berło królewskie. Statek wojenny angielski z trudnością posuwał się po niezbyt głębokiej w tem miejscu wodzie i król w ten sposób został uratowany.
Bez wątpienia, ta chwila ratunku podała myśl królowi, na pamiątkę grożącego mu wówczas niebezpieczeństwa, udarował miasto Bordeaux wszystkiemi, jakie się tylko dały, przywilejami.
Bordeaux miało swój wymiar sprawiedliwości w Tuluzie, co było absurdem — król zatem nie tylko ofiarował miastu własną jego jurysdykcję, ale nadto tej jurysdykcji poddał całą okolicę.
Nakoniec w Bayonne nadał port wolny.
Obecnie zatem nabrał jak najsilniejszego przekonania, że te miasta nigdy nie przejdą pod panowanie angielskie i że ich Anglicy windykować napowrót nie ośmielą się.
Don Juan z wielką obawą patrzał na zbliżanie się króla, napisał nawet do niego, grożąc mu Anglikami i nadzwyczajnem uzbrojeniem Warwicka, ale już poprzednio powiedzieliśmy, że Ludwik doskonale wiedział, co znaczy to wylądowanie Anglików.
Dla tego też nawzajem odpowiedział:
— Miej się na ostrożności! Anglicy jak przybyli tak sobie odjadą z powrotem, ale ja nie mam zamiaru dopóty z tąd odjeżdżać, dopóki nie wymierzę ci odpowiedniej kary.
I w dalszym ciągu podróżował.
Ażeby raz położyć tamę i zniszczyć ciągłe pogłoski i opowiadania o tajemniczej śmierci don Carlosa de Viana, wypadało aby Don Juan odstąpił Roussillen. Teraz zaś Ludwik powziął wiadomość ze źródła bardzo pewnego, że Don Juan nie popełnił żadnej innej zbrodni, jedynie tylko zamknął Don Carlosa w wilgotnej izbie, podobną wilgocią odznaczały się wszystkie w ogóle więzienia — cóż na to poradzić?
Pani Rambouillet powiada, że w Vincennes, znajduje się pokój, który tak działa jak arszenik.
Ludwik zwrócił się ku północy — podróż zatem została dokonana. Teraz mógł się zająć Anglikami, mógł ich niepokoić.
W rzeczywistości oni go zawsze nabawiali niepokoju.
Nieszczęśliwa Małgorzata d’Anjou towarzyszyła mu od stacji do stacji, prosząc, błagając po drodze o pomoc w ludziach i pieniądzach. Nakoniec jednego dnia ofiarował jej dwadzieścia tysięcy liwrów, ale pod tym głównym warunkiem, że jeżeli na nowo tron obejmie, odstąpi Calais Francuzom.
Być może że Shakespeare znał ten układ pisząc swojego „Żyda Weneckiego“.
Prawdą też jest, że w tym czasie Ludwik XI spadkobierczyni Lancastru posłał z Bretanii 60.000 franków.
Na przypadek, gdyby Warwick się żalił, Ludwik XI miał na poczekaniu dwie wymówki: Po pierwsze że był wnukiem Małgorzaty d’Anjou i nie mógł żadną miarą odmówić jej wsparcia, jakby istotnej jałmużny. Cóż znaczyło 20.000 franków? Zresztą on tej sumy nie dał jej wcale w prezencie, ale w rodzaju pożyczki i do tejże przywiązywał dość trudne warunki.
Powtóre te 60.000 franków przysłane z Bretanji, pochodziło wprost od księcia, a on nie miał najmniejszego prawa wzbraniania księciu używać swych pieniędzy, jak mu się podobało.
Co się tycze pomocy w ludziach, których domagała się Małgorzata, to rzecz inna. Ludwik nie dał jej ani jednego żołnierza; jeżeli zdołała zwerbować ich sobie gdziekolwiek, to jej szczęście! Zalecił jej szukać szczęścia w Normandji, gdzie jak wiadomo zamianował gubernatorem hrabiego Charolais, być może, w przewidywaniu tego co ma nastąpić. Zupełnie pewny przyjaźni swojego kuzyna, nie zwracał zgoła uwagi, co się tam dzieje za jego gubernatorstwa.
Jeżeli wreszcie którego dnia Charles przypomni sobie, że przez swoją matkę należy do rodziny Lancastrów i dla nadania jej świetnej barwy zapragnie polać czerwoną różę krwią normandzką, bardzo dobrze, wtedy Ludwik wystąpi przeciwko swemu kuzynowi i skwituje się przez odwołanie go z gubernatorstwa.
Wskutek tego Warwick nabrał przekonania że we Francji nie pozostaje mu nic do czynienia bo wypłynąwszy z flotą wspaniałą i potężną zadowolnił się jedynie krążeniem około Normandji i Poitou; nie ulega też najmniejszej wątpliwości i to, że wzdłuż brzegów tych prowincji, najeżonych baterjami przez Jana Bureau, manewrowała także armja, postępując krok za krokiem i niespuszczając z oka żadnego poruszenia okrętów angielskich.
Ostatecznie zatem, jak już to powiedzieliśmy, Warwick przeświadczony że mu się nie nie powiedzie, postanowił wylądować w Bretanii przy mieście Brest.
Ludwik XI nie posiadał się z radości — bo to mogło zamieszać i zawikłać stosunki Bretańczykom z Anglikami i spowodować spór. Warwick nie mógł lepszego wybrać miejsca, nawet sam król niebyłby zdolny wskazać mu innego a tak zgodnego z zamiarami i planami Ludwika XI.
Lecz nagle król zdawał się tracić głowę, tak skomplikowana była jego dotychczasowa polityka.
Uwolnił Delfinat od prawa polowania.
Zgodził się aby do połowy spalonemu miastu Tuluzie, podarować podatki na przeciąg stuletni.
Oddał hrabstwo Roussillon, hrabiemu Foix, który go zbyt wiele kosztował z powodu zatargów tajemnych politycznych.
Nakoniec nadał księciu Sforza, który dom d’Anjou wypędził z Włoch i który odmówił Orleanom przypadającego im dziedzica od Walentyny Visconti — dał jednem słowem temu tyranowi, temu uzurpatorowi Genuę i Sabaudję, przyobiecując nadto możność odkupienia Asti od starego księcia Orleanu, który książę burgundzki zamierzał sam kupić.
Ludwik XI, pytamy się otwarcie, w jakim celu to wszystko czynił?
Otóż posłuchajcie.
Król nadzwyczaj wiele wagi przywiązywał do utrzymania Roussillonu, jak niemniej i Asti, ale jeszcze więcej do miast nad Somą i starał się też jakimkolwiekbądż sposobem czy to dobrowolnie, czy też siłą odebrać Filipowi Dobremu. Pragnął mieć całą Francję, Francję zupełną, Francję ściśle złączoną, jednem słowem francuską Francję.
Odbierze niewątpliwie Roussillon hrabiemu de Foix, który go trzymał aż do obecnej chwili.
Odbierze też niemniej Genuę, Savone i Asti od Sforsy, który prowadząc życie rozbójnicze, niewątpliwie może każdej chwili być zabitym, otrutym lub zamordowanym.
Ale hrabia de Foix i książę Medjolonu byli jego przyjaciółmi, jeden z nich pożyczy mu znakomitych pieszych wojsk t. z. Basków, drugi swoją kawalarję lombardzką. Będzie zatem miał piechotę i kawalerję, drobną armję, którą on bardzo łatwo doprowadzić może do wymordowania się wzajemnego, ponieważ Baskowie nienawidzą Lombardczyków. A skoro wymordują się Baskowie i Lombardczycy, oszczędzi tym sposobem swoich chłopów, którzy ubogą Francję wspierają, uprawiając jej grunta, jej pola, jej role; tak długo, podczas panowania Karola VII. leżące odłogiem.
Gdy zaś obecnie ma swoją piechotę złożoną z Basków i kawalerję lombardzką, jak sobie poczynać będzie ze starym księciem burgundzkim, za którego modły nakazał on swoim członkom rady, uniwersytetowi i Biskupstwu paryskiemu?
Widocznie jednak nie odniósł książę żadnej korzyści z nakazanych modłów w Paryżu, gdyż ciężko, obłożnie zachorował. Księżna nawet pospieszyła do księcia żeby go pielęgnować, opuszczając dla niego dzisiejsze schronienie w domu bigotek, to samo uczynił i hrabia Charolais, który oddalił się z prowincji zostającej pod jego władzą, jako gubernatora.
Ludwik byłby także tam pospieszył, nikt bardziej nad niego nie tracił tyle przez przypuszczalną śmierć starego księcia; utraciłby bowiem swoje miasta nad Somą. Dopóki stary książę pozostawał przy życiu, dopóty jeszcze żywił nadzieję odebrania tych nieszczęśliwych miast, które wraz z miastem Calais, spędzały sen z jego powiek. Skoro książę umrze, nie można się niczego spodziewać od hrabiego Charolais, stanowczo on odzywał się o konieczności posiadania tych miast i odstąpićby ich nie odstąpił za żadną w świecie cenę.
Istnienie tedy trzech miast zawisło na słabej nitce, na kruchej podstawie życia, zużytego już zupełnie starca.
Hrabiowie Croy zabrali się tedy do pracy. Oprócz p. Chimay, wszyscy trzymali stronę króla francuskiego. Doradzali oni staremu księciu i wyjaśniali mu, że sprawa jego i korzyść wymagały, aby miasta nad Somą mogły przejść w posiadanie Ludwika XI.
Stary książę wcale temu nie wierzył, ale jednak zgadzał się, chciał bowiem jak późniejszy Ludwik XIV umrzeć spokojnie.
Podpisał cesje, a właściwie retrocesje, za kwotę 400 tysięcy talarów, w tem jednak przekonania że Ludwik nie zdoła zebrać potrzebnej na to kwoty.
Król zażądał jedynie odroczenia zapłaty na termin czteromiesięczny, obowiązał się on zapłacić w dwóch ratach w d. 12 września i w d. 8 października.
W dniu 12 września rzeczywiście nadeszła pierwsza rata w kwocie 200,000 talarów a w d. 8 października reszta wymaganej na wykup sumy.
Wszystko to odbyło się w przytomności hrabiego Croy.
— Croy, Croy, mówił książę odsyłając pieniądze do skarbca, Croy nie powinien był służyć dwom panom. Były to słowa i lamenty podobne do Augusta, który niegdyś wołał: „Warusie, Warusie! oddaj moje legiony!

resztą przy wszystkich kupnach, król wymagał zakładnika: nie miał wprawdzie syna, więc zastępował synami innych.
Parodjując słowa Jezusa Chrystusa mówił:
„Pozwólcie waszym dzieciom przychodzić do mnie“. Później zaś kiedy te dzieci do niego przyszły, nie puszczał ich od siebie. Tym sposobem zdobył sobie dziedziców domu Albert, synów księcia d’Alençon. hrabiego Foix, małego księcia Orleanu, którego był chrzestnym ojcem.
Ożeniwszy hr. Foix ze swoją siostrą, zapragnął ożenić księcia Orleanu ze swoją córką — przyszła małżonka księcia miała dopiero 2 lata życia.
Była to przezorność na swojem miejscu, dostania w swoje ręce młodego księcia Orleanu, w tym czasie kiedy on Genue, Savone i Asti to jest najpiękniejsze części dziedzictwa tego dziecka wydawał, czyż w zamian tego dziedzictwa Sforza nie dopomoże mu do zabrania Sabaudji?
Wyczekując na wydanie Sabaudji, Ludwik zamiast niej brał książąt.
Jednego dnia, stary książę Filip de Bresse, wypędzony przez swego syna, posunął się aż do Lyonu; król Francji jego zięć, pochwycił księcia i wysłał do Loches.
Loches, był górą magnesową z tysiąca i jednej nocy, skoro raz kto dotknął się do niej nogą, już się ztamtąd żadną siłą oderwać nie mógł.
Z tego samego domu, z którego Ludwik wziął sobie żonę tj. w domu Sabaudzkim była jeszcze jedna córka na wydaniu, zaproponował tedy do jej ręki króla angielskiego.
Hrabia Charolais przewidział zamiar króla i udaremnił go, proponując na małżonkę króla angielskiego Elżbietę Rivers, jakkolwiek Warwick, który pragnął ożenić króla Edwarda z osobą wymienioną przez króla francuskiego i bez względu na słowa burmistrza Londynu twierdzącego, że zanim król poślubi tę kobietę, małżeństwo to będzie kosztowało życie dziesięciu tysięcy ludzi.
Tym razem zatem Ludwik XI został pobity przez hrabiego Charolais; była to odpłata za miasta nad Somą, między królem a hrabią stosunki tym sposobem wyrównały się.
Dobry książę był w Hesdin. Król posłał mu królowę i księżniczki, potem pojechał sam starając się być jak najuprzejmiejszym i schlebiając starcowi Książę wcale już nie wspominał o nieszczęśliwych miastach, jakby wcale ich nie żałował, król sądził że książę o nich najzupełniej zapomniał. Zaczął go tedy namawiać do sprzedaży Boulogne i Lille, książę w pierwszej chwili nie stawiał żadnego oporu. Wreszcie wyrzekł:
— Charolais, na to niepozwoli.
Dziki ogień błysnął w oczach Ludwika XI:
— Dobrze! Pozwól mi tego synalka doprowadzić do rozumu, a zaręczam, że ci go oddam tak miękkiego jak rękawiczkę.
Filip przypomniał sobie jak to Ludwik nauczył rozumu jego ojca. Działo się to w lesie, rozmowa ta prowadzona była na uboczu a stary książę obawiając się aby ten lis, który teraz niby ułaskawił się, nie wystawił pazurów tygrysa, ratował się na razie ucieczką.
Król nie miał wcale chęci odbywania napróżno podróży — zwiedził zatem równocześnie flandryjskie i pikardyjskie miasta: Abbeville, Arras, Tournai, zawsze wierny swemu programowi, w bardzo skromnej odzieży, bez orszaku i parady, jak zwykły prywatny człowiek, zawsze on czuł pewną odrazę do uroczystych przyjęć, owacji publicznych i przemówień.
W Abbeville wyczekiwali na niego zebrani miejscowi mieszkańcy na placu Marka i w ulicach z nim sąsiadujących, lecz król kazał blisko kwadrans zatrzymać się przed miastem swemu orszakowi, zsiadł z konia i poszedł sam i piechotą do miasta, jak gdyby był osobą zwykłą w odzieniu podróżnym.
Poznano w nim przecież obcego przybysza. Zebrani powstrzymali go przemocą i zapytali:
— Czy spotkałeś pan na drodze króla?
— Króla? To ja jestem.
Lecz dzielni obywatele, widząc go w starym kapeluszu, w sukni poplamionej, wzięli za idjotę lub też za żartownisia i zaczęli pozwalać sobie dość szyderskich dowcipów — trafili jednak dobrze, bo rzeczywiście Ludwik w swoim czasie uchodził za żartownisia i kuglarza. Król wcale nie bronił się, że jednak dowcipki te poczynały być trochę zbyt uszczypliwe, sprawa mogła wziąć zły kierunek i zakończyć się dla dowcipkujących niekoniecznie pomyślnie. Na szczęście zbliżył się orszak królewski, który tym sposobem sprawdził i potwierdził poprzednie słowa Ludwika jako on sam był królem — w przeciwnym bowiem razie gdyby to nie nastąpiło, Ludwik mógł srogo później na nich się pomścić, chociaż z drugiej strony groziło mu przedtem ukamienowanie przez mieszczan.
Od tego też dnia, skoro wjeżdżał do jakiego miasta, obierał ulice jak najmniej ludne, równie też mieszkał w domach stojących na uboczu i często już dawno wyjechał z miasta gdy dopiero mieszkańcy powzięli wiadomość że bawił w mieście król.
Wskutek takiego zachowywania się króla, zwykle po miastach, po przybyciu króla, urzędnicy czuwający nad porządkiem zamykali wszyskie bramy, oprócz jednej — jeżeli zaś miasto nie miało bram mieszkańcy barykadowali ulice pozostawiając swobodną tylko główną. Król tedy musiał koniecznie przejeżdżać albo przez bramę otwartą, albo przez tę ulicę, która wcale nie była zabarykadowana i nie tamowała przejazdu.
Pewnego dnia przejeżdżając przez ulicę incognito, zmuszonym był napisać list, lecz wszyscy sekretarze mieli rozmaite polecenia i nie było komu spełnić żądania króla. Dobry król Ludwik, jakkolwiek był człowiekiem światłym, nie lubił własnoręcznie pisać — otóż tedy ujrzawszy w swoim orszaku człowieka, który miał u pasa zawieszony kałamarz, zawołał go do siebie.
Nieznajomy z wielką skwapliwością pospieszył na rozkaz króla, otworzył kałamarz, aby ztamtąd wydobyć pióro, gdy oto wypadły z niego dwie kostki.
— O, o! zawołał, cóż to tam za karmelki czy cukierki nosisz przy sobie?
— Remedium contra pestem, odpowiedział zapytany.
— Wydajesz mi się być lekkomyślnym, owszem przemówił król, zachwycony tak dowcipną odpowiedzią, biorę cię ze sobą.
I człowiek ten rzeczywiście odtąd pozostał w służbie królewskiej.




II.
Dwóch kuzynów.

W czasie tych nieustannych podróży króla Francji, hrabia Charolais, bawił w Gorcum w Holandji.
Jednego pięknego poranku, Olivier de la Marche, koniuszy dworu hrabiego, przybył do księcia Burgundzkiego — przysłany on był przez jego syna z wiadomością, która dla starego księcia miała doniosłe znaczenie.
Pewien rodzaj brawa, przezwanego bastardem Rabempre, dawny sługa księcia, a obecnie od niejakiego czasu zostający w służbie króla francuzkiego, został pochwycony w Gorcum w chwili, w której właśnie dowiadywał się o sposobie i trybie życia hrabiego, o godzinach, w których wychodzi on na przechadzkę i jakie zwykle osoby towarzyszą mu na spacerze. Przyaresztowany w kościele, w którym się chciał ukryć, wspomniony bastard plątał się w swoich odpowiedziach, z czego hrabia wnioskował, że ten człowiek, wysłany został przez króla francuzkiego, celem uprowadzenia go, jak to już miało miejsce przed dwoma laty z Filipem de Bresse i potwierdzał podejrzenie hrabiego jeszcze silniej ten fakt, że towarzysz owego bastarda, widząc go aresztowanym, natychmiast ratował się sam ucieczką — pozostawiwszy łódź w porcie Hermus. W łodzi zauważono około — 40 ludzi załogi.
Wszyscy mniej więcej ze dworu hrabiego tego samego byli przekonania.
Ztąd wniosek najprostszy że Ludwik XI. nareszcie zrzucił maskę i że zaprzysiągłszy nieprzyjaźń, czy tam pomstę swemu rywalowi, starać się będzie bądź co bądź usunąć go choćby podstępem.
Hrabia Charolais skorzystał też z chwili. Ten pozorny pokój, ta zgoda na oko, już mu oddawna ciężyła. Zdrada Croya była teraz dokładnie uwidocznioną. Ci ludzie rzeczywiście byli potężni, posiadali już bowiem Marchją niemiecką, Luksemburg, Marchją angielską, Boulogne i Guignes, Marchją francuską, miasta nad Somą, Hainaut był w ich rękach, otrzymywali podatek należny królom od wina w Valenciennes, wszystkiego tego dokonali w ciągu dwóch lat, zwolna, raz po razie, cios po ciosie. Gdy król francuzki ze swoją chciwością stał po za tymi ludźmi, szli oni naprzód z niepokonanem męztwem i zuchwałością przechodzącą wszelkie możliwe granice.
Hrabia wszystko to wyjaśnił i dał poznać księciu, który zamachom tym oddawna przypatrywał się zaniepokojony i w manifeście wydanym przez siebie wypowiedział wojnę Croy na śmierć lub życie. Najbojaźliwsi ze dworu usunęli się, dwóch z nich w chwili grożącego niebezpieczeństwa, zdołało odszukać schronienie przy starym księciu. Filip obiecał go popierać i bronić, wziął tedy lancę i wyszedł zataczając się i wołając o pomoc.
Nikt jednak nie pokazał się, przeciwnie wszyscy rozbiegali się przerażeni, niektórzy z nich że książę oddawna umarł, uważali go za błąkające się widmo po śmierci.
Od tej chwili młody książę zmienił swoje postępowanie — pozwolił upaść hrabiemu Charolais i przybrał dawną skórę Karola Straszliwego, jak go z samego początku zatytułowała opinja publiczna.
Pierwszym jego krokiem było skazanie na śmierć skarbnika ojca — była to pomsta datująca się od czasów dzieciństwa; prawdopodobnie skarbnik miał mu niegdyś odmawiać szafowania pieniędzy. Następnie od dnia 24 kwietnia 1465 r. zaprowadził podatek, który musiał być płacony w maju — nakoniec wydał rozkaz do całej szlachty w Bourgogne i Niderlandach aby się stawili pod sztandarami w dniu 7 maja.
Stało się.
Dnia 7 maja Karol uczynił przegląd 1400 ludzi zbrojnych i ośmiu tysięcy łuczników, nielicząc w to artylerji zaopatrzonej w śmigownice, tudzież rzucających ogniste pociski, żołnierzy z mieczami trójsiecznemi i wozów.
Przeciwko komu to uzbrojenie?
Widocznem było że zbroi się przeciw wielkiemu krzyżackiemu pająkowi jak twierdzi Chatelain.
Karol nie żaden polityk i człowiek odznaczający się brakiem należytej cierpliwości skorzystał ze sposobności — wywołał nadzwyczajne poruszenie między książętami przeciwko królowi.
Jakąż nową tyranię popełnił Ludwik XI?
Chciał on wprowadzić prawo łowieckie.
— Właściciel, mówi Michelet, zamykał pod klucz swoich włościan; od nieba aż do ziemi wszystko do niego należało, lasy, ptactwo w powietrzu, ryby w wodzie, zwierz w gąszczy krzaku, fale wód które tam płynęły, nawet dzwony, których głos rozlegał się w powietrzu.
Tam, gdzie panu przysługiwało prawo, dzik, koza, jeleń, zając, królik, mogły śmiało zjadać zielone zboże, gołębie pożerać kłosy.
Jednakże w dniu, w którym robiły one zbyt wielkie szkody, pan zbierał sforę psów, konie, służbę — polował na jelenia, na dzika i na sarny, a co zostało nie zjedzone i nie zniszczone przez te zwierzęta, niszczyły kopyta pańskich koni lub nogi pańskich sfor psów lub ludzi należących do obławy.
W Delfinacie w tym samym czasie, kiedy zostali pozbawieni szlachectwa szlachetni, a uszlachetnieni gbury, pierwszą myślą reformy Ludwika XI. była reforma prawa polowania, poprobował wprowadzenia takowego u p. Montmorency. Mając zaszczyt przyjmowania u siebie króla, szlachetny pan chciał uczcić tę wizytę królewską urządzeniem wielkiego polowania, w tym też celu nakazał przywieźć do dworu sidła i sieci, oszczepy i mnóstwo innych narzędzi niszczących.
Król tymczasem, niezawiadamiając wcale o tem owego pana, nakazał staremu słudze, aby te wszystkie nagromadzane narzędzia podpalić a skoro wybuchnie ogień i spłoną, polowanie samo przez się nie będzie mogło się odbyć.
Mówiono, że przygotował równocześnie edykt, na mocy którego ci, którzy posiadają jakiekolwiek narzędzia lub sieci służące do myślistwa, obowiązani są złożyć je w królewskim urzędzie.
To samo rozporządzenie zabraniało tak książętom jak i zwykłej szlachcie polować, pod karą osobistą lub pieniężną.
Pewien szlachcic w Normandji polował i upolował zająca wbrew zakazowi królewskiemu i z oświadczeniem że on jest królem na swoim gruncie, tymczasem król przekonał go, że nie jest nim i że rozporządzeniom królewskim poddać się powinien, a ponieważ tego nie uczynił przeto król kazał mu odciąć ucho.
Zdawałoby się że Ludwik XI. jest nieprzyjacielem polowania, przeciwnie był on zapalonym myśliwym a wszystkie te rozporządzenia dążyły jedynie do tego, aby on tylko jeden w całem państwie mógł polować.
Potem król wydał postanowienia jedne bardzo słuszne, drugie bardzo haniebne: mianowicie co do pierwszego, zapłacił rolnikom szkody zrządzone.
Można czytać w jego księdze wydatków:
Jednego talara ubogiej kobiecie, której charty królewskie zadusiły owcę.
Jednego talara innemu, któremu pies króla nazywający się Magnet, zadusił gęś blisko Blois.
Jednego talara pewnemu człowiekowi, któremu chart zadusił kota, blisko Mont-Louis, na drodze za Tour do Amboise.
Nakoniec:
Jednego talara ubogiemu którego łucznicy przechodząc przez pola, aby wydostać się prostą linią na drogę zniszczyli zboże.
Na taki sposób nie ma ani właściciela ziemi, ani chłopa, jeżeli król który jest panem nad panami, liczy się z chłopem.
Można sobie wyobrazić jak to oburzyło szlachtę.
Król właśnie odebrał im wojnę a teraz odbiera im polowanie, cóż im zatem w końcu zostać ma!
Najbardziej ze wszystkich książąt oburzony był książę Bretanji, który w swych posiadłościach był prawdziwym królem i przez tę rękę tak złośliwie sięgającą po wszelkie prawa i przywileje szlachty, mógł bardzo wiele stracić, będąc ograniczonym w swojej dziedzinie.
Postanowił tedy spłatać królowi równego figla i wysłał do niego wielkie poselstwo.
Ludwik przyjął je bardzo uprzejmie, a nawet usiłował przewodniczącego poselstwa przeciągnąć na swoją stronę, lecz kiedy król sądził że już go skaptował, poselstwo nagle, bez opowiedzenia się wyjechało, uwożąc ze sobą brata królewskiego księcia de Berry.
Chciano wedle panujących podówczas zwyczajów, starszych przez młodszych pokonać, to jeszcze było najlepsze, bo niejednokrotnie i na ojca nastawiano syna.
Dnia 22 marca oświadczył publicznie książę bretański, że jest nieprzyjacielem każdego, kto byłby nieprzyjacielem księcia Burgundzkiego, nawet nie wyłączając i samego najjaśniejszego króla.
Trzy armje zatem miały wyruszyć przeciwko Ludwikowi XI.
Jedna armja burgundzka i flamandzka, pod dowództwem Karola.
Druga armja bretańska pod komendą księcia Bretanji.
Trzecia armja niezadowolonych pod naczelnictwem księcia de Bourbon.
Taka potęga militarna mogłaby nawet zastraszyć dzielniejszego wojownika niż Ludwik XI., on się jednak wcale nie przeląkł, dla tego że nie był właśnie wielkim wojownikiem.
Trzeba i to zaznaczyć że z 27 prowincji całego państwa on tylko posiadał czternaście.
Rozporządzał jednakże znakomitemi oddziałami strzelców z lukami, wyborną ordynansową kompanją i bardzo piękną a dzielną artylerja.
Brakowało pieniędzy.
Takiemu genjalnemu człowiekowi jak Ludwik XI., nigdy nie może brakować pieniędzy. Brakło mu wprawdzie pieniędzy na kupienie nowego kapelusza, ale znalazło się dwieście tysięcy talarów na zapłacenie kupionych miast nad Somą.
Alboż nie miał dobrych przyjaciół między kupcami weneckimi i bankierami we Florencji.
Alboż sądzicie, że to było napróżno, daremnie, bez celu, że pozwolił Piotrowi Medyceńskiemu, swojemu przyjacielowi i wiernemu doradcy pomieścić w herbie trzy lilje francuskie?
Wówczas miał król projekt i nosił się oddawna z myślą, którą nareszcie postanowił przy sposobności urzeczywistnić.
Sposobność ta właśnie nadarzyła się.
Tym zamiarem, tą myślą, tą ideą, była poczta, poczta konna, która miała się następnie zamienić na pocztę posyłkową i listową. Było to naśladownictwo poczty zaprowadzonej niegdyś w cesarstwie rzymskiem, ale Ludwik XI. jak Moljer, brał dobre, gdzie mu się tylko nadarzyło.
Co cztery mile miała być urządzona jedna stacja pocztowa, którędy przejeżdżali kurjery królewskie, ale tylko królewskie nie inne pod kara śmierci.
Król zapłacił sumę, olbrzymią na owe czasy licząc, że za każdego konia po przebyciu stacji wypadało dziesięć sous, na przestrzeń czteromilową.
Tym razem siecią pajęczą otoczył się do koła, wiadomości przychodziły do centrum, z rozmaitych stron — rozkazy zaś z centrum rozbiegały się na wszystkie strony jak rozstrzelone promienie słoneczne.
Następnie zawarł aljans z Czechami i Wenecja.
Wenecja zapożyczyłaby mu galary i statki, Czechy atakowałyby Luksemburg.
Jego inni sprzymierzeńcy, których liczba zawsze wprawiała wszystkich w zdumienie, znaleźli się również.
Sforza wysłał swojego własnego syna Galeas do Delfinatu z 800 ludźmi zbrojnymi i czterema czy też trzema tysiącami zbrojnych pieszych. Ferdynand, bastard, trzymał na uwięzi prowensalczyków swemi okrętami Hrabia Foix przysłał Basków.
Król tedy wyruszył w pole. Jego zamiarem było przerznąć wojsko z jak największą szybkością i pokonywać przeciwników pojedynczo, to jest każdego z osobna.
Taktyki tej trzymał się później sam Napoleon.
Armja francuzka nie odznaczała się wielką liczbą, ale wybornym porządkiem i organizacją, jak niemniej wyćwiczeniem, tak, że oprócz nieprzyjaciela, nikt zgoła nie obawiał się jej zbliżenia: chłopi, duchowni, kupcy nawet czuli się między nią jak najbezpieczniejszymi, stokroć spokojniejszymi i pewnymi niż w samym Paryżu. Nigdy, mówi ówczesny świadek, żołnierz nie miał tak powabnej postawy i takiem nie odznaczał się duchem karności, jak żołnierz francuzki.
Ludwik pomaszerował wprost na Burbończyków. Pozostawił po za sobą Bourges, nietroszcząc się wcale ani o samo miasto, ani o jego garnizon wojenny, była to taktyka jakiej trzymają się obecnie, w naszych czasach. W ciągu trzech dni zdobył Sancere, Saint-Amand, Montrond, Montlucon. — Miasta te same otworzyły swe bramy, widząc łagodne postępowanie swego zwycięzcy.
W przeciągu miesiąca, wszystko byłoby pokończone w Berry, gdyby wojsko księcia burgundzkiego nie trzymało miasta Burges, pokończone byłoby i w Bourbon, gdyby marszałek Burgundzki nie obsadził Moulins.
Ludwik rachował na jedną rodzinę, którą obsypał swemi dobrodziejstwami, była to rodzina Armagnac.
Napisał on do hrabiego, że oczekuje go wraz z synem, a Armagnac na to odpowiedział, że dom jego zawsze wiernie służył Francji i że król nie zawiedzie się na jego przywiązaniu do tronu.
W rzeczywistości Ludwik, czego właściwie dobrze objaśnić nie podobna, od piętnastu lat bastarda Armagnaca obsypywał dobrodziejstwami, oddał mu namiestnictwo Guyenne i Delfinatu, czyli jednem słowem oddał mu klucze, wyrażając się po gospodarsku, pozwolił zawiesić klucze do pasa od Alp i Pirenejów.
Ten bastard d’Armagnac, był nędznikiem już karanym za fałszerstwo i morderstwo, on to właśnie poślubił własną siostrę.
Na ostatku pozostawił sobie Ludwik księcia de Nemours, któremu darował olbrzymie dobra około Paryża, w dyecezjach Meaux, Chalons i Sens. Co większa dziedzictwu temu nadał tytuł parostwa a jego posiadacza pomieścił pomiędzy parami Francji, między księciem Burgundzkim a księciem Bretanji.
Rano pewnego dnia król nakoniec otrzymał zawiadomienie o przybyciu tego Nemoursa i niezmiernie się zdziwił usłyszawszy jego prośbę o udzielenie mu karty bezpieczeństwa.
Poseł od Nemoursa, miał jeszcze i inne żądanie a mianowicie porozumienie się z biskupem Bayeux, który znajdował się w armji królewskiej, ażeby wydać Ludwika XI. książętom, raz dostawszy się do rąk książąt, reformator koronowany musiałby przyjąć postanowienie rady familijnej, złożonej z biskupa Bayeux, i innego jeszcze biskupa, z wyboru którego należał do niej biskup, ośmiu prawników i dwunastu rycerzy.
Ludwik XI przeczuł sprzysiężenie.
Nemours przerzucił się na stronę książąt a hrabia Armagnac przyprowadził tymże sześć tysięcy Gaskończyków przyrzeczonych królowi francuskiemu.
Sądzono że Ludwik jest zgubiony a w najgorszym razie straci zupełnie odwagę.
Bynajmniej.
Znał on okolice doskonale, był to kraj, w którym niegdyś walczył i pokonał własnego ojca, chodziło więc tylko o to, aby książąt oślepić przez szybki a niespodziany napad. Pomaszerował tedy do Verneuil, zdobył i zniszczył miasto i nakazał szturm i wzięcie Gannatu przez marszałka de Comminges, Sallazar, Giresme i Guillaume Cousinot. W ciągu czterech godzin miasto zostało zdobyte; król kazał sobie przynieść jajko i wypił go, podczas kiedy brano szturmem zamek — poczem założył nocną swoją kwaterę w Aigueperse. Nazajutrz obsadziła jego armja wieś Mosat i Marsat — wreszcie wydał walkę armji książąt.
Książęta nie ośmielili się wystąpić do jawnego boju. Książę Bourbon, ukrył się w młynie; książę Nemours stawił się u króla, który mając dziwną jakąś słabość do tego człowieka, dał ucho łaskawe jego protestowi i zgodził się na zawieszenie broni, które obejmowało Auvergne, Bourbonnais, Berry a nawet Marchię Burgundzką, na wypadek gdyby burgundczycy powstrzymali się od dalszych kroków nieprzyjacielskich.
Ze swej strony książęta przysięgli, że królowi, jako swemu legalnemu panu będą służyli przeciwko każdemu.
Wojna ta zakończyła się cudownym sposobem dzięki znakomitej znajomości strategji. Zresztą już był czas po temu aby się skończyła, hrabia Charolais stał o dziesięć mil tylko od Paryża, a król był oddalony co najmniej sto mil od tego miejsca; gdyby Ludwik utracił stolicę, ryzykowałby równie i utracenie korony i całego państwa, o czem wiedział doskonale.
Lecz niczego zgoła nie pominął coby mogło zabezpieczyć Paryż, pozostawił tam Karola de Melun, jednego z najzręczniejszych, któremu najzupełniej wierzył, dowódców, w towarzystwie Jana la Balue, biskupa d’Evreux, mianowanego nie dawno na tę godność a któremu król zamierzał wkrótce wyrobić nawet kapelusz kardynalski.
Karol de Melun ogłosił dawne rozporządzenia o strzeżeniu miasta; straże wnet zostały na rozmaitych punktach ustawione, założono łańcuchy zamykające ulice, odebrane niegdyś mieszkańcom przez Karola VI.
Ludwik nadto napisał do ludności miasta Paryża — dziękował on za ich dla niego wierność, chociaż jeszcze w tym względzie nie dali najmniejszego dowodu, że Paryż jest jednem z miast najukochańszem jego sercu, i zawiadamiał ich, że przyszłe im królowę, aby tam w stolicy państwa nastąpiło jej rozwiązanie.
Równocześnie ze wszystkich ambon, we wszystkich świątyniach, duchowieństwo przemawiało na cześć króla.
Tak cudownie, jak już opisaliśmy, zakończona wojna a wreszcie i artylerja Jana Bureau, której nic oprzeć się niezdołało, prawdopodobnie miały wpływ na modlitwy duchowieństwa. Duchowieństwo bowiem nie odznaczało się wielką życzliwością dla Ludwika.
Hrabia Charolais i hrabia Saint-Pol byli w Saint-Denis.
Razu jednego zapragnęli oni porozumienia się z naczelnikiem miasta Janem Popincourt, panem de Sarcelles i p. Piotrem Leferre, do których należała straż bramy od strony Saint-Denis a to w celu zażądania od nich prowiantów dla Burgundczyków, jednakże wszyscy trzej jednocześnie żądaniu temu odmówili i za pierwszem poruszeniem nieprzyjacielskiem tychże, zdecydowani byli kazać strzelać do nich.
Hrabia oczekiwał książąt, nie wiedząc zgoła że są pobici i że się poddali już królowi.
Występował on jako zastępca księcia Berry, brata króla i imieniem tegoż odbierał wszędzie podatki, cła; w Lagny kazał otworzyć magazyny solne i spalił rejestra podatkowe.
Nagle dowiedział się hrabia Charolais, że król powraca jako zwycięzca i ma zamiar wydać mu bitwę. Przeszedł więc most na Sekwanie pod Saint-Cloud i pomaszerował naprzeciw przeciwnikowi, aby mu tym sposobem przeciąć drogę i niedopuścic do wejścia do Paryża.
Następnie oczekiwał na przybycie z Anjou księcia Bretanii i księcia de Berry; potem zaś pomaszerował ku Fontainebleau, aby zbliżyć się do nich jeszcze więcej.
Ludwik wysłał księcia de Maine, aby tym dwom pomocniczym wojskom hrabiego przejście utrudnił, jednakże książę de Maine nie wierzył wcale w to, aby mu się powiodło w czemkolwiek utrudnić a raczej opóźnić połączenie się, zwrócił swój marsz do Chartres i na nowo w Beaugency zetknął się z królem.
Co zamierzał król?
Czy projekt jego był na to obliczony aby zetrzeć się z księciem Bretanii, czy też z hrabią Charolais?
Zamiar jego polegał na tem że pragnął nie spotkawszy się ani z jednym, ani z drugim, ale jakkolwiek ten manewr należał do najznakomitszych obliczeń strategicznych, potrzeba było, żeby się przedewszystkiem powiódł.
Hrabia de Bresé twierdził, że bretończyków łatwiej będzie można pokonać niż wojska księcia Burgundzkiego i doradził też królowi aby pierwszych zaatakować. Zrobił on przytem bardzo słuszną uwagę, że między bretańczykami znajdują się hrabiowie Loheac, Bueil i Dunois, dawni dworacy i przyjaciele Karola VII, którzy bez najmniejszej wątpliwości nie ośmielą się walczyć przeciwko jego synowi.
— Ależ przecież, rzekł król śmiejąc się, pan sam niegdyś podpisałeś tę ligę dobra publicznego?
— Prawda, odpowiedział równie ze śmiechem tenże, oni mają mój podpis, a wasza królewska mość ma moją osobę.
— Ej, Ej! czy czasem przez obawę nie chcesz pan doradzać mi zrzeczenia się walki?
— Co się tycze tego, to za pierwszą sposobnością dowiodę, że tego wcale nie myślę.
— A więc idźmy tedy ku Paryżowi, nie tracąc serca.
Król Ludwik był upartym, jak wszyscy wojownicy.
Przeciwnie hrabia Charolais widząc się osamotnionym i widząc bretańczyków powolnie postępujących, chętnie bardzo unikał starcia, to jednak nie leżało w projektach i planach hrabiego de Saint-Pol.
W dniu 14. pisał król do Paryża, że w dniu 16. niezawodnie tam przybędzie i nakazał swemu generałowi lejtenantowi Karolowi Melun, aby mu przysłał doniesienie tam wraz z marszałkiem Ruault. Poczem puścił się w dalszy pochód.
W dniu 16. rano, stanął w Chartres; maszerując przez noc całą.
Przybywszy tam, powziął wiadomość że armja hr. Charolais znajduje się w Montlhery.




III.
Bitwa pod Montlhery.

Ludwik XI straż przednią powierzył hrabiemu de Brese, który miał tylko rekognoskować pozycją.
Lecz, czy to zarzut króla uraził go, czy też ten zdrajca miał zamiary zdradzenia po raz drugi, rzekł:
— Postaram się zbliżyć tak jednych jak drugich, że będzie można odróżnić Francuzów od Burgundczyków.
Doniesiono o tem Ludwikowi XI, który zmarszczywszy się, dał cichy jakiś rozkaz.
Ludwik nie miał zamiar rozpoczynać dziś dopóty bitwy, dopóki nie nadejdą spodziewane posiłki.
Ale nie był jednak panem położenia. Pomimo jego rozkazów, Brese wystąpił i rzucił się na pierwsze szeregi, pierwszy też stał się ofiarą.
— To sąd boży, wyrzekł wówczas Ludwik XI.
Przednia straż ustąpiła.
Król tedy stanął na czele wojsk i zaatakował mężnie nieprzyjaciela: spotkał się on z Saint-Polem i odrzucił go na bok z wojskami; szczęściem znajdował się po za nim las, do którego mógł się schronić.
Tymczasem łucznicy usadowili się po za swemi spiczastemi palami i wozami; przyniesiono im zaraz dwie beczki wina burgundzkiego, co znakomicie skrzepiło ich odwagę.
Skoro hrabia Charolais powziął wiadomość, w jakim stanie znajduje się walka, chwilę stał niezdecydowany i wysłał naprzód bastarda burgundzkiego.
Czy tam pójdzie także? Byłoby bardzo niebezpiecznie ruszyć od razu całe siły, gdyby p. Rouault wyszedł z Paryża, książę wzięty byłby w dwa ognie.
Lecz przybył p. Contay!
Prędko, prędko, najłaskawszy panie. Jeżeli pan chcesz wygrać bitwę, zamiast nakazywać spoczynek tym szlachcicom w połowie drogi, należy raczej zwrócić ich wszystkich ku Francuzom; Francuzi bowiem pójdą szeregami, a tym sposobem wzmocnią się, sprawa ta wymaga nadzwyczajnego pospiechu.
Hrabia Charolais nie namyślał się długo; ale ponieważ we wszystkich swych działaniach zdradzał zawsze dążenie do ostateczności, poprowadził szlachtę wprost na wroga nie dając im najmniejszego zgoła odpoczynku; zmuszeni oni byli przebywać pola zasiane zbożem i grochem i nadzwyczaj się znużyli.
Doszedłszy do wsi Montlhery, zapalili ją. Wiatr pędził na Francuzów iskry, dym i płomienie, co spowodowało zamieszanie — król i jego wojska musiały rejterować.
Na wyżynach Ludwik XI dał rozkaz zatrzymania się, ale hrabia Charolais rozogniony chwilową pomyślnością, ścigał ich z całą zaciekłością.
Król zatem zmuszony był przyzwać swoje tylne straże, stojące pod dowództwem księcia Maine, lecz ten je uprowadził.
Wszyscy mniej więcej byli zdrajcami.
Przecież ten książę de Maine, był już naprzód zapłacony, król dał mu posiadłości Dunois.
Powiedzmy śmiało, że po większej części wszyscy ci mężowie mieli chory wzrok jak dawniejsi ich przodkowie, nie widzieli bowiem będących bardzo blisko nich wielkich duchów przeszłości.
Hrabia Charolais nie ustawał w posuwaniu się naprzód i wysunął się blisko milę poza wieś Montlhery.
Król spostrzegłszy jego nieroztropność, postanowił przeciąć mu wszelki odwrót.
Gdyby się był hrabia jeszcze o 500 kroków tylko dalej posunął, byłby zgubiony.
Usiłował też powrócić galopem, musiał się przebijać, poznano go i kawalerja rzuciła się ku niemu ze wszystkich stron. Jakiś piechur uderzył go piką zadając tak silny cios w pancerz, że go aż zagiął.
Kiedy hrabia stanął przed zamkiem, do którego jak sądził, łatwo schronić się mu powiedzie, spostrzegł że jest obsadzony przez łuczników królewskich. Zwrócił się tedy w lewo, by tym sposobem wydobyć się na płaszczyznę, ale ścigała go gromada przeszło dwudziestu zbrojnych konnych, otrzymał on nawet pchnięcie miecza, między hełmem a pancerzem, który jego giermek źle zawiązał.
Jeden z jeźdzców pochwycił go za ramię, wołając:
— Najłaskawszy panie, znam pana dobrze, poddaj się zatem i nie chciej narażać na niechybną śmierć.
Szczęściem rzucił się między ścigających jeźdźców, jak utrzymuje tradycja, syn jednego z lekarzy przybocznych hrabiego nazwiskiem Jan Cadet, a jak inni twierdzą, jakiś Robert Cottereau i tym sposobem uratował hrabiego Charolais.
W tej samej chwili, równie szczęśliwym trafem, przybył bastard burgundzki ze swemi ludźmi i trzydziestoma łucznikami skupionemi około sztandaru. Sztandar ten już tyle razy był rąbany, że zaledwie miał jedną stopę długości.
Hrabia w tak ważnej chwili, pośród niebezpieczeństwa odzyskał nareszcie przytomność słyszano go jak wołał:
— Moi przyjaciele, brońcie waszego księcia! Nie pozostawiajcie go w niebezpieczeństwie. Co do mnie nie opuszczę go chyba przez śmierć, jestem tutaj na to abym z wami żył lub umierał.
Jego koniuszy, Filip Oignies, który niósł małą chorągiew, został zabity przy jego boku.
Pomiędzy Francuzami rozeszła się pogłoska że król zginął.
Król przekonał się, że niepodobna zatamować inaczej tej pogłoski, jak jedynie ukazawszy się swoim.
Zdjął tedy hełm i przebiegł front armji wołając:
— Nie, moi przyjaciele, nie zginąłem, oto przed wami wasz król, brońcie go odważnie.
Mówiliśmy już że łucznicy burgundzcy ukryli się za wbitemi palami i za wozami bagażowemi i że wypuszczając strzały z tego dla nich tak zabezpieczonego ukrycia, wypili równocześnie dwie beczki burgundzkiego wina, które kazał im otworzyć i wypić hrabia Saint-Pol — ale kawalerzyści francuzcy zamiast ich atakować z frontu, przesadzili przeszkody i wpadli na nich z całym impetem.
Skoro jeźdźcy barona Ravensztein i hrabiego de Saint-Pol ujrzeli ten manewr, rzucili się między własnych łuczników i rozbijali ich i maltretowali. Ponieważ wszyscy ci łucznicy byli to ludzie młodzi, nieobeznani należycie ze sztuką wojenną, bo zaledwie może tylko w turniejach używali swych kopji, nie mogli dotrzymać placu, zmięszali się i poczęli uciekać, ścigani przez Sabaudczyków i Delfinistów.
Filip Lalaing dał się zabić, pochodził on z tego sławnego rodu Lalaingów, którzy nieustępują nigdy z placu boju.
Król śledził ze wzgórzy wsi Montlhery przebieg całej walki, mając przy sobie zaledwie kilka osób ze swej przybocznej straży.
Hrabia zaś znajdował się na płaszczyźnie i otoczony był tak szczupłą garstką wojska, że król ze stoma co najwyżej jeźdźcami mógł go łatwo pokonać, lub przymusić do ratowania życia ucieczką.
Tymczasem hrabia de Saint-Pol, który się dotąd zaoszczędzał, wyszedł z lasu pod koniec dnia i zgromadziwszy około 40 koni, powoli, krokiem za krokiem zbliżył się i połączył z hrabią Charolais; coraz bardziej gromadziły się pojedynczo przybywające kupy zbrojnych, tak że otworzył się oddział mający około 800 wojowników.
Hrabia Charolais postanowił tedy przejść do ataku zaczepnego, ale nie miał przy sobie wcale łuczników, jakimże tedy sposobem bez nich zdołałby rzucić się na Francuzów, którzy stali na wzgórzach i po za oszańcowanemi okopami, które Burgundczycy sami dla siebie zrobili.
Chwila wszakże była bardzo pomyślna, Francuzi byli w dość kłopotliwem położeoiu; Brese odprowadził a raczej uciekł z przednią strażą, to samo uczynił książę Maine z arjergardą, tylko jeden król, dowodząc swymi ludźmi zacięty toczył bój.
Bez króla, który walczył tak jak niegdyś Henryk IV. w swych najlepszych dniach, batalja byłaby przegrała.
Nadszedł wieczór.
W obozie burgundzkim panowała wielka niezgoda, armja rozproszona na pojedyńcze bataljony była kompletnie unicestwiona, łucznicy pobici przez kawalerją ze swojej własnej partji, powrócili w stanie opłakanym. Wysokość kłosów zboża nie pozwalała widzieć dobrze całego pogromu.
Pozostało jedynie dwóch książąt, gdy ich armje prawie z kretesem zostały zniszczone.
Hrabia Saint-Pol i p. Hautbourdin rozporządzili zestawienie wozów celem uformowania pewnego gatunku barykady. Nie wiedziano zgoła o istotnym stanie armji króla francuskiego, widziano jedynie rozpalone ogniska, z tego więc wyprowadzono wniosek, że zapewne noc spędzi na dawnej swej pozycji.
Hrabia Charolais mocno cierpiał z otrzymanej rany, rozbrojono go i opatrzono. Przyniesiono dwa pęczki słomy, ażeby miał na czem siedzieć i zjeść kolację. Znajdowano się między trupami, już zupełnie obdartemi i obnażonemi, niepodobna uwierzyć z jaką nadzwyczajną szybkością odbywała się taka haniebna operacja; jeden z trupów odzyskał przytomność i zażądał pić, hrabia ofiarował mu część swoich ziółek, on nie pijał nigdy wina — potem przywoławszy swego lekarza kazał go opatrzyć.
Któż zatem wygrał dzień? Było to bardzo trudne zadanie do rozstrzygnięcia.
Hrabia siedział na słomie, jego kapitanowie pomieścili się na obalonych drzewach i poczęli radzić nad tem, co dalej czynić należy.
Hrabia Saint-Pol był zdania, że trzeba porzucić bagaże, zająć się artylerją i skierować marsz ku Burgundji. Niebezpieczeństwo było nadzwyczaj wielkie, w tem dzisiejszem położeniu, pomiędzy wojskiem króla a Paryżem. Karol Melun wpadł na inny koncept, mianowicie uważał za najwłaściwsze zrobić wycieczkę — lecz w takim razie niewątpliwie można było być zmiażdżonym.
Hautbourdin poparł w tym względzie p. Melun.
P. Contay innego był zdania.
Cofnąć się, znaczyło narazić się na zgubę; schronienie hrabiego, nie byłoby schronieniem, ale po prostu ucieczką, zanim uszliby dwadzieścia mil, wszyscy rozpruszyliby się na różne strony i hrabia samby pozostał. Najwłaściwiej, dodał Contay, trzeba skorzystać z nocy, zszeregować się na nowo, wzmocnić i doprowadzić armję do porządku.
— Jeżeli Bóg Monsignora dziś uratował z tak wielkiego niebezpieczeństwa, jawny dowód że zgadza się z jego życzeniami.
Hrabia zgodził się, wydał stosowne polecenia, zachęcił swoich ludzi, kazał im wydać wino i zasnął, gotów zerwać się na równe nogi za pierwszym odgłosem trąby wojennej.
Podczas jego snu, hrabia de Saint-Pol wysłał straże na zwiady.
Ze straży tych w krótce sprowadził jeden oddział furmana który miał dzbanek wina, drugi zaś nadszedł z pochwyconym zakonnikiem Franciszkanem.
Obaj jednakowe dali wiadomości, że król wymaszerował z obozu, pozostawiwszy tylko słabą straż w zamku.
Zakonnik nadto twierdził, że spotkał króla cofającego się do Corbeil, a być może że był to tylko manewer a właściwie król dąży do Paryża.
— I oto, zawołał Comines, są ludzie którzy głośno wykrzykują, że trzeba go ścigać, gdy tymczasem przed godziną słali się pod jego nogi.
Rzeczywiście to cofanie się króla uwolniło hrabiego od wielkiej nieprzyjemności.
Ludwik XI. zatrzymał się w Corbeil, wyczekując na wiadomości z Paryża.
On sam równie był niespokojny.
Szczęściem hrabia zamiast go ścigać, z radością głosił o swojem zwycięztwie, jak to zwykle było jego obyczajem. Nakazał on trąbami na wszystkie cztery strony placu walki ogłosić, że jest gotów przyjąć na nowo walkę, jeżeliby król książę lub jaki dowódzca miał tę śmiałość i wyzywał go do niej.
Naturalnie nikt mu nie rzucił rękawicy i hrabia ogłosił się zwycięzcą.
Od tej chwili, mówi Comines, wytworzyła się w nim zuchwałość zwykła wszystkim książętom, że nie słuchał nikogo i pogardzał każdą dobrą radą, idąc za swoją wolą.
Ze swej strony król widząc Paryż zupełnie spokojny, wszedł do niego.
Paryż nie posiadał żadnej wiadomości o tem co zaszło: król skorzystał z tego zapowiadając nowiny ułożone wedle jego rozumienia całej sprawy. Hrabia Charolais opublikował swoje zwycięztwo na wszystkich rogach pola bitwy, król tymczasem ogłosił to samo zwycięztwo na wszystkie strony miasta Paryża.
Poczem najspokojniej zasiadł do stołu.
U kogo?
U swego wiernego sługi Karola de Melun.
U niego właśnie założył swoją główną kwaterę, chociaż wiedział dobrze, że jego naczelny wódz najhaniebniejszej dopuścił się zdrady, sądząc jednak że to wcale nie pora do czynienia jakichkolwiek zarzutów, wysłuchał z doskonałą cierpliwością powodów i motywów, dla których niby ów wierny sługa nie pospieszył mu z pomocą, nawet tyle miał krwi zimnej, że uznał te powody jako słuszne i z tego tytułu zaszczycił go bardzo pochlebnymi komplementami, jak niemniej wszystkich obywateli i wszystkie obywatelki, jakie zgromadziły się przy obiedzie.
Na zawiadomienie króla, że bitwa została wygrana i burgundczycy ratowali się ucieczką, wielka banda, złożona co najmniej z trzydziestu maruderów, wyruszyła aż pod Montlhery, celem obdarcia uciekających, zebrania porzuconej broni i wozów, które stały pod opieką zaledwie Opatrzności.
W Montlhery znaleźli oni hrabiego Charolais, który wciąż jeszcze nakazywał otrębywać na wszystkie strony świata swoje zwycięstwo.




IV.
Pielgrzymka do Matki Boskiej w Clery.

W tym okresie, kiedy hrabia nadaremnie marnował czas, król korzystał ze swobodnych chwil, zabierając Paryż; dom po domu, plac po placu, ulica po ulicy, z początku miał tylko dwieście lanc, później 400 a następnie 1000.
Zamianował następnie na miejsce Karola de Melun hrabiego d’Eu, jakkolwiek pierwszego traktował ciągle z uprzedzającą grzecznością nazywając „drogim przyjacielem“ i obdzielał pieniądzmi czerpanemi z Bóg wie jakiego źródła.
Ludwik XI. po swoim powrocie do Paryża, rzeczywiście wysilał się na rozmaite sztuki, na rozmaite sposoby. Sądzono w pierwszej chwili że do Paryża wtargnął jakiś Marjusz lecz tymczasem był to „August“. Biskup paryski pierwszy przybył do króla z wizytą kondolencyjną, król słuchał jego przemowy z godną pochwały cierpliwością i taktem nadzwyczajnym, wreszcie kiedy prałat ukończył swe miodopłynne ustępy, prosił go o błogosławieństwo.
Zmniejszył znacznie niektóre podatki, zwłaszcza na wino zakupywane na drobne miary — nadto udzielił pozwolenie tak duchowieństwu, jak członkom uniwersytetu i rozmaitym urzędnikom kupowania wina bez najmniejszej opłaty.
Przechodził się piechotą po ulicach Paryża a ludność przyjmowała go wesołemi, radosnemi okrzykami.
Na jednym z tych spacerów spotkał król wychowańca z Chatelet, który w dniu, kiedy Burgundczycy zbliżyli się do bram Paryża wołał na całe gardło:
— Paryż zdobyty! Niech żyją Burgundczycy!
Człowiek ten, skutkiem trudnej do usprawiedliwienia łagodności sędziów, skazany został tylko na jeden miesiąc więzienia i na kilkanaście rózeg. Spodziewano się że co najmniej będzie powieszony, gdyż zawezwano kata i sędzia miał z nim cichą rozmowę. Rozmowa ta ograniczyła się do następnych poleceń:
— Bij dobrze i wcale nie oszczędzaj tego nicponia, żeby raz na zawsze te cięgi zachował w żywej pamięci.
Król nakazał sprowadzić łuczników z Normandji, ale szlachta normandzka tym razem stanowczo oparła się temu.
Ludwik XI zwrócił tedy szczególną uwagę na okolice Paryża — dowiedział się nadto że książęta byli zebrani w Etamps, ale zebranie to niedoprowadziło do pożądanego celu, przekonali się bowiem dotykalnie, że jest niepodobieństwem połączyć się i utworzyć na nowo silną ligę.
Co sę tycze materjalnej strony, to kraj nie był w stanie wyżywić pięćdziesięciu tysięcy ludzi, w której to liczbie znajdowało się dziesięć tysięcy konnicy.
Musieli zatem wyjść z Montlhery i wojska swoje rozstawić po rozmaitych odleglejszych miejscach.
Zresztą armja ta składała się z ludu, a pomiędzy nimi niektórzy byli usposobieni wrogo dla siebie; każdy dowódca był księciem, który w drugim takim samym jak on księciu upatrywał swego nieprzyjaciela.
Naprzód Armagnac i Burgundczyk stanowili ową dwójkę starych atletów, którzy od dawna walczyli ze sobą w Paryżu jako stronnicy, jeden krzyża białego, drugi krzyża czerwonego; za nimi szli Niemcy i Włosi, Gibelini i Welfi, nakoniec niecierpiany powszechnie książę de Berry, który to z dziwną niechęcią wyrażał się o walce pod Montlhery, gdy tymczasem Aleksander, a raczej Cezar owego uroczystego dnia, hrabia Charolais, rozparty i napuszony jak paw po ukończeniu bitwy, z gryzącem szyderstwem wyrażał się o tych co się spóźnili i dopiero po załatwieniu się z bojem i walką, raczyli przybyć jako niby jej uczestnicy.
— Jak się zdaje, wszyscy tutaj są ranni, odezwał się z przekąsem książę de Berry, co mię bardzo boli. Byłoby tysiąc razy odpowiedniej gdyby nie zaczynali wcale tej nieszczęśliwej walki, bo przecież musimy wziąć na swoje sumienie to nieszczęście dotykające wszystkich. Nawet ty kuzynie, otrzymałeś jak uważam, także ranę.
— Głupstwo! Nic sobie z tego nie robię, odpowiedział hrabia, uderzając się w piersi. To nawet najlepiej powinno cię przekonać żem przybył w czasie właściwym i nie spóźniłem się biorąc uczestnictwo w boju.
Poczem zwrócił się do Burgundczyków, przemawiając:
— Słyszycie moi kochani to, co mi tu mówi mój kuzyn? On jest straszliwie zgryziony że 700 lub 800 dzielnych żołnierzy otrzymało rany, że ich widzi chodzących po mieście i utykających na nogi; choć ich wcale nie zna, boleść bodzie jego serce. Cóżby dopiero powiedział, gdyby mu znany był prawdziwy stan rzeczy! Wkrótce może nawet na miejscu przystąpiłby do pokojowych układów i nas wszystkich pozostawił w błocie. Mógłby wreszcie, przypomniawszy sobie wojny toczone przez króla Karola i księcia Burgundzkiego, mojego i jego ojca, i spowodować to, że Francuzi i Bretoni wystąpiliby przeciwko nam.
W tym czasie, kiedy hrabia w podobny sposób prowadził dysputy i książęta kłócili się między sobą, król nie mogąc zgromadzić w około siebie kilku, choćby trzech nawet, sprzymierzeńców, zgodnych z jego wolą i zamiarami, udał się do Normandji, aby tam zrewoltować umysły miejscowej szlachty.
Był to czyn i krok nadzwyczaj śmiały ze strony króla, opuszczać Paryż w tak ważnej i decydującej o przyszłości chwili, król jednak namiętnie lubił podobnie zuchwałe wybryki, takie nieraz lekkomyślne przedsięwzięcia, ponieważ w każdym takiem wystąpieniu tkwiła myśl i bardzo dobrze skombinowane obliczenie. Powodzenia w podobnych razach napełniały go niczem nieokreśloną radością i dawały mu przedsmak owej samodzielności, owej siły, jaka łamie mury i największe przeszkody usuwa, jak domki z kart, jak źdźbła słomy!
Zresztą pokładał on najzupełniejszą ufność w nowomianowanym gubernatorze, w hrabiu d’Eu, a jeszcze więcej w przywiązaniu do korony miejscowej ludności paryskiej.
Co zaś do mieszczan, ci niezbyt go lubieli, uważając w nim te same wady, jakie oni posiadali.
Wnet też dowiedzieli się i książęta o tem niespodziewanym odjeździe króla do Normandii i zaraz wydali rozporządzenia do wymarszu, zbliżyli się powoli i nieznacznie aż do Lagny.
Skoro członkowie parlamentu i noblessa miejska powzięła wiadomość o bytności książąt tak niedaleko, bo w miejscowości odległej zaledwie od Paryża pięć lub sześć mil, wszyscy zwrócili się natychmiast do hrabiego d’Eu żądając najusilniej, aby wysłał ambasadorów do księcia, prosząc go o zawarcie pokoju na jak najkorzystniejszych warunkach.
Hrabia Eu odpowiedział, że jest to równie jego niezłomnem postanowieniem i że będzie korzystał z pierwszej, najbliższej sposobności, celem przeprowadzenia tego zamiaru.
Sposobność nie dała na siebie długo czekać, książę de Berry przysłał właśnie czterech heroldów z czterema listami, jeden list był adresowany do mieszczan, drugi do parlamentu, trzeci do przedstawicieli duchowieństwa, czwarty do członków Uniwersytetu.
Książęta żądali, aby do nich wysłano sześciu szlachetnych obywateli, z którymi oni ułożą się o warunki zawrzeć się mającego pokoju.
Miasto posłało im dwunastu: Wilhelma Chartier, biskupa-idiotę, Tomasza Courcelles, jednego z sędziów, skazujących niegdyś Joannę d’Arc na śmierć; Oliwę, trzech Thuillierów, w liczbie których jeden był teologiem, drugi adwokatem a trzeci wekslarzem; sześciu kanoników.
Deputacja tak pompatycznie dobrana przedstawiła się książętom w zamku Beaute! Przyjął ją książę Berry siedząc. Bohaterzy z Montlhery stali wieńcem obok niego, sala była przybrana w insygnia wojenne i w broń. Był tam również i Dunois, który także stał pomimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat i dręczącej go pedogry.
Książę Berry nic zgoła nie odzywał się; hrabia Charolais wyrzucił tylko z ust potok groźb, ukazując im zwycięztwo tak świetnie zaznaczone pod Montlhery, natomiast Dunois oświadczył zebranej deputacji, że jeżeli miasto Paryż nie otworzy swych bram przed niedzielą, w poniedziałek nastąpi generalny szturm.
Był to właśnie piątek, deputacja zatem nie miała zbyt wiele czasu do namysłu.
W sobotę nastąpiło wielkie zebranie w Paryżu, rozpoczęły się na olbrzymią skalę narady, ma się rozumieć bardzo burzliwe.
Pod oknami gmachu magistratu stali na straży halabardnicy i łucznicy miejscy, aby tym sposobem zabezpieczyć naradzającym się swobodę wyrażenia otwarcie ich opinii.
Lecz o dwieście kroków stąd, na ulicy, hrabia d’Eu czynił przegląd trzech tysięcy konnych jeźdźców, tysiąca pięćset piechoty, łuczników konnych i łuczników normandzkich to jest piechoty z Normandji.
Znaczyło to, jakby mówił:
„Panowie obywatele, zastanówcie się dobrze i rozważcie co czynicie i miejcie się na ostrożności“.
Tymczasem mieszczanie radzili.
Niektórzy z nich w bardzo szumnych frazesach dowodzili że byłoby to wielką nieroztropnością trzymać bramy zamknięte i nie otworzyć ich na przybycie książąt — przeciwnie należy ich wpuścić, każdego z osobna z najwyżej 400 wojakami czyli wszystkiego razem 1600 ludzi.
Ta rada, która dawała punkt wyjścia i była jakby mostem dla mieszczaństwa, które nigdy prawie nie zdobyło się jeszcze na stanowczość, byłaby niezawodnie przyjęta przez wszystkich, gdyby nie krzyk, rozlegający się pod oknami sali obrad a zapowiadający zbliżanie się wielkiej masy ludzi.
Nadbiegł lud wielkiemi gromadami, pragnący ostatecznie zdania sprawy z obrad tak niewcześnie rozpoczętych, obrad, jakie miały na celu wydanie miasta na rabunek nieprzyjaciela. Lud dowiedziawszy się o tem, przychodził aby rozpędzić owych niefortunnych radców, albo poprostu skręcić im karki, jako zdrajcom.
Demonstracja zapowiadała się bardzo energicznie, spieszyły bowiem do magistratu nieprzejrzane tłumy.
Hrabia Eu, na wielkie przerażenie obradujących, pozwolił tłumowi wznosić straszliwe wrzaski pod oknami magistratu, poczem wszedł osobiście do sali obrad i zapytał, jakie mianowicie postanowienie ma zawieźć zebranym panom książętom.
Posłowie tedy przyjęli jednozgodnie zdanie większości i rozeszli się.
Była to niedziela.
Odpowiedź od rady nadeszła do obozu książąt w tych słowach: Że niepodobna nic postanowić, dopóki nie zaciągnie się zdania króla, czy się na to zgadza.
— Więc — rzekł Dunois wielkim głosem do posłów, którzy przybyli z wyżej wymienioną odpowiedzią — jutro rozpoczniemy szturm.
— Jak się państwu podoba, odparli posłowie.
Następny dzień jednak minął, nikt się zgoła nie pokazał, przeciwnie królewskie wojska zrobiły wycieczkę i przyprowadziły ze sobą 60 koni.
W dniu 28 sierpnia nadciągnął do Paryża król na czele dwunastu tysięcy, pięćdziesięciu wozów prochowych i siedmset beczkami mąki. Ludwik znał dobrze swoich paryżanów i wiedział że wiernymi mu pozostaną, dopóki nie poczną cierpieć niedostatku; dla tego też postarał się o to, aby mieli obfitość jedzenia i napoju, i Paryż zawsze miał nadmiar zapasów żywności.
Książęta obsadzili wyższy brzeg Sekwany ale dolne brzegi pozostały w mocy króla. Zapasy zaś żywności nadchodziły nie z góry rzeki ale z dołu.
Król nawet sprowadził pasztety z węgorza z Mantes i ogłosić kazał publicznie, że sprzedają się one po zniżonej cenie do połowy.
Gdy tymczasem otaczający Paryż cierpieli niedostatek, głód — stało się więc przeciwnie temu, jak się dziać zwykło podczas forsownych oblężeń i szturmów.
Książę de Maine miał litość nad swym wnukiem, księciem de Berry, i posłał mu zapas jabłek, kapusty i rzodkwi.
Już to po raz drugi mieszczanie widzieli wchodzącego do miasta króla z całą siłą jakby cudem odnowioną, a przecież przed niedawnym czasem zamierzali go zdradzić; po raz drugi też zdjęci byli obawą słusznej bardzo na nich pomsty. Król zemścił się ale łagodnie; po prostu ograniczył się na wygnaniu z miasta tych mianowicie radców i obywateli, którzy radzili wydać Paryż książętom — co zaś do biskupa Wilhelma Chartier zemsta na tem stanęła, że przez całe życie słówka do niego nie przemówił a po śmierci kazał mu wypisać stosowny nagrobek.
Ze wszystkiemi wszakże tak postępował, jakby jego upragnionym zamiarem było przedłużenie walki; oświadczył też publicznie że pójdzie wprost na nieprzyjaciela, zażądał więc od opata z Saint-Denis, wydania starożytnej chorągwi Francji (Orijlamme) ale ją zamknął bardzo starannie w swoim pałacu w Tournelles.
Liczył on na głód i na układy.
Żeby się przekonać, jakiego też apetytu są wojska książąt, pozwolił paryżanom na sprzedanie artykułów żywności oblegającym.
Byli to ludzie zarośli na twarzy, wynędzniali, bosi, gdyż żaden z nich nie miał nawet obuwia, przytem dokuczało im robactwo wszelkiego rodzaju, byli tak głodni, że serów nawet wcale nieoskrobywali, ale je natychmiast połykali prawie.
Kupcy opowiadali, co widzieli. Tego właśnie dowiedzieć się jedynie pragnął król. Kazał następnie zawrzeć bramy miasta i nie pozwolił na dalszą sprzedaż artykułów spożywczych.
Oblegający zaledwie mieli do żywienia się niedojrzałe winogrona.
W tym czasie też rozpoczął porozumiewać się z nimi, dyplomacja była ulubionem jego zajęciem.
Pierwsi, którzy do niego przyszli, byli Armagnaki. Król nie okazał wcale gniewu, lecz przeciwnie układał się z nimi; miał on zapewne na myśli, później dokuczyć im jak należy.
Następnie przybył hrabia Saint-Pol, który z chęcią zgodziłby się na zostanie konetablem. Rozmawiał długo z Ludwikiem XI i zapewne teraz wyglądał już nie jak obnażona szabla, lecz po prostu jako nędzna pochwa od szabli.
Układano się także i z Janem de Calabre — tym samym, któremu Antoni de la Salle ofiarował swój romans p. t. „Mała Joanna z Saintre“ i „Dama z piękną ciotką“ ale dyskusja nie przyniosła pożądanego skutku i upadła.
Być może żądania jego były wygórowane a dla króla osoba jego okazała się niepotrzebną.
Król rzeczywiście z górą patrzył na wszystkie te figury.
Dnia 26 sierpnia wysłał król pieniądze dla mieszkańców miasta Liege.
W dniu 30 t. m. mieszkańcy ci zrewoltowali się i wyzwali księcia Burgundzkiego do walki na śmierć lub życie.
W dniu 4 września książęta żądali zawieszenia broni, król zgodził się.
Zawieszenie broni tak z jednej jak z drugiej strony miało na celu otworzenie swobodnych porozumiewań się co do zawarcia przyszłego pokoju.
Na jakich warunkach?
Ludwik XI w pierwszej chwili, kiedy mu je przedstawiono, uśmiał się bardzo serdecznie.
Wedle nich miało być dane: księciu de Berry, Normandja i Guyenne — hrabiemu Charolais, Pikardja — księciu Bretanii, Saintonge księciu de Lorraine, biskupi Toul i Verdun, i sto tysięcy talarów w złocie, w gotówce, czyli w monecie brzęczącej na dopomożenie w walce o zdobycie Neapolu i Metzu.
Król przedłużał te porozumiewania się aż do nieskończoności.
Co miało go wybawić, to przyczyniło się do jego zguby.
Za nim stał prosty lud, przeciw memu zaś był kler, panowie i mieszczanie.
Każde miasto posiadało załogę wojskową, ale również każde miasto miało swoją noblessę i swych szlachciców.
Ci panowie i ta szlachta dała się we znaki Ludwikowi XI przez ciąg całego panowania. Jego życie było bezustanną walką, wiecznie trzymał on dłoń na głowni miecza. Wprawdzie przy końcu życia odzyskał on władzę i wpływ nad dominującem tem stronnictwem, ale aby tego dokonać musiał kazać zdjąć głowy dwom znakomitościom: Armagnacowi i Saint Pol.
W chwili kiedy sądził że wszystko już trzyma w swym ręku, omylił się najfatalniej bo wszystkiego mu brakło.
Naprzód tedy książę du Maine, który na los szczęścia zapewnił sobie swoje urzędy przez księcia Berry.
Następnie kontroler generalny finansów Doriole, który znajdując zapewne finanse króla w stanie bardzo nędznym, zgodził się regulować takowe u swojego brata.
Wreszcie i komendant z Pontoise, pisał do marszałka de Rouault, prosząc, aby go zechciał wytłumaczyć przed królem, ponieważ na wielkie swoje zmartwienie, będzie zmuszony wydać swoją pozycję książętom.
Dalej pani de Brese, wdowa, po panu Brese zabitym pod Montlhery, która niewątpliwie uwiadomiona o śmierci swego męża, wydała Rouen, w porozumieniu się z biskupem z Bayeux.
Nakoniec hrabia de Nevers, zamknięty w Peronne, który wprawdzie nie wydał miasta, ale pozwolił go zabrać, zostawszy sam jeńcem. Król widział że jest opuszczonym, zgranym jak skrzypce, jak mówią szulerzy i że ostatecznie jeżeli coś nie postanowi i Paryż i jego samego zabiorą.
Jednego dnia na przykład znalazł stojącą na ściężaj otwartą Bastylję a działa zagwożdżone; trzeba zaś wiedzieć że gubernatorem tejże był ojciec dawnego komendanta Paryża Karol de Melun.
Król zaczął się układać; był to bowiem człowiek zdolny do największych poświęceń i ofiar, chirurg bez serca i miłosierdzia, nikt lepiej jak on nieznał się na obcinaniu sobie członków.
Zresztą łatwo mu one odrastały, jak rakowi oderwane cząstki organizmu i na nowo chwytał prowincją jaką, by ją już więcej z rąk nie wypuścić.
Król udał się tedy do hrabiego Charolais.
— Pokój jest zawarty, rzekł do niego, Normandczykowie żądają księcia i wnet go będą mieli.
Król spędził bardzo przykrą noc, zanim zdołał zdecydować się na tak niespodzianą propozycję.
Normandję, Normandję odstąpić, prowincję która sama jedna opłacała prawie trzecią część podatków całego królestwa, tę dojną krowę, zaopatrującą w mleko całą Francję! Zamianować dla niej księcia czyli inaczej mówiąc, samowolnie stworzyć sobie nowego zdrajcę.
Zamianować księcia normandzkiego, to tyle waży, że ktokolwiek nim zostanie, trzeba mu będzie oddać klucz do Francji; tyle waży co otworzyć dla Anglików Sekwanę, tę wielką drogę prowadzącą z Hawru do Paryża!
Saintonge ustąpić Szkotom, uznać tego starego niedołężnego Karola VII, tego człowieka, który w chwili niebezpieczeństwa jedną prowincję ofiarował za armię, jest to zneutralizować Rochellę, która tym sposobem stanie się wrogiem zawsze gotowym do rzucenia się.
Odstąpić markę Szampanię księciu de Lorrain? Zdradzić Toul i Verdun, sprzymierzeńców szczerych, jedynych od wielu wieków, chociaż książę de Lorrain wcale nawet nie oświadczył się z hołdami wasala.
Trzeba było jednak dopełnić tego ustępstwa, tego całopalenia, najgłówniejszem zaś było to, aby Paryż oswobodzić od niepotrzebnych ataków i udręczeń, aby uczynić go wolnem i spokojnem miastem. Wszak wyraźny stał warunek w pokojowym traktacie, stało na papierze czarno na białem. Scripta manent! Tak jest, co napisane pozostaje na papierze, ale dopóty tylko, dopóki papier nie zostanie spalonym, nie zbutwieje albo go się nie podrze.
Król zdawał się być wolnym nareszcie od tej zbieraniny.
Dnia 3 listopada pożegnał bardzo serdecznie hrabiego Charolais w Villier-le-Bel.
Wtedy ten zawiadomił go o niespodzianym zupełnie fakcie, mianowicie, że poślubi księżniczkę Joannę, córkę Francji.
— Ależ, mój kuzynie, ty masz już lat trzydzieści a moja córka dopiero dwa.
— Poczekam trzynaście lat — odpowiedział hrabia Charolais. — Zdaje się, że można czekać, gdy się zawiera małżeństwo z córką swojego monarchy, tem więcej, gdy ta córka przyniesie mi w posagu Szampanię.
— Ah, powiadasz — bąknął Ludwik — że ci przyniesie w posagu Szampanię.
— Tak jest, z tem wszystkiem co do niej należy, z miastami: Langres i Sens, Laon i Vermandois.
— Im więcej spodziewasz się — odparł Ludwik — tem dłużej czekać musisz.
— Bynajmniej, bo mam nadzieję że za to wyczekiwanie otrzymam tymczasem Ponthieu.
— Dobrze, niech będzie za lat trzynaście, dostaniesz Szampanię.
— I Ponthieu natychmiast.
— Tak jest i Ponthieu.
I król podpisał umowę.
Hrabia Charolais odjechał.
— Chwała Bogu, że sobie poszedł na cztery wiatry, bo gdyby dłużej tu pozostał, niewątpliwie żądałby dla swego syna Ille de France; wyczekując dłużej dla siebie zechciałby Paryża.
Potem rzucając się na kolana zawołał:
— Najświętsza Marjo Panno z Clery, przysięgam ci, że każę zrobić mojemu złotnikowi Andrzejowi Mangot, Ludwika XI ze srebra przedstawiającego moją osobę, jeżeli mi dopomożesz, abym pomału zdobył napowrót to wszystko, co mi mój drogi brat i moi kochani kuzyni zabrali za jednym zamachem.
W dniu 25 listopada król udał się w pielgrzymkę do obrazu Matki Boskiej z Clery, aby tym sposobem ponowić swój ślub.
W drodze otrzymał list od księcia de Berry, który go zawiadamiał, że pokłócił się z księciem Bretanji ze względu odstąpionej nieprawnie prowincji Normandji.
Ludwik XI pokazał ten list księciu Burbon, mówiąc:
— Patrz, mój brat nie może porozumieć się z moim kuzynem z Bretanji. Nie chcę aby tak serdeczni przyjaciele kłócili się ze sobą i odbiorę napowrót dla mojego brata Normandję.
I rzeczywiście, tym właśnie krokiem, rozpoczął Ludwik XI nową swoją czynność.
Ale niezapominajmy że opisujemy żywot Karola Śmiałego, należy więc nam pójść i towarzyszyć mu aż do miasta Liege i Dinant.




V.
Ziomkowie z Liege.

Jeżeli będziecie kiedy przechadzać się nad uroczemi brzegami rzeki Maas, przekonacie się że ona między miastem Sedanem i Mesieres wytwarza długi, krzywy łuk, jak gdyby pragnęła oddalić się raz na zawsze od Luksemburga i pozostać francuską, chociaż w takim razie musiałaby na nowo zrobić zwrot przeciwny. Wszakże są to tylko daremne usiłowania, kierunek nadany przez Opatrzność od niepamiętnych czasów, i kształt ziemi, nie pozwala na podobne wynaturzenie się prądów wodnych. Musi ona chcąc nie chcąc mieszać się z niemieckiemi strumieniami, oblewać swemi falami Niderlandy — wszakże jakby w nagrodę jej uporu, jest ona w dalszym swym biegu znowu francuską, zwłaszcza gdy płynie tuż pod murami bogatego i silnie zaludnionego miasta Liege. Jest to jakby ostatnie pożegnanie, ostatnie już wspomnienie po ojczystej ziemi, ostatnia pieszczota rodzinnego kraju.
Liege jest Francją w Niderlandach; prowincja całkowicie zapomniana; wysunięty na widoczny punkt posterunek; krew, którą przelewają w Liege płynie na prawdę z francuskich żył. Nadaremnie wmawiałbyś w mieszkańców w Liege, że są niemcami — że prowincja ta stanowi część kolistą Westfalji, że jej interesa koncentrują się na północy i wschodzie, nie uwierzy nigdy, przenigdy; przeciwnie sympatyzuje z zachodem i południem i tam też tylko jedynie załatwia swoje potrzeby handlu i przemysłu.
Obok Liege leży Dinant.
Handel Dinant, cieszący się największem wzięciem w średnich wiekach, pod nazwą: „dinanderskiego“, koncentruje się w produktach: kotłów, brytwanien, garnków i miedzianych lichtarzy.
Dla czego handel ten używał tak wielkiej dawniej sławy?
Michelet odpowie wam, on co widział wszystko, on co przeczuciem zgadywał to, czego okiem dojrzeć nie zdołał.
Kiedy Francja z wojen wewnętrznych, domowych przeszła na pole wojen zewnętrznych; kiedy niewolnicy i jeńcy wojenni używani tak jak niewolnicy, pozyskali nareszcie wolność, i swoje miecze wraz z kopjami odrzucili zdaleka od siebie, kiedy zdecydowali się w końcu na gruncie zdobytym własną krwią i potem zabudować chaty, wytworzył się w tych chatach pewien obręb, pewien punkt nietykalny, szczęśliwy, upragniony — ognisko domowe.
Tu gromadziły się w około rodziny, tu przyjmowano i ugaszczano przybyłych, częstowano gości.
Środkowym punktem owego ogniska domowego był hak, na którym zawieszano kocieł.
Hak z kotłem zastępował poniekąd całe to ognisko domowe, stanowił dom; kot nie przywiązałby się do domu, gdyby mu nóg nie zamaczano w kotle; dom nie istniał wcale, nie mógł być uważany jako przytulisko ludzkie, gdy brakło w nim ogniska domowego.
Lecz nie skończyło się tylko na samem zawieszeniu kotła, kocieł nie był jeszcze dostatecznym; trzeba było obok niego powiesić i inny przedmiot — garnek.
Ten garnek i ten kocieł, ten pot (z francuska garnek) jak go nazywano, a skąd pochodzi i wyrażenie pot au feu, ten garnek, jaki wyrabiali właśnie mieszkańcy Dinant, był bożyszczem ogniska i zastępował penaty (domowe bogi w starożytności) nowoczesnego domu.
Francja doskonale wiedziała, że wszyscy ci ludzie z Liege i Dinant są prawdziwymi Francuzami, dla tego też wszyscy zagrożeni wojną uciekali tam, szukając bezpiecznego i pewnego dla siebie schronienia.
Pośród warsztatów kowalskich i w hamerniach, gdzie młot grzmiał wielkim głosem uderzając w kowadło a pilniki zgrzytały piłując żelazo, zrodzony został -retry w Liege a Mehul w Givet.
Niewolnictwo w pewnej części Ardennów, a szczególniej w księstwie Bouillon, bardzo wcześnie zniknęło. W Beaumont było zwyczajem zakorzenionym od wieków, że mieszkańcy swobodnie mogli korzystać z wody i drzewa i mieli też prawo wybierania własnego zarządu to jest władz.
Przypomnijcie sobie wzburzenie w Gand, jakie już dawniej opisaliśmy, a które wybuchło z tego właśnie powodu, ponieważ książę Burgundzki nie chciał uznać tych praw odmiennych przysługujących Gandawczykom.
Dla mieszkańców Liege, od czasów niepamiętnych niewolnictwo znacznie było złagodzone, posiadali oni rozległe prawa wypasania pastwisk i znaczne dobra gminne — których posiadania trudno było dowieść na prawie legalności, ponieważ tytuły posiadania sięgały zamierzchłych czasów przeszłości.
Kościół w tych błogich szczęśliwych czasach, nietylko był zachowawcą i opiekunem swobód, ale nawet założycielem wolności w Liege. Później nieco biskupi zaprzeczyli jej i pozbawili swobód, ale przecież biskupi nie są kościołem.
Dwunastu księży, gdy nareszcie doszli do godności kanoników, założyli przytułek w Saint-Lambert de Liege i ustanowili trybunał, by utrzymać pokój boży między ludźmi. Biskup, jako głowa tej kongregacji nosił tytuł „wielkiego sędziego Marehji.“
Jurysdykcja tak zwanego: „pierścienia“ była sławna w średnich wiekach.
Ten, kto żądał wymiaru sprawiedliwości udawał się do drzwi pałacu biskupiego, nazywanych „drzwiami czerwonemi“ (la porte rouge) podnosił kółko czyli pierścień, który był do nich przytwierdzony i silnie trzy razy w rozmaity sposób nim we drzwi uderzał, biskup obowiązany był wysłuchać skargi, a następnie wydawał wyrok na platformie pałacowej.
Ten plac, czyli ta platforma, był ozdobiony kolumną, w kształcie krzyża, nad którym powieszona była szyszka sosnowa, jako symbol stowarzyszenia.
Najdumniejsi rycerze przyzwani przed tę kolumnę, stawiali się zawsze posłusznie, bez oporu.
Miasto Liege, ze swojemi prawami swobodnemi, wolnościowemi do ziemi i pod ziemią i przywilejami nadanemi kowalom i górnikom stanowiło reprezentację wolności.
Co prawda, wolność ta, zatwierdzona, zdobyta i utrzymująca się stale, nadawała ruch i działalność, bo kto mówi wolność, mówi życie, a kto mówi życie, ten określa burzę. Dopiero śmierć uspakajała, dopiero w grobie ten ruch, to życie, ta burza ustawały. Czy więc szczęśliwszymi się czuli za życia, czy po śmierci.
Liege, po wytępieniu a raczej wygnaniu szlachty, po wojnie Awanów i Waruksów, zdeklarowało, że nie przyjmie władzy innej jak złożonej z rzemieślników i ludzi zawodowych i że chcąc być konsulem, trzeba złożyć dowody iż się jest kowalem, kołodziejem lub górnikiem.
Było to tak jak dawniej w Rzymie, gdzie trybunem ludu nie mógł zostać ani rycerz, ani patrycjusz.
Do czego jednak doszło w Rzymie?
Do tego że patrycjusze zostali adoptowani przez rodziny plebejuszów i wybierano ich burmistrzami.
To samo działo się w Liege. Taki Mirabeau, szlachcic i patrycjusz, został kupcem sukna a stąd poszli dalsi jego potomkowie: handlarz sukna, krawcy, kupcy win, oliwy itd.
Ale Liege nie dało się oszukać.
W r. 1384, szlachta czyli patrycjusze tak mały wywierali wpływ w mieście, a mieszczanie znowu tak osłabli, że i patrycjusze i mieszczanie zrzekli się swych praw do godności burmistrza.
Tymczasem małe rzemiosła wotowały jak wielkie, robotnicy jak ich pryncypałowie, pomocnicy majstrów jak sami majstrzy.
Liege otoczone jest wzgórzami; na tych wzgórzach panowie mają swoje zamki i swoje wieże, to tak niby znaczy jakby posiadali klucze miasta i mogą oni otworzyć bramy lub zamknąć i nie wpuścić artykułów żywności.
Prawda, ale Liege rozporządza straszną armją.
Gdyby wniesiono skargę na jednego z tych wielkich panów, mieszkających w zamkach na wzgórzach, wnet cechy ogłaszają strejkowanie, t. j. głoszą że nie chcą zgoła pracować. Pewnego poranku tedy, wszystko w mieście ustaje, życie zamiera, nie widać nigdzie ani ognia ani nawet dymu kominów; dwadzieścia tysięcy robotników zroi się, maszeruje ku zamkowi i jednem uderzeniem dłoni, zamki te w niwecz obraca, kruszy i rujnuje jak zeschły krzak leszczyny.
Pewien rycerz nazwiskiem Ramus, wybrał się w podróż z biskupem, po swoim powrocie przybywa a raczej staje na miejscu, na którem zdaje mu się był kiedyś zbudowany jego zamek — w przekonaniu że zabłądził, poczyna rozpatrywać się w całej okolicy ale nic podobnego nie widzi.
— Słowo daję, księże biskupie, woła, czy ja rzeczywiście śnię, czy marzę, czy też istotnie widzę co jest przedemną z całą przytomnością umysłu, przecież w tem miejscu stał i stać powinien mój dawny zamek, ale nie ma go tutaj dziś.
— Ach mój dobry Ramusie, odpowiada łagodnie biskup, któremu nie obcym był fakt zniknięcia niespodzianie owego zamku, nie gniewaj się wcale: z kamieni twego zamku kazałem zbudować klasztor — ale ty przez to nic nie tracisz.
Pomimo zapewnienia biskupa, rycerz wcale nie odzyskał już swojej własności.
Liege pod jednym względem tylko było nieszczęśliwem: było ono zbudowane na gruncie księżym, należącym do kościoła, i z tego też tytułu przez bullę papieską grunt mógł być oddany pierwszemu lepszemu, choćby ten wcale nie posiadał tytułu, ani nawet był w rzeczywistości biskupem — skoro miał upoważnienie do objęcia w posiadanie miasta i to aż nadto wystarczało.
Przywilej ten zdaje się przedstawia jako aluzję herb Stavelot, na którym wymalowany jest wilk, trzymający w ręku pastorał.
Otóż tedy tytuł biskupi dawał zarazem prawo na posiadanie miasta tutaj też jak w Gandawie wybór członków władzy był wówczas tylko ważny, gdy się zgadzał z wolą i usposobieniem biskupa.
Skoro się biskup rozgniewał, wyjeżdżał do Huy lub do Maestrich, który znajdował się na gruncie w części należącym do jurysdykcji biskupa, w części zaś do jurysdykcji księcia Brabantu — i zamykał w Liege tak kościoły jako i trybunały. Nieszczęśliwi mieszkańcy w ten sposób exkomunikowani, pozbawieni byli i nabożeństw i sprawiedliwości W ciągu dziesięciu lat Filip Dobry stał się panem Brabantu, Limburga i Namur. Te dwie prowincje i to miasto zajmowały się tym samym handlem i przemysłem co i Liege — to jest kowalstwem i kotlarstwem — stąd zrodziła się między nimi nienawiść.
W ciągu pół wieku dom książęcy pracował nad tem, aby doprowadzić do upadku miasto biskupie.
Trzydzieści lat, sługa, maruder i bezwarunkowy poddany Filipa Dobrego, był jego złym duchem a przytem biskupem miasta Liege — nazywał się on Jan Hainsberg.
Biskup uważał się za pana miasta, do tegoż samego miał pretensję i książę.
Liege wzburzyło się.
Biskup zażądał arcybiskupa na powiernika, na sędziego-arbitra.
Arcybiskup wydał wyrok na korzyść księcia burgundzkiego i miasto skazane zostało na zapłacenie 200 tysięcy florenów kary pieniężnej.
Liege domagało się odroczenia na pewien czas wypłaty i otrzymało je — wyrok arcybiskupa okazał się jak najzgubniejszym dla miasta a z drugiej strony zbogacił jego wroga.
Tymczasem książę Burgundzki, znajdując bez wątpienia że nie dość ma jeszcze władzy rozporządzalnej nad miastem, zmusił biskupa do rezygnacji i do wybrania na swoje miejsce młodego Ludwika de Bourbon.
Aby wybór taki miał legalne znaczenie, winien wychodzić z kapituły, której głową był książę, zanim jeszcze dom Burgundzki został panującym, ale kapituła odmówiła zatwierdzenia. Książę odniósł się do Papieża.
Papież wydał bullę mianującą Ludwika de Bourbon biskupem w Liege.
Nowy biskup, którego Walter-Scott w swoim romansie p. t. Quentin Durward robi zniedołężniałym starcem, był młodzianem mającym lat ośmnaście; był to uczeń szkoły w Louvain.
Odbył wjazd konno, w sukni barwy szkarłatnej i ubrany w kapelusz malutki nasunięty na ucho. Indutus veste rubra, hubens unum parvum pileum! Towarzyszyło mu przeszło 200 szlachty, a z obu jego stron jechał Burgundczyk. Rozgniewany niezbyt entuzjastycznem przyjęciem, Ludwik Burbon oddalił się do Huy.
Tam właśnie zadał aby mu przysłano należne pieniądze.
Liege, uważając nowego biskupa, za jakiś żart wesoły, nie tylko nie posłało mu zgoła pieniędzy, ale nadto odebrało mu podatek, jaki przypada biskupowi od piwa.
Biskup zamknął trybunały.
Właśnie było to w czasie, kiedy Ludwik XI zapragnął wywołać dywersję. Lud ciemiężony, wyzyskiwany, uciskany, gotów był w każdej chwili zrewoltować się.
W tymże samym czasie, jeden z potomków szlacheckich, ale niezbyt pewnego sposobu myślenia, wpisał się do cechu kowali, do którego wpisywali się najznakomitsi panowie — był to jednem słowem cech królewski.
Kowale nie posiadali się z radości, że na swem czele będą mieli szlachcica, arystokratę noszącego herb z trzech lilij, spodziewano się bowiem niewątpliwie wybuchu walki.
Raes sprowadził kilku księży i kazał im odprawić mszę na szczerem polu, ponieważ kościoły były zamknięte.
Tym sposobem zyskano obrządki religijne, pozostawało pozyskać jeszcze i wymiar sprawiedliwości.
Pewnego dnia kowale zapowiedzieli bastówkę.
— Dlaczego ogłaszacie bastówkę? — zapytuje ich jeden z miejscowych urzędników.
— Strejkujemy i będziemy strejkować dopóty, dopóki urzędnicy nie przywrócą nam na nowo trybunału.
— Niech cechy zagwarantują nam bezkarność za ten czyn, a przechylimy się do waszego żądania i przywrócimy trybunały.
Na trzydzieści dwa cechy, trzydzieści gwarantowało to, czego od nich żądano.
Raes tedy zaproponował sekwestrację dóbr biskupa.
Król Francji dał pierwszy przykład, było to właśnie w r. 1465, Ludwik XI zasekwestrował dobra należące do duchowieństwa.
W dniu 4 sierpnia zawiadomił on swoich dobrych przyjaciół w Liege, że z pomocą bożą odniósł zwycięstwo w Montlhery nad hrabią Charolais.
Wiadomość została przesłana przez rycerza Renarda, którego właśnie w tym celu jedynie pasowano na rycerza i przez mistrza Petrusa Judii, profesora prawa cywilnego.
Wiadomość tę przyjęto z takim entuzjazmem, że mieszkańcy Liege wystąpili zbrojnie i jedną wieś w Limburgu spalili.
Poczytywali się oni za niezwyciężonych, skoro król odniósł zwycięztwo i posłali nawet wezwanie księciu do Brukseli.
Wyzwanie opiewało na zniszczenie mieczem i ogniem.
— Dzięki wam, dzielni ludzie, mówili posłowie Ludwika XI, powrócimy do króla i powiemy mu, że wy jesteście temi mężami, którzy obiecują bardzo niewiele a bardzo dużo robią.
Ludwik XI zatem dopiął zamierzonego celu; Liege zrewoltowane zostało, i to właśnie w tym czasie, kiedy on nie mógł im przyjść z pomocą.
Miasto Dinant zwykło naśladować we wszystkim miasto Liege i towarzyszyć mu w każdej chwili, teraz je prawie uprzedziło.
Dinant miało nieprzyjaciela po drugiej stronie rzeki Meuse, dwa miasta rywale patrzyli na siebie oczami gniewu, tak jak miasta Semlin i Belgrad patrzą na siebie wrogo, przedzieleni rzeką Dunajem.
Tem nieprzyjaźnie usposobionem miastem było miasto Bouvignes, wieś właściwie mówiąc, ono to wyrabiało rywalizację handlową swemu sąsiadowi w hamernictwie i kotlarstwie, rywalizację taką samą, jaką robiły księgarnie belgijskie naszej literaturze od bardzo dawna.
W r. 1321, Bouvigne z ciekawości co się działo u jego sąsiada, zbudowało wieżycę nazwawszy ją Creve-Cour.
Dinant nie pozostało dłużnym w tym razie i nawzajem zbudowało wieżę Montorgueil.
Bouvigne widząc że się Dinant rewoltuje, poczęli bić pale w rzece Meuse, by tym sposobem ułatwić przejście hrabiemu Charolais, gdyby nadszedł z wojskiem.
Dinant dowiedziawszy się że Ludwik XI pobił Charolais pod Montlhery, tak przynajmniej o tej walce powszechnie głoszono, wystąpili z miasta mając na czele jednego z głównych naczelników cechu — człowiek ten nazwiskiem Conard le Chanteur, ciągnął za sobą manekin z herbami hrabiego Charolais z zawieszonym na szyi krzyżem świętego Andrzeja, to jest krzyżem herbowym Burgundji — później zaś zdjąwszy dzwonek z szyi krowie, zawiesił go na szyi manekina i począł wołać na całe gardło:
— Hej rozbójnicy! czy nie słyszycie jak was hrabia Charolais przyzywa. Chodźcie! chodźcie! król kazał go powiesić, jak to dobrze sami widzicie. Wszak dla was to rzecz obojętna, że nie będzie już waszym księciem, tylko przebrzydły bastard, syn naszego biskupa Hainsberga.
I wzajemnie ze strony miasta Bouvigne, mieszkańcy uwili manekin Ludwika XI i mieli zamiar zawiesiwszy mu sznur na szyi, posłać sąsiadom.
W trakcie tych wzajemnych szkalowań się, wszczęła się prawdziwa wieść o bitwie pod Montlhery, w której ani jedna ani druga strona nie mogła przypisywać sobie zwycięztwa — dalej dowiedziano się, że król jest w Paryżu, a hrabia wraz z książętami osaczają miasto.
Wielki zrobił się popłoch tak w Dinant jak i w Liege; wszyscy poczęli domagać się pokoju, dwa te miasta wysłały nawet deputacje do Brukselli wzywając do siebie hrabiego.
Dnia 13 listopada Dinant zostało zawiadomiony, że hrabia Charolais wylądowuje ze swoją artylerją w Mezieres, a ztamtąd ma stanąć nad rzeką Meuse. Wtedy to Dinant przywołało do siebie na pomoc Liege.
Padły bardzo obraźliwe wyrazy — nazywano hrabiego bastardem, synem księdza — wyrazy te były policzkiem hańby dla jego matki; dumna Portugalka, której krew Lancastrów płynęła w żyłach, zaprzysięgła się, że choćby ją kosztowało Bóg wie co, choćby nawet miała utracić dzisiejsze swe posiadłości, zrujnuje, zniesie z kretesem zuchwałe miasto.
Hrabia nie był wcale bastardem, lecz raczej był wnukiem bastarda; hrabia syn założyciela zakonu Złotego Runa, był przeznaczonym na wielkiego mistrza tegoż zakonu, nie mógł być pospolitym rycerzem maltańskim.
Stary Filip, ze swej strony, podrażniony przez księżniczkę i doprowadzony do najwyższego uniesienia, napisał do Karola, aby powrócił do Francji, grożąc mu przekleństwem ojcowskiem, jeżeli natychmiast nie spełni jego rozkazu.
Lecz nazwa „bastard* popłynęła niesiona jakby wichrem, daleko dostała się aż do Paryża, uderzyła się o jego mury, rażąc hrabiego w serce, skłonił się więc natychmiast do powrotu, nie potrzebował on wówczas ani rozkazu ojca, ani groźby matki.
Młody książę chciał przedewszystkiem skierować swoje wojska przeciwko Dinant — wszakże jego doradca, miał takiego i słuchał go zawsze, dał mu do zrozumienia, że przedewszystkiem należy załatwić się z miastem Liege; jeżeli to miasto zostanie wzięte i doprowadzone do posłuszeństwa, albo jeżeli zawrze się z nim stanowczy pokój, to w takim razie można będzie pobawić się z miastem Dinant, jak się bawi kot z myszą.
Rozpoczęto zatem układy z miastem Liege, ale pewna, ważna okoliczność przerwała takowe — Liege nie chciało miasto Dinant wystawić na niebezpieczeństwo, jakkolwiek hrabia zapewnił że w tym wypadku będzie się starał jak najłagodniej z niem postąpić.
Dnia 29 listopada na odgłos wymarszu wojsk burgundzkich, Liege przyobiecało pomoc miastu Dinant.
Co się tycze tego ostatniego, tu panował paniczny przestrach, oczekiwano z upragnieniem na przyrzeczoną solennie pomoc, ale pomoc nie przybywała.
Wysokie figury ze stanu kupieckiego w mieście mieli stosunki ze wszystkiemi firmami handlowemi wszystkich oniemal krajów, oni też zapragnęli koniecznie, nieodwołalnie zawarcia pokoju, choćby takowy nastąpił nawet na haniebnych warunkach.
Notable miejscowi wyrobili sobie pozwolenie do traktowania z hrabią, jakoteż udali się do niego w wielkiej deputacji.
Polecono im wyjednanie bezpieczeństwa dla miasta Dinant.
— Bądźcie spokojni, odpowiedziała deputacja.
Bezwątpienia radcy hrabiego, jak: Raulin, Humbercourt, Hugonnet, Carondelet, przedstawili dobrze sprawę tę Karolowi Straszliwemu, co przekonywało wszystkich zachowanie się tegoż w obec wprowadzonej deputacji, mówił on łagodnie, prawie słodko.
Zaprosił ich do obiadu; później przy deserze zaprowadził ich na ganek, skąd mogli przypatrzeć się jego armji — stało tam czterdzieści ośm tysięcy rycerzy strojnych w srebro, okrytych żelazem, nie wliczając w to jeszcze i piechoty.
Deputowani przypatrywali się pobladłszy, i gotowi byli na kolanach prosić go o miłosierdzie.
Książę uśmiechnął się.
— Miałem zawsze życzliwość dla mieszkańców miasta Liege, skoro pokój zostanie zawarty na nowo będę dla was żywił tę samą przyjaźń; ale powiedzieliście że wszyscy moi ludzie padli na polach Francji w czasie walki, i dla tego zmuszony byłem pokazać wam tę resztkę pozostałą.
Po tym widoku i po takiem przemówieniu niepozostawało nic innego deputowanym, jak podpisać traktat pokojowy — nieszczęśliwy pokój dla miasta Liege; taką on nosi nazwę w historji i rzeczywiście nazwa to bardzo odpowiednia.
Liege dobrowolną wyznaczyło sobie karę.
Przedewszystkiem zbudowało kościół, na wieczną pamięć swego żalu i swego posłuszeństwa; Liege uznało na wieczne czasy księcia i jego potomków, jako obrońców miasta t. j. poddało się ich władzy miecza; Liege zrzekło się prawnej jurysdykcji nad swemi sąsiadami a dwór biskupi pozbawiony został i pierścienia jako oznaki najwyższej władzy i prawa sądów; Liege obowiązane zostało do płacenia księciu 380 tysięcy florenów a hrabiemu 190,000 florenów; Liege zrzekło się związków z królem Ludwikiem XI i wydało jego listy i akta; zrzekło się również fortyfikowania miasta szczególniej od strony Hainaut; książę miał swobodne prawo przekraczania rzeki tam i napowrót, ile razy tego było mu potrzeba; za każdym razem wojskom jego miała być dostarczana wszelka żywność.
Na tych warunkach zawarty został traktat pokojowy między księciem a całym obszarem miasta Liege z okolicą, z wyłączeniem jednakże miasta Dinant, dalej tenże sam traktat obowiązywał cały obszar Liege z hrabią równie z wyłączeniem miasta Dinant.
Wyłączenie to zapowiadało, że Dinant czeka los bardzo smutny.
Traktat został podpisany na tych warunkach, ale chodziło tu o rzecz bardzo ważną, czy mieszkańcy Liege zgodzą, się na takowy i potwierdzą go.
W liczbie dygnitarzy podpisujących warunki pokoju, znajdowała się jedna osobistość wielce szanowana i lubiana od ludu, nazwiskiem Gilles de Mes; był to dawny przyjaciel Karola VII, pasowany na rycerza przez Ludwika XI, a który pierwszy dał znak do sprzeciwienia się władzy biskupiej. On to właśnie podjął się zawiadomić i zapoznać ludność z warunkami ułożonego i zawartego pokoju.
Otóż tedy przygotował się on przed czasem do wypowiedzenia mowy.
— Pokój jest zawarty, rzekł. Nie wydajemy nikogo; tylko niektórzy muszą się oddalić z miasta na pewien przeciąg czasu; pojadę z nimi i bodajbym nigdy was nie oglądał, jeżeli ich napowrót nie przyprowadzę.
— A Dinant! Dinant! zawołali wszyscy obecni jednogłośnie.
— Dinant mogłoby także mieć pokój, odpowiedział Gilles de Mes, ale samo się go zrzekła.
Było to kłamstwo oczewiste i wyraźne.
Dla tego wszyscy zawołali:
— Zdrajca! Handlarz krwią chrześcijańską.
Rzucono się na Gilles de Mes i oddano go sędziemu krajowemu, który jeszcze wówczas urzędował.
Ten w obec nadzwyczajnego rozdrażnienia ludności, nie mógł nic innego postanowić, jak tylko skazać go na śmierć.
Gilles de Mes nie oczekiwał zgoła takiej nagrody za swój czyn.
— Dobrzy ludzie, rzekł, zwracając się do tłumu, nie zabijajcie mnie! Pozwólcie mi żyć, bądź to w klasztorze, bądź w więzieniu. Dam sto złotych reńskich na każdy cech.
Sędzia, choć go skazał, również wniósł prośbę.
— Dobrzy ludzie, mówił w dalszym ciągu Gilles de Mes, błagam was, pozwólcie mi żyć, darujcie mi życie, a ja własnym kosztem sprawię armaty, które utraciliśmy.
Ale jeden z mieszczan zawołał:
— Dalej, niech pokończą rachunki z tym człowiekiem, który zdradził zaufanie obywateli i sprzedał krew chrześcijańską.
Nadaremnie wznosił prośby błagalne, kat trzema cięciami miecza ściął mu głowę, bo ręka mu drżała.
Poczem Liege schyliło pokornie głowę i przyjęło ów nieszczęśliwy pokój.




VI.
Zniszczenie Dinant.

Tymczasem ta armja ukazywana przez księcia deputacji z Liege, była na pozór tylko błyszcząca, w rzeczywistości zaś miała nie wielką wartość; oddawna nikt z żołnierzy nie pobierał żołdu. Cierpiano wielki niedostatek podczas wojen we Francji, i każdy z wojowników z upragnieniem wracał do swego rodzinnego kraju.
Skoro zaś pokój z Liege został nareszcie podpisany, przeto Charolais postanowił odroczyć na pewien czas owe zamiary dotyczące miasteczka Dinant. Zebrał tedy armię, podziękował każdemu z dowódców i każdemu żołnierzowi za jego wierną służbę, prosił o wybaczenie mu, że dotąd wcale nie zapłacił im żołdu przyrzekając, że na drugi raz będzie akuratniejszym.
Nakoniec naznaczył im termin do zebrania się na nowo w miesiącu czerweu, jako w czasie określonym na wykonanie swego zamiaru co do miasta Dinant.
Jakoż kiedy w ciągu sześciu miesięcy, mieszkańcy Liege widzieli że hrabia odprawił na urlop całą swoją armię, nabrali otuchy i nadziei, a nawet i odwagi.
Pokój nie został wykonany co do żadnego warunku, oprócz honorowej kary, która spełniła się w Brukseli na placu ratuszowym, podczas kiedy stary książę stał na balkonie.
Jeden z deputowanych czarnego miasta miał śmiałość wypowiedzieć następne wyrazy:
— Najłaskawszy panie spraw to z łaski swojej, aby pomiędzy Karolem a mieszkańcami miasta Dinant specjalnie zawarty został pokój.
Na co kanclerz dał odpowiedź:
— N. Pan przyjmuje czołobitność tych, którzy mu się tu przedstawiają. Przeciwko tym zaś, którzy nie chcą złożyć mu hołdu, odwoła się do przysługującego mu prawa.
Ale, żeby utwierdzić te prawa, potrzeba koniecznie armji, wojska zaś hrabiego Karola zostały rozpuszczone.
Inaczej jednak postępowano z tymi wygnańcami, (wyjętemi z pod prawa) jednem słowem z dziećmi zielonego obozu, którzy na wygnaniu stali się bandytami i dziedziny księcia plądrowali i niszczyli.
Jakkolwiek książę podpisał umowę zwołania armii na 1 czerwca, minął lipiec a armia wcale nie była zebrana. Księżna, która zachowała żal i uczucie pomsty przeciwko ludności miasta Dinant, była tem doprowadzona prawie do szaleństwa, oskarżała ona swego syna o brak należytego przywiązania i o niechęć obrony jej czci niewieściej posądzając go że nazwę obelżywą bastarda przyjmuje z obojętnością karygodną.
Nietylko synowi ale dokuczała jeszcze bardziej staremu księciu.
Pewnego dnia kiedy Filip Dobry był w najgorszym humorze, z powodu niesmacznego obiadu, zapytał:
— Czy moi ludzie nakoniec przybędą.
Mowa ta zwrócona była do panów, którzy znajdowali się obok księcia.
— Najłaskawszy Panie — odpowiedzieli, słaba bardzo nadzieja. W ostatnim roku byli oni tak nędznie płaceni, że zaledwie mają w co się ubrać, a przecież kapitanowie nie mogą pokazać się przed frontem niesprawiwszy sobie nowych mundurów.
Na te słowa książę wpadł w szalony gniew.
— Co wy pleciecie? zawołał i pchnął nogą tak stół że go przewrócił. Wydałem z mojego skarbu dwieście tysięcy talarów złotem a moi żołnierze niezapłaceni? Więc nie mogę najwidoczniej nikomu wierzyć.
Po czem wpadł w rodzaj szału, czy gorączki, oczy zamknął a usta konwulsyjnie mu się ściągnęły. Był to rzeczywisty rodzaj ataku apoplektycznego, silniejszy niż kiedykolwiek.
Jednakże po niejakim czasie odzyskał przytomność i Karol postanowił nie zwlekać dłużej aktu zemsty, jaki sobie uprojektował.
Co prawda książę odzyskawszy zmysły, wydał rozkaz, aby każdy kto zdolny nosić oręż, w ciągu dwóch tygodni był gotów do wymarszu pod karą śmierci. Hrabia Charolais otrzymał polecenie być obecnym każdemu aktowi wieszania nieposłusznych.
Wszyscy przybyli.
Zrozumiano dobrze, że mająca nastąpić wojna, będzie walką pomsty i nienawiści; że książę i jego syn mają pomścić się za uczynione im krzywdy, za dopuszczenie się względem ich osób ciężkiej obrazy i że przedewszystkiem należało się strzedz aby nie popaść w ich ręce, aby nie wmieszać się między gniew i zemstę.
Stanęło 30 tysięcy ludzi pod bronią.
Nikt nie odważył się zrobić wzmianki, że z powodu winy jakiegoś tam nicponia, który pozwolił sobie paplać co mu przyszło na język, że z przyczyny głupiej zabawki jakiegoś lekkomyślnego ulicznika, ma odpowiadać za to ludność i miasto podlegać karze.
O ile było wiadomo, przełożeni cechów i warstatów, mieszczani oraz szlachta nie przyjmowali zgoła żadnego udziału w konceptach swoich czeladników, a może nawet już tych winnych wcale w mieście nie było.
Ani książę, ani hrabia nie pomyśleli o tem, mając armię gotową, maszerowali do miasteczka Dinant. Książę pomimo nadwerężonego zdrowia postanowił wziąć udział w tej wyprawie.
Co się tycze hrabiego, ten był opanowany szaleństwem i to szaleństwo czyniło go nieubłaganym, zapamiętałym i brutalnym — bił kijem wszystkich, którzy nie słuchali jego rozkazów, groził co chwila karą śmierci tym, którzy mu nie zdołali podobać się a na przeglądzie poprzedzającym wymarsz armii, zabił własną ręką łucznika, nieodzianego wedle wydanego w tym względzie polecenia i instrukcji.
Ale Dinant, ze swej strony było mocno bronione.
Bronione naprzód przez mury grubości dziesięciu stóp i przez ośmdziesiąt wieżyc. Siedmnaście razy z rzędu miasto osaczał już nie hrabia, ale inni poprzednio książęta, królowie a nawet cesarze — gdy jeszcze Dinant nie był wzięty szturmem, nie poddał się dobrowolnie.
Przytem mieszkańcy Liege przyrzekli cztery tysiące ludzi i wszystkich bannitów (czytaj rozbójników) jak niemniej ofiarowali swe usługi i dzieci zielonego namiotu.
Dinant w przekonaniu że nie ma dostatecznej ilości rąk do obrony zwrócili się o pomoc do całego świata.
Szturm rozpoczął się w poniedziałek 18 sierpnia 1466 roku. Pan Hagenbach kierował artylerją i kierował tak dzielnie że tego samego dnia połowa przedmieść została zniszczoną.
Heroldowie Burgundcy otrąbili osaczonym przez surmy bojowe, żeby się poddali dobrowolnie, ale ci bardziej jeszcze hardzi, odpowiedzieli:
— Jakaż to fantazja opanowała tę mumię, tego waszego starego księcia, że zapragnął tu przybyć by umrzeć w naszych murach? Cóż porabia tutaj pod naszemi murami i ten smyk hrabia Charolette? Niech lepiej wróci do Montlhery i spotka się z szlachetnym królem Francji, który przyjdzie nam na pomoc wraz z naszymi przyjaciółmi. Zamierza nas pokonać pan Karolek — żeby ugryźć i zrabować Dinant trzeba mieć lepsze niż jego zęby i drapieżniejsze niż jego pazury.
Jednakże oblężeni wkrótce przekonali się, że nie mogą rachować na żadną pomoc — król francuski, jak to wkrótce zobaczymy, miał inne sprawy do załatwienia i nie myślał zgoła o spieszeniu z ratunkiem a przytem Liege, opanowane przez szlachtę miejscową, nie dotrzymało danego słowa.
Prócz tego oblężenie prowadzone było z niesłychaną gorliwością.
Dnia 18, jak już pisaliśmy, przedmieścia zamienione zostały w gruzy.
Dnia 19 armaty coraz bardziej niszczyły mury.
Dnia 20 i 21 otworzone zostały przełomy tak szerokie, że w dniu 22 i 23 można było przystąpić do ataku stanowczego, ale stary książę widząc mieszkańców broniących się z taką zaciętością, postanowił jeszcze czekać — ich rozpacz mogła spowodować rzeź ogólną.
Podczas tej przerwy udzielonej przez Filipa, Dinant odniosło się do Liege, wołając: „de profundis“ jak umierający woła w chwili zgonu do Boga.
Ludność Liege odczuła hańbę i postanowiła bez względu na zakaz ich magistratu wystąpić czynnie w dniu 26.
Lecz wówczas kiedy lud z zawziętością walczył na murach Dinant — mieszczanie w dniu 22 wysłali deputację do księcia, błagając o łaskę i miłosierdzie.
Nie zyskawszy przychylnej odpowiedzi, po raz drugi w dniu 24, ponowili swe proźby, wysyłając nowych deputowanych.
Tym razem książę wysłuchał żądań deputacji.
Mówiono że cała ludność Liege, postanowiła wyjść z miasta spiesząc na pomoc zagrożonemu Dinant.
Przy tym słabym znaku zezwolenia na prośby deputacji, mieszczanie nie posiadali się z radości. Był to dzień św. Ludwika (25 sierpnia) książę nie był w stanie czegokolwiek odmówić w taką ważną uroczystość.
Postanowiono tedy zdać się na łaskę i niełaskę.
Skoro noc nadeszła, Dinant otworzyło bramy, a to w tym celu, aby ci, którzy nie mieli ufności w łaskę księcia, mogli swobodnie wyjść i ukryć się w polach i lasach.
Dnia 25 rano, książę już wiedział że miasto jest w jego rozporządzeniu, że może do niego wejść każdej chwili, kiedy mu się podoba. Wskutek tego, wieczorem zajął je, umieściwszy niewielką część swego wojska jako garnizon.
Nazajutrz w południe hrabia Charolais odbył wjazd do miasta. Zapewne dla śmiechu był otoczony błaznami i muzykantami, z których jedni grali na fletach, drudzy na bębenkach baskijskich.
Wydane zostały najsurowsze rozkazy żołnierzom: uszanowania cudzej własności, nieprześladowania nikogo, nie brania nic i tylko żądania zapasów żywności. Trzech łuczników, którzy zaciągnęli kobietę do lasu, schwytano i powieszono na szubienicy miejskiej.
Książę w początkach chciał wziąć udział w pochodzie swego syna, ale zrobiono mu uwagę, że w chwili, w której nie zgodził się na udzielenie jakiejkolwiek łaski, pojawienie się jego w mieście byłoby niestosowne.
Tymczasem rozkazy wydane przez hrabiego, ożywiły poniekąd nadzieje mieszkańców.
W dniu wejścia do miasta, Karol pod pretekstem zabezpieczenia mieszkańców od nadużyć żołnierskich, nakazał księżom, kobietom i dzieciom zebrać się w kościele.
Nazajutrz znaczna eskorta wojskowa wyprowadziła ich po za miasto.
— Był to smutny orszak, rozdzierający swym widokiem serca ludności miejskiej. Skoro te nieszczęśliwe kobiety i biedne dzieci dowiedziały się nareszcie, że ich dla tego uprowadzają z miasta, aby wydać ich mężów i ojców i braci rękom sprawiedliwości, poczęły tak płakać że mogłyby nawet wzruszyć do łez kamienie leżące na drodze — opuszczając miasto bez nadziei ujrzenia kiedykolwiek najdroższych osób, krzykami i jękami napełniły powietrze, któżby wówczas nie zadrżał z wściekłości, któżby nie rzucił się na ratunek swych żon i matek, a przecież hrabia Charolais pozostał zimnym, obojętnym, jakby go nie zrodziło łono kobiece, lecz jakaś czeluść piekielna.
Przez trzy dni miasto pozostawało w niepewności, pomiędzy życiem a śmiercią.
Karol nieustannie zwracał spojrzenie ku miastu Liege, czy z tamtąd nadchodzą pomocnicze oddziały, nie chciał bowiem aby w szale okrutnej, nieludzkiej zemsty, uczestniczyli obcy.
W środę dnia 27 książę zwołał radę do Bouvignes.
Rezultatem tej narady było postanowienie zniesienia z kretesem miasta Dinaut.
Jeszcze im trzy dni pozwolono żyć.
W czwartek i piątek zostało ono zrabowane; w sobotę zaś spalone, popioły przytem rozsypano na cztery strony świata.
Dobry książę zorganizował sąd wieszania, sąd jakiego historja dotąd nie wspominała w żadnem państwie.
Powieszono i utopiono razem ośmset ludzi.
W tym trakcie żołnierze rabowali miasto, a dowódcy rabowali żołnierzy.
W sobotę już nie trzeba było podkładać ognia, w piątek dnia 29 o godzinie 1-szej po północy ogień wybuchnął w mieszkaniu hrabiego de Cleves, wnuka księcia. Pożar rozszerzył się z taką straszną gwałtownością, że nie można było uratować nawet skarbów kleru, ani wyprowadzić z kościoła bogatszych więźni tam zamkniętych. Wszystko spłonęło do szczętu, trzymało się jeszcze cztery wieże niepoddając się i w końcu zapadły się na tych, którzy ich bronili. Ogień pokrył całe miasto jakby płomienistą oponą, płomienie szalały jak fale oceanu i skoro pozostały tylko zgliszcza i ruiny, przyzwano mieszkańców miasta Bouvignes celem usunięcia takowych.
Kronikarz miasta Liege, Advien de Vieux-Bois był świadkiem tego okropnego zniszczenia, opowiada on że było to najbogatsze, najpomyślniej rozwijające się miasto w dolinie, z którego pozostał jedynie ołtarz św. Wawrzeńca i prześliczny obraz Matki Boskiej.
Cóż teraz uczynią nieszczęśliwe kobiety uprowadzone z miasta, których mężowie, ojcowie i bracia częścią utopieni, częścią powieszeni?
Jan de Troyes opisuje to z naiwnością straszliwą:
— Skutkiem ogólnej ruiny i wycięcia w pień ludności miasta, kobiety zmuszone były pójść o żebraczym kiju, a nie tylko młode ale i starsze kobiety puściły się na bezdroża, by choćby występkiem zarobić na utrzymanie życia.
A! Dobry Książę! Zacny książę Burgundzki, czy nie obawia się że Bóg kiedyś zażąda rachunku z tej straszliwej zbrodni, że każde życie wydarte istocie ludzkiej, odpokutować musi cierpiąc piekielne męki.
Co się tycze Charolais, jego nigdy nie nazywano „dobrym księciem“ ale „tygrysem drapieżnym“ — potomność nazwała „Karolem Śmiałym“ a historja nada mu imię: „idjoty!“




VII.
Nareszcie Matka Boska wysłuchuje Ludwika XI.

Powróćmy do króla Ludwika XI.
Pozostawiliśmy go na pielgrzymce do obrazu Matki Boskiej w Clery, powiedział on wówczas do księcia de Bourbon:
„Widzę najwyraźniej że mi trzeba bratu odebrać księstwo Normandji, ponieważ ono stanowi przedmiot zaciętego sporu i nieporozumień między nim a księciem Bretanii.
I rzeczywiście spieszył się o ile można z odebraniem bratu Normandji.
Inwestytura na takową była wygotowana w należytej formie i odbyła się uroczyście.
Miecz trzymał hrabia de Tancarville, konnetabl dziedziczny Normandji; sztandar był niesiony przez hrabiego Harcourt, marszałka dożywotniego tejże prowincji, nakoniec pierścień książęcy którym książę zaślubił się z Normandją, włożony został mu na palec przez Tomasza Bazin, biskupa z Lisieux.
Ale król rzekł, dowiedziawszy się o tej ostatniej ceremonii:
— Dobrze! Mój brat Karol nie jest niczem więcej jak narzeczonym, być może że jeszcze spotkamy się zanim nastąpi to małżeństwo.
Ludwik XI zachowywał się zawsze tak, jak przystoi ludziom rozumnym; nie mógł powstrzymać się nigdy od wypowiedzenia dowcipu i często dobrze dobry dowcip pocieszał go w sprawach przykrych i w wypadkach niepomyślnych.
Otóż to był pierwszy powód poróżnienia się między księciem Bretanji a księciem Normandji, poróżnienie o którym wspominał król księciu de Bourbon.
Książę Bretanii chciał towarzyszyć księciu Normandji do Rouen; Tannegui du Chatel jednakże na to nie zgadzał się i miał w tym czasie najzupełniejszą słuszność; bo w chwili przybycia do Rouen niewątpliwie Bretończycy i Normandowie byliby się wzięli za czuby.
Książę Bretanji podchlebiał sobie że trzyma swego kuzyna pod kuratelą; ten zaś ostatni ponieważ odebrał hołd od księcia Bretanji, chciał przewodzić nad nim jako istotny i legalny monarcha.
Tak jak panowie spierali się o swoje rangi i godności, tak samo słudzy spierali się o zajmowane przez nich urzęda.
Obaj książęta tedy pozostali na miejscu nie mogąc porozumieć się co do wjazdu do Rouen.
Wkrótce rozeszła się pogłoska, że książę Normandji skoro tylko wejdzie do Rouen, książę Bretanji każe go aresztować i wydać królowi.
To samo powtarzali i Normandzi co do swego księcia.
Czy hrabia Harcourt wierzył tej pogłosce czy nie, nie wiadomo, dość że udał się do magistratu miasta Rouen i zawiadomił kogo należy że Karol między Bretończykami nie jest bezpieczny.
Całe miasto chwyciło za broń, mieszkańcy prowadzeni przez p. Harcourt, wymaszerowali za bramy miasta i nieoparli się aż w Saint-Catherine. Opanowano siłą księcia. Przybyli wsadzili go na konia a ubrawszy w czarne suknie przymusili do wjazdu do miasta.
Książę Bretański cofnął się z wściekłością ze swemi ludźmi i zrabował te miasta przez które przechodził.
Kto był winą tych zamieszań? Kto wywołał nieporozumienia? Moglibyśmy obrazić czytelników, gdybyśmy powiedzieli że tego nie odgadliśmy.
Król wciąż szedł dalej odbywając pielgrzymkę.
W Cazu, spotkał się z księciem Bretanji, który nadzwyczaj niezadowolony wracał do domu. Obszedł się z nim bardzo przyjaźnie, jego bratu udzielił nagany, zobowiązał się nadto księciu bronienia go od każdego, ktoby go zaczepił, wyraził swoje zadowolenie Dumois, Baronowi Loheac, hrabiemu Dammartin i wszystkim powiernikom księcia, wreszcie oświadczył, że on Harcourtowi, Bueilowi jednem słowem kreaturom księcia nigdy nie przebaczy.
Skoro jednak książę Bretanji pomimo takich pięknych słówek i obietnic, jeszcze zaczął wątpić o wszystkim, król kupił jego neutralność.
Za wiele?
Za sto dwadzieścia talarów złotem, ale cóż znaczyły te pieniądze w porównaniu z Normandją.
Z drugiej strony książę de Bourbon, który pomagał księciu do pozyskania jego godności, otrzymał gubernatorstwo i zarząd całego południa, na mocy też tego Ludwik XI postawił go na czele swego wojska, poprowadził go ze sobą i oddał mu klucze do miast mu zabranych.
Książę Bourbon mając zawsze za sobą króla, wziął szybko jeden po drugim Evreux, Bernon i Louviers, podczas gdy hrabia Melun, który nareszcie zrozumiał potrzebę pogodzenia się z królem, odebrał Gisors i Gournay.
Nieszczęśliwy książę Normandji posiadał teraz tylko Rouen.
Pisał on do hrabiego Charolais list jeden za drugim, że jednak tenże był wówczas zajęty paleniem Dinant i nic mu nieodpowiadał, zmuszony był opuścić Rouen i ratować się ucieczką do Honfleur.
Tu chciał się tajemnie okrętem wykraść do Flandrji, ale ten książę prawdziwie urodzony pod nieszczęśliwą gwiazdą, miał teraz nawet wiatr przeciwko sobie. Wyrzucony został burzą na brzegi, a ponieważ nikogo tak bardzo nie obawiał się jak swego brata, udał się tedy do łaski księcia Bretanji, który mu zamek Hermine pod Vannes przeznaczył na mieszkanie.
W tym czasie król wszedł do Rouen. Ci sami ladzie, którzy jego brata z taką natarczywością prosili o przybycie, złożyli królowi hołdy lennicze, błagając o względy.
On zaś odpowiedział:
— Niepotrzebujecie tego wcale. Kiedyście byli posłuszni memu bratu, będziecie posłuszni i mnie teraz, gdyż ja go zamianowałem księciem. Urząd ten jednak był zbytecznym ciężarem dla tak słabego ducha. Popełniona zatem pomyłka nie was ale mnie obciąża.
Ciągle jednak, w tym okresie czasu, Ludwik XI miał obok siebie, podczas swoich podróży, wielkiego prewota Tristana, człowieka bardzo rozumnego, któremu skoro tylko dał jakikolwiek znak, a wnet go tenże zrozumiał. Skoro noc nadeszła, osoby wskazane tym znakiem przez króla bywały chwytane bez robienia hałasu, kneblowane, kładzione do worka i topione w rzece. Nazajutrz osób tych brakło, więc zapewne same znikły i na tem kończyło się wszystko.
Normandja kosztowała drogo, kosztowała podłość, opuszczenie Dinant.
Normandja wzięta; hrabia Charolais przeląkł się niesłychanie, król z wielką grzecznością obchodził się w Saint Polem mówiąc do niego:
— Miej się na baczności kuzynie, po Normandji będzie Pikardja.
Jednakże hrabia ufał najzupełniej Saint-Polowi, który mu dzielnie dopomógł do opanowania Dinant.
Saint-Pol rzeczywiście był konetablem króla Francji ale też niczem więcej. Był on przyjacielem od dzieciństwa i towarzyszem broni hrabiego Charolais; posiadał wszystkie swe majątki w Burgundji, a jego syn z pierwszego małżeństwa znajdował się na drodze księcia.
Jakże można było niedowierzać takiemu człowiekowi?
Saint Pol był zakochany, zakochany sercem czy też wiedziony ambicją, w siostrze przyrodniej księcia Burgundzkiego a siostrze rodzonej księcia Burbońskiego; zakochany był z powodu owej wysokiej paranteli, z powodu tych stosunków prawdziwie królewskich, w tym też względzie udawał się do hrabiego Charolais, ale ten odpowiedział mu przecząco, bo pani owa miała dopiero lat dwadzieścia, gdy tymczasem Saint-Pol, człowiek stary, liczył przeszło sześćdziesiąt lat.
Na co wzajemną otrzymał odpowiedź:
— Pan byłeś narzeczonym i jesteś domniemanym mężem córki króla Francji, choć liczysz lat 31 a ona ma dopiero 3 lata.
Król skorzystał z tej okazji i dał pewną nadzieję Saint-Polowi, mówiąc:
— Pan chcesz się żenić? Chciałbyś wejść w wysoką parantelę? Jestem gotów dopomódz panu we wszystkiem, nie tylko tobie, ale nawet i twemu synowi, nie tylko twemu synowi, ale również i twojej córce. Dam tobie i twojemu synowi, dwie moje wnuczki z Sabaudji a twoja córka zaślubi ich brata. Nie dosyć tego, posiędziesz nadto dziedzictwo mojego wuja hrabiego d’Eu. Będziesz miał przytem zaofiarowany urząd, zrobię cię gubernatorem w Rouen.
Saint Pol zgodził się.
Potrzeba było zatem jeszcze tylko pozyskać księcia i bastarda Bourbona.
Król umiał obdarzać, ale też potrafił i odbierać napowrót swoje dary.
Uczynił bastarda admirałem Francji i oddał mu za żonę córkę swoją naturalną. Bastard nie mógł spodziewać się nic nadto lepszego.
Ci Bourboni byli to ludzie niezmiernie przedsiębierczy, wszakże nie tak znowu jak ich potomkowie, w żyłach których płynęła krew Albretów, Foix i Gonzagi; nie nosili oni jeszcze w swoim herbie sławnej szpady konnetabla, z tą dumną i samolubną dewizą: Penetrabit. Ale wreszcie używali już mota, wyminionego przez króla Ludwika II przy budowie Bourbon-Archambolt a brzmiało ono:
— Choć się tam kto gniewa, ja się cieszę!
Jednem słowem Jan Bourbon nie miał dzieci i niepotrzebował też myśleć o ich przyszłości, gdyby je miał, łatwiej byłby z nim poradzić.
Zresztą władza Bourbonów spoczywała już ty o na resztkach ich przeszłej wielkości księstwo bourbońskie składało się z wielu części, było ono jakby zszyte z następujących posiadłości: Berry, Auvergne, Beaujolais, Forez, Sologne, Orleanais, Velay, Vinorais, Limousin, Perigoro, Quercy, Rouergue. Król dał mu trzecią część królestwa, ale nie było najmniejszego połączenia pomiędzy temi prowincjami jedna tylko jak Bretanja i Normandja wzbudzała pewne obawy, chociaż nie były to właściwie prowincje, ale przedstawicielki dwóch oddzielnych ras. Gdy przeciwnie księstwo Bourbońskie, tak jak ono zostało ukształtowane przez króla, nie miało żadnej spójności, mogło się Berry bić z Bourbonais, Sologne z Auvergne, Limousin wystąpić nieprzyjaźnie przeciwko Forez.
Król jednakże nie był znowu tak bogaty, aby mógł zakupić domy Orleanu i Anjou.
Postarał się więc o ich porównanie między sobą; ożenił Dunois z trzecią swoją siostrzenicą a starego bastarda zamianował prezydentem sławnej komisji Trzydziestu sześciu!
Jan Kalabryjski miał w tym czasie zamiary na Hiszpanię, Katalończycy nawet ofiarowali mu tron Aragonji.
Ludwik XI posłał mu dwadzieścia tysięcy talarów a przyrzekł jeszcze sto tysięcy, gdy zechce reklamować, skoro zażąda od jego brata księcia Bretońskiego księstwa Berry.
Tam była właśnie Bastilja, która królowi sprawiała pewną nieprzyjemność; nie chciał on różnić się z Karolem de Melun dopóki jego ojciec pozostaje w posiadaniu Bastylji; lecz pewnego dnia, około końca maja 1466 roku, Jehan Prewot, notarjusz i sekretarz króla, wszedł do Bastylji Saint-Antoine sposobem bardzo subtelnym i wydalił po za mury jej gubernatorstwa.
Jakiż to subtelny sposób? kronikarze wcale go nie podają.
Lecz król poróżnił się z Karolem de Melun, pozbawił go godności a nawet osadził w więzieniu.
Król nareszcie zaczął swobodniej oddychać.
Miał Saint-Pola jako konnetabla, księcia Bourbon, jako gubernatora; Dunois, jako prezydenta komisji Trzydziestu sześciu; Księcia Kalabrji jako sierżanta królewskiego Z tymi zatem osobami mógł sobie drwić z hrabiego Charolais i dla dobra publicznego na nowo zacząć z nim walkę.
Hrabia Charolais dowiedział się o tem niespodzianie, wiadomości jak piorun z nieba spadały jedna za drugą, wściekał się i pienił. Widzieliśmy już z jakiem okrucieństwem wywarł swoją wściekłość na mieście Dinant.
Teraz zwołał on pewien rodzaj kongresu de Bregge, aby naradzić się nad sposobami prowadzenia na nowo wojny z królem Francji.
Znaleźli się tam, na owym kongresie i ambasadorzy: książę Bretański, książę de Berry, książę de Calabre, książę Bourbon i Konnetabl.
Czy oni reprezentowali swego króla, czy też przybyli w tym celu aby szpiegować działania hrabiego?
Spodziewano się że przez Sabaudję będzie można doprowadzić króla do upadku. Stary książę umarł, jego syn Ame IX panował. Ożeniony z panią Jolandą z Francji, siostrą króla, nienawidziła ona swego brata i była z usposobienia prawdziwą Sabaudką, skoro chodziło o zawarcie związków między Francją a Burgundją, doradziła swemu mężowi, aby zawarł je z Burgundją.
Taki stan był rzeczy, gdy Ludwik Dobry nagle na nowo zachorował na atak apoplektyczny.
Hrabia Charolais bawił w Gandawie. Przywołano go natychmiast przez specjalnie wysłanego kurjera, jakoż przybył do Brugges w dniu 15 czerwca 1466 roku. Zeskoczył z konia i natychmiast pobiegł do pokoju chorego.
Umierający leżał bezprzytomny, zupełnie nie władając już swemi zmysłami.
Hrabia rzucił się przy łóżku na kolana zapłakał i zawołał:
— Pobłogosław mnie mój ojcze a jeżelim cię kiedy czem obraził przebacz mi!
Spowiednik księcia znajdował się także obok łoża.
— Najłaskawszy panie, rzekł, jeżeli tylko odzyska wasz ojciec cokolwiek przytomości, jeżeli usłyszy prośbę swego syna, niezawodnie da znak, że was rozumie.
Umierający widocznie z wysileniem zebrał wszystkie swoje siły, zwrócił swe spojrzenie ku synowi i zdawał się zlekka ściskać go za rękę.
Wieczorem, między godziną dziewiątą i dziesiątą, Filip Dobry, wyzionął ducha.
Jakkolwiek śmierć ta była zawsze przewidywaną, to jednakże hrabia Charolais zdawał się odchodzić od zmysłów. Ten człowiek odznaczający się nieukróconemi namiętnościami, zdawał się drwić ze wszystkiego, a przecież śmierć wywarła na nim okropne wrażenie. Rzucił się na łoże i w rozpaczy bezgranicznej załamał ręce, wydając dzikie jęki. Niepodobna go było uspokoić, cierpienie tak zapanowało nad nim, że wyczerpało zupełnie jego siły. Przez wiele dni, nie mógł obojętnie patrzeć na żadnego ze służby ojca, na ich bowiem widok wnet zalewał się łzami.
Pogrzeb odbył się w dniu 21 czerwca. Odznaczał się solenną uroczystością.
Filip Dobry pozostawił synowi niezmierne bogactwa, o czem tenże nie miał najmniejszej dotąd wiadomości.
Stary książę liczył siedmdziesiąt dwa lata życia. Panował blisko pół wieku. Trzykrotnie wchodził w związki małżeńskie — pierwszy raz ożenił się z panią Michelle, córką króla Karola VI, powtórnie z Bonne d’Artois z córką hrabiego d’Eu; po trzeci raz z Izabellą de Portugal, z której miał troje dzieci: Jodoc i Antoine które umarły w młodym wieku i księcia Karola który po nim nastąpił, w którego osobie rozpoczyna się ród domu Burgundzkiego.




VIII.
Zbiór podatków.

Skutkiem śmierci starego księcia, jego sukcesor, jak już wspomnieliśmy, nie tylko posiadał olbrzymie bogactwa, lecz nadto i to, na co od tak dawna oczekiwał z wielką niecierpliwością, bogactwa ziemi i swobodę zupełną działań.
Co prawda od roku a nawet od lat dwóch Filip Dobry był po prostu tylko naczelnikiem; jakkolwiek nieraz stawał w poprzek zamiarom i projektom syna.
Karol Straszliwy, teraz koncentrował w sobie: wolę i władzę.
Jego nieprzyjacielem, jego rzeczywistym wrogiem, którego musiał się obawiać, był król Francji, Ludwik Podstępny.
Na nieszczęście Karola, przydomek ten nadawany królowi, był daleko słuszniejszy, niż ten jaki nadawano księciu Burgundzkiemu.
Bo powiedzmy otwarcie, czem właściwie aż dotąd Karol Straszliwy, usprawiedliwiał ten swój przydomek? Dzieckiem będąc brał udział w bitwie pod Gawres przeciwko Gandawczykom; później dowodził w walce pod Montlhery — walka pod tem miastem była właściwie rodzajem utarczki. Nareszcie zorganizował zastęp wieszający i topiący mieszkańców miasta Dinant. A co do tego, można mu przyznać zupełną słuszność, ten rodzaj publicznego wystąpienia ludzi posiadał wszystkie warunki okrucieństwa; nie tu nie brakło, ani pożaru, ani rabunku, ani masakry, ani śmierci, ani szubienicy, ani duszenia żywych.
Być może że w owych czasach kształcenia się francuskiego języka, nazwa straszliwy, mogła być asymilowaną do nazwy Śmiałego, choć w rzeczywistości przypadał mu sprawiedliwiej tytuł „Okrutnego!“
Pod tym względem nowy książę położył niezaprzeczone zasługi i odznaczył się w istocie tygrysiem okrucieństwem.
Zanim on jednak zajął się na serjo walką nieustającą z królem Francji wypełniał rzetelnie swe obowiązki lennicze jak np. przy wjeździe do dobrego miasta Gandawy.
W jednej z bibliotek we Flandrji znajduje się historja sto dwudziestu powstań i rewolucji dobrego miasta Gandawy.
Miasto Gandawa było dobrem wówczas gdy dochowywało wierności.
Dla czego jednak miało być dobrem i wiernem księciu, który traktował je jako pan srogi, okrutny i łamiący dane słowo?
Nowy książę wszakże miał to przekonanie, że Gandąwczycy go lubią.
Pewnego dnia kiedy wobec ojca szczycił się tem przywiązaniem miasta, stary Filip poruszywszy głową z niedowierzaniem, rzekł:
— Gandawczycy zawsze odznaczają się przywiązaniem do syna swego panującego, ale panującego nie cierpią.
Radcy młodego księcia, ci mądrzy mężowie, których nazwiska wymienialiśmy już tylokrotnie przy nadarzającej się sposobności, niezgodzili się dopóty na pozwolenie swemu panu, na wjazd do dobrego miasta Gandawy, dopóki sami nie przekonali się o istotnem usposobieniu jego mieszkańców.
Sądzili oni, że dopną celu, skoro zapytają się o takowe ambasady deputowanych miasta, wysłanych z powinszowaniem nowemu swemu panu.
Lecz mężowie stanu popełnili już wówczas błąd powszechny, jakiemi odznaczały się zawsze wszystkie układy dyplomatyczne i postanowienia polityczne, pytając się o usposobienie miasta możnych obywateli, nie zaś samych mieszkańców, to jest: ludu.
Że bogaci zawsze są zadowoleni, o tem nikt nie wątpi, jak niemniej i o tem że uboga klasa wiecznie jest niekontentna.
Deputacja Gandawczyków składała się z grona osób, wybranych z pomiędzy najbogatszej klasy mieszkańców a którzy u władz burgundzkich mieli głos i poważanie; ponieważ oni stali na szczycie socjalnej drabiny nie mieli najmniejszego pojęcia o warstwach niższych, stojących u dołu owego szczytu wielkości majątkowej i towarzyskiej, społecznej. Zapewniali więc radców księcia, że wiadomość o objęciu rządów nowego pana obudziła radość nieopisaną w ludności, że tym sposobem Karol swojemi odwiedzinami sprawi miastu bardzo pożądaną niespodziankę i uszczęśliwi ich jak nigdy swoim widokiem.
Nadewszystko zaś ci poczciwi bogacze, ci drodzy panowie, radzili aby pod żadnym pretekstem nie zniesiono podatków należnych do miasta, bo to mogłoby bardzo niebezpiecznie podrażnić dumę Gandawczyków.
Cóż to więc za podatki, których zniesienia tak się obawiano?
Objaśnimy zaraz czytelnika.
W Sycylji jednego roku, spadły olbrzymie masy szarańczy, przyniesione na skrzydłach wiatru Sammum, wiejącego od brzegów afrykańskich, obsiadły one tak wyspę, że król Ferdynand postanowił zaprowadzić tak zwany „podatek szarańczowy“.
Podatek ten przeznaczony został, na zapłatę tych ludzi, którzy szarańczę niszczyli.
Jednakże ludziom tym nie zapłacono; szarańcza wymarła naturalną śmiercią i już się więcej ona nie pokazała, ale podatek raz rozpisany, pozostał i nadal.
Zupełnie to samo możnaby powiedzieć i o zborze podatków w Gandawie.
Podatek wyżej wspomniony był karą, na jaką Gandawczycy byli skazani za swoje rozruchy i nieposłuszeństwo dawnemu swemu panu, kara w całej swej sumie już została całkowicie zapłaconą, ale pomimo to podatek jako podatek istniał.
Co prawda podatek ten wzbogacał magistrat, gubernatorów i radców dobrego księcia Filipa.
Książę Karol zatem pojechał do Gandawy z najzupełniejszem zaufaniem.
Na połowie drogi jednak zmuszony był zatrzymać się z dwóch głównych przyczyn: naprzód aby dać czas Gandawczykom do uroczystego przygotowania się na jego przybycie, powtóre dla wysłuchania próśb bannitów.
Skazani na bannicję postanowili korzystać z nowej epoki panowania, mając nadzieję że im pozwolą powrócić do kraju; bardzo to łatwo jednak być wygnanym, ale uzyskać powrót podobno jedno z najtrudniejszych.
Bannicji zwykle towarzyszą i konfiskaty; z konfiskat zwykle korzyści mają wrogowie wygnanych, którzy tym sposobem za powrotem stykać się muszą z tymi, którzy władają ich majątkami i zarządzają domami.
Ztąd nienawiści, ruchy i rewolucje, ztąd ucisk i masakrowanie ludności.
— W Rzymie, mówi Tytus Liviusz, nigdy nie szerzył się większy przestrach, jak na pogłoskę, że wygnańcy wrócą do kraju.
Było coś podobnego za powrotem do Francji emigrantów, wygnanych w r. 1814 a właściciele posiadanych przez nich majątków, dopiero wówczas się uspokoili, gdy nareszcie rząd wyznaczył dla nich miljard franków odszkodowania czyli indemnizacji.
Powrót zatem emigrantów należy zawsze do spraw bardzo ważnych, których zadecydować niepodobna w pierwszej chwili.
Książę Karol odwołał się też w tym wzlędzie do swej rady — cały dzień trwało posiedzenie a nie uradzono nie stanowczego.
Proskrybowanych liczono około 3000; obozowali oni pod namiotami pod murami miasta.
Nazajutrz ci, którzy otrzymali pozwolenie powrotu do kraju, czyli którzy zostali ułaskawieni, pozyskali przywilej wejścia razem z księciem do miasta.
Co się tycze niepomieszczonych na liście ułaskawionych, dano im do zrozumienia, że książę ich później zawiadomi.
Lecz nastąpiło coś, czego nie mogli zgoła przewidzieć doradcy Karola, oto, że wjazd księcia do miasta wypadł właśnie równocześnie z wielką uroczystością świętego Lievina.
Lievin był patronem kraju; umęczony w r. 633 w wiosce Holtheim, o trzy mile od Gandawy.
Otóż jeżeli kiedykolwiek będziecie w Brukseli, drodzy czytelnicy, zwróćcie uwagę na piękny obraz Rubensa, przedstawiający tego męczennika: kat rzuca psu język tego świętego biskupa do zjedzenia. Po tym poznacie ten obraz.
Otóż uroczystość dnia św. Lievina, była dawniej obchodzoną solennie w całym kraju; brali w niej udział i możni i biedni i bogaci i ubodzy, ale powoli z kolei czasu, bogaci tj. szlachta i władze miasta usunęły się od tej uroczystości, którą uważali za zbyt hałaśliwą.
Pozostała zatem uroczystość uroczystością samego ludu. Im dalej postępowano w lata, tem uroczystość ta przybierała bardziej olbrzymie rozmiary, w końcu doszła do takiego roznamiętnienia, że uroczystość św. Lievina nazywano powszechnie świętem warjatów. Wszyscy ludzie na poły pijani, brali na ramiona skrzynię z relikwjami i nieśli ją do miejsca umęczenia świętego, tam przepędzali oni noc, nazajutrz zaś ciągnęły tłumy z relikwjami wczorajszemi do miasta, które przy ogólnej wrzawie a straszliwym krzyku uczestników pochodu, na nowo składane były w poprzedniem miejscu; kto wszedł w drogę świętemu, musiał ustępować, bo święty nikomu nie ustępował. Zamieszanie jakie panowało w całem mieście zakrawało na bunt i od chwili zawarcia pokoju w Gawre wzbroniono najsurowiej używać broni, to jest zbroić i występować w processji w pancerzach. Tym razem, targowy plac w Holtheim był jeszcze bardziej zatłoczony ludźmi, jeszcze większy niż kiedykolwiek panował tu hałas i wrzask, więcej wypito piwa niż dawniej. Wszystkie bractwa i cechy, szczególniej cech murarzy, cieśli, kowali, powroźników, tkaczy, zebrał się tutaj w nadmiernej liczbie swych członków.
Pomiędzy tłumem robotników rozchodziły Się pogłoski o nadużyciach bogatych, usposobieni też byli wszyscy bardzo wrogo dla panów, szlachty i władzy miejskiej.
— My im nawarzymy piwa więcej niż oni nam — zadamy im bobu, poczęstujemy ich cienkuszem którego nie wypiją.
Następnie ponieważ nie wolno było nosić ani halabard, ani pancerzy, wielu okrywało plecy i ramiona blachami z ołowiu, aby tym sposobem naśladować choć w przypuszczeniu, że są zbrojni i w puklerzach.
Skoro ich kto spytał o znaczenie tych blach odpowiadali:
— A cóż, niewolno mieć ani halabard, ani pancerzy, wzbroniono żelaza, ale nie było zakazu noszenia ołowiu.
Potem poczęły się gawędki wesołe, były też i groźne przemowy.
— Nie jeden co się teraz z nas wyśmiewa, będzie miał przykrą noc. Poczekajcie tylko jak wrócimy napowrót do Gandawy — musimy miasto oczyścić od tych łotrów, co naszą krew wysysają i zasłonięci imieniem księcia żyją i tyją naszym kosztem. Książę niezawodnie nic o tem nie wie, ale my go nauczymy, sami zawiadomimy go o tem, co się tutaj dzieje.
Około godziny piątej rano, po nocy przepędzonej na zabawie, tłumy zebrały się i puściły w drogę napowrót do Gandawy. Zatrzymywano się prawie na wszystkich stacjach, gdzie można było dostać piwa i oszołomienie przybierało rozmiary prawdziwego szaleństwa.
Książę dzień przedtem odbył swój wjazd 1 musiał wysłuchać tylu przemówień, że jeszcze spał najspokojniej, gdy gromada przybyła na plac targowy.
Tu właśnie na nieszczęście stała buda przeznaczona dla poborcy podatkowego.
Na tę to budę patrzano zawsze jakby ona była istotnym urzędem w którym zbierają pieniądze podatkowe; była ona podatkowem widmem — rzecz właściwie materjalna, fizyczna, przedstawiała się zgromadzonym a dobrze już oszołomionym tłumom, jak symbol, jako uplastycznienie tej figury, tej osoby, która rozporządzała zbieranie podatków.
Święty Lievin nie ustępuje nikomu z drogi! wrzasnął niosący relikwje i poszedł a za nim pospieszył cały tłum.
Nie trwało nawet jednej sekundy, jak buda ta została przewrócona i rozbita, jakby ją zniósł wicher.
Wówczas na placu, na tym właśnie samym baraku jak nazywali go „ludzie“ powiewał sztandar miejski.
Skoro tylko ujrzano go, rozwinęły się wnet wszystkie sztandary i chorągwie cechowe, jakby po prostu wyrosły z ziemi, wyglądały zaś świeżo, co przekonywało, że musiały być naumyślnie sprawione i przeznaczone na tę uroczystość.
Później około chorągwi cechowych pokazały się i sztandary zbrojne.
Nawet w teatrze nie zmieniają się tak szybko za gwizdnięciem maszynisty dekoracje, jak tu nastąpiła przemiana.
Hałas ten zbudził księcia. Pytał się co to wszystko znaczy, ale nikt nie ośmielił się wytłumaczyć mu. Książę, jakby na nieszczęście, przyprowadził ze sobą córkę, już sierotę, jakkolwiek miała dopiero lat cztery — tę właśnie która później nosiła imię Marji Burgundzkiej. Niezmiernie zakłopotany nie tak o siebie, jak o to właśnie dziecko, szybko wdział zwykły swój czarny garnitur i wziąwszy laskę zeszedł na dół.
— Przez św. Jerzego, jeżeli mnie zobaczą te warjaty, to przecież muszą mi wyjaśnić cały ten dziwny pochód i to jakieś zbiorowisko.
Pan Gruthuse usiłował go zatrzymać, lecz kiedy książę zobaczył, że szlachta biegnie z rozmaitych części miasta, że łucznicy kupią się gromadą przed frontem domu, nie chciał czekać dłużej. On, który po śmierci starego księcia był tu teraz jedynym panem, on, co postanowił ukorzyć wszystkich książąt, miałby drżeć przed zrewoltowanym tłumem! To niepodobne do wiary!
Książę stanął tedy nagle przed roznamiętnionym tłumem, burzącym się i przesuwającym jak fale północnego morza. Był on ubrany w zwykłe suknie i miał tylko w ręku laskę, lecz za nim byli ludzie zbrojni, pokryci zbroją i łucznicy.
Wreszcie można było poznać ze zmarszczonego czoła, z błyszczącego, żarzącego się oka, z twarzy pochmurzonej, co się działo w głębi piersi tego człowieka.
Na jego widok odezwały się głosy:
Do szeregu przyjaciele, do szeregu!
I każdy stawał przy swoim sztandarze, słychać było brzęk żelaznych rękojeści, pik uderzanych o kamienie bruku.
Książę postąpił wprost do zrewroltowanych.
Jakiegoś człowieka, który się nie usunął szybko z drogi, uderzył kijem.
Ten człowiek miał w ręku pikę.
— A przez Boga! — zawołał. Pan mnie uderzyłeś, choćbyś dziesięć razy był księciem pomścić się muszę za tę zniewagę.
I wymierzył cios.
Odparował jednak uderzenie p. Gruthuse, rzuciwszy się między księcia a tego człowieka, poczem pociągnął go i zmusił do zajęcia na nowo miejsca w szeregu.
— Jakto! książę — rzekł głosem surowym Gruthuse — chcesz pan być zabitym przez tych szaleńców i sprowadzić nas wszystkich pod ciosy ich pik i mieczy. Piękna śmierć doprawdy, odpowiednia dla księcia. Dalej, dalej, tu potrzeba zupełnie inaczej postąpić, ułagodzić ich przez mowę, uratować książęcy honor i życie. Nie tu miejsce okazywania męstwa; gdy tymczasem jedno twoje słowo książę może uspokoić ten biedny lud i uwolnić ich owce od wilków. Racz książę wyjść na balkon, przemówić a wszystko się dobrze skończy.
Rzeczywiście położenie było trudne. Ci ludzie potrzebowali się tylko ścisnąć a książę byłby stratowany na śmierć, jak niemniej ci wszyscy, którzy mu towarzyszyli.
Na szczęście najbliżej księcia stały cechy bogate rzeźników, a kto bogaty, ten zawsze bardziej umiarkowany.
Otoczyli oni księcia.
— Mości książę, rzekł jeden z naczelników, jesteś bezpieczny między nami jak dziecko w łonie matki, a jeżeli będzie potrzeba poniesiemy śmierć za ciebie. Ale, na imię Boga, miej cierpliwość, nie unoś się — niech żaden z twoich sług nie ośmieli się podnieść ręki.
Książę usłuchał rozsądnej rady.
Zrozumiał on doskonale, że nie pozostało nic lepszego do czynienia, jak ukazać się na balkonie, jakoż wszedł tam a dawszy znak ręką, przemówił:
— Dzieci moje — mówił flamandzkim językiem, niech was ma Bóg w swojej opiece. Jestem waszym księciem i legalnym monarchą, przychodzę was odwiedzić, ucieszyć was moją obecnością, pragnę żebyście żyli spokojnie i w dostatku, proszę was nadto abyście zachowali się rozsądnie. Wszystko, co tylko nie naruszy mojego honoru, pragnę wam uczynić i na wszystko zezwolić.
Mowa nadzwyczaj podobała się tłumom, dał się też słyszeć okrzyk:
— Witaj nam łaskawy panie!
Książę nie rozumiał dobrze po flamandzku, by dłuższą wypowiedzieć mowę — dla tego p. Gruthuse w dalszym ciągu wyjaśnił pożyteczne i dobre zamiary księcia.
Skoro skończył, do balkonu zbliżyło się kilku mieszczan, dziękowali mu za jego dobroć i prosili o audjencję, by wyjaśnić mu swoje położenie.
Karol zadowolony że takim tanim targiem mógł się okupić, zgodził się na audjencję, przekonany jak jeden na sto, że wszystko załatwi się w sposób najdoskonalszy, gdy oto, jak mówi kronikarz, zjawił się wielki człowiek sięgający głową aż pod niebiosa, stanął na ganku, i kiedy nikt wcale tego niespodziewał się, znalazł się obok księcia, podniósł swoją olbrzymią rękę okrytą żelazną rękawicą i uderzył silnie pięścią w poręcz balkonu nakazując milczenie.
Hałaśliwe wrzaski towarzyszyły temu zjawisku, ale kiedy ujrzano, że chce mówić, nastała grobowa cisza.
Jakkolwiek książę posiadał niezaprzeczoną odwagę, tym razem jednak cofnął się ujrzawszy olbrzyma, tak niespodzianie pojawiającego się, a dramat tak hałaśliwie rozpoczęty począł się wikłać.
Ów człowiek w żelaznych rękawicach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na księcia.
— Wasi bracia, tam na dole — rzekł głosem strasznym — zebrali się na to aby księciu wypowiedzieć własne dolegliwości i cierpienia.
— Tak jest — odpowiedziano — dla tego przybyliśmy, a mamy do tego niezmiernie ważne powody.
— Przedewszystkiem — mówił znowu olbrzym — aby władze miasta, te mianowicie, które księciu i wam tyle przykrości wyrządziły, były ukarane. Czy tak?
— Tak, tak — krzyknął tłum.
— Chcecie aby zbieranie podatku zostało zniesione.
— Tak jest.
— Pragniecie aby wasze dotąd zamurowane bramy, były napowrót otwarte.
— Tak.
— Chcecie aby wam oddano wasze sztandary.
— Właśnie.
— Chcecie odzyskać prawo dawne wymiaru sprawiedliwości.
— Chcemy — powtórzył energicznie tłum.
— Najłaskawszy panie — wyrzekł teraz olbrzym — oto w tym celu zebrały się te tłumy, na dole widzialne. Wiesz pan teraz wszystko — staraj się więc spełnić to. Mówiłem w imieniu dobra ogólnego i proszę o przebaczenie.
Książę i p. Gruthuse wyglądali nie wesoło, jeszcze nigdy w podobny sposób nie przemawiano do księcia. Gdyby Karol był sam, niezawodnie rzuciłby się na olbrzyma, i w braku broni chwyciłby go w swoje ramiona i udusił, ale w obec zebranego zbrojnego tłumu, który po szaleństwach nocnych jeszcze całkowicie nie otrzeźwiał i stał pod zasłoną relikwii świętego Lievina, było niepodobieństwem postawić jakiś krok stanowczy.
Książę wściekał się nie tylko przeciwko mieszczanom ale i przeciw ludowi; sądził on że go wprowadzono w zasadzkę i że tak klasa panów jak i klasa zawodowa porozumieli się ze sobą i tu go naumyślnie wprowadzili.
W pierwszej chwili, przyszła mu myśl zabrać swoją córkę i swoje skarby, siąść do powozu, otoczyć się zbrojną strażą, wysłać naprzód łuczników dla uratowania drogi, ale jednak ostrzeżono go, że w ten sposób nie dojechałby żywy do bram miasta.
Drżąc z zemsty zgodził się na radę udzieloną mu przez wiernych dworzan.
Kilku znaczniejszych mieszczan jednogłośnie wybrano do rady, którzy z radcami księcia porozumieli się i po upływie trzech dni, Karol ujrzał się zmuszonym podpisać dekret, którym przywraca im dawne przywileje.
Lud tedy złożył broń i spokojnie odniósł relikwie do św. Bavon.
Nakoniec w dniu 1 lipca książę opuścił Gandawę i spełniwszy kielich podany mu na podwórzu, oddalił się z uczuciem zemsty w sercu.




IX.
Pochodnia i miecz.

Tylko co opisany wypadek już sam przez się był bardzo doniosłym faktem, ale donioślejsze były jego następstwa. Każde miasto zapragnęło pójść w ślady i za przykładem Gandawy.
Pierwszem w tym względzie miastem było Malines.
Tu wybuchły zamieszania i rozruchy, choć niepodobna było żadną miarą określić ich przyczynę. Lud zebrał się uzbrojony na placu targowym i zburzył trzy domy należące do najbogatszych obywateli.
Po niem nastąpiła Antwerpja.
Należało przeto naprzód ukarać Malines.
Książę bawił w Brukseli.
Była to sprawa jednego dnia.
Na czele swojej szlachty, którzy przywdziali pancerze, z orszakiem swych służących ubranych również w kaski i uzbrojonych w lance i poprzedzany przez niewielki oddział pikardyjskich łuczników pomaszerował do zbuntowanego miasta.
Karol wszedł tam nie napotkawszy najmniejszego nawet oporu.
Stanął w swoim pałacu i rozpoczął śledztwo.
Chciał dać przykład odstraszający; ale i tym razem interweniowała jego rada.
Utworzono trybunał.
Mniej winni skazani zostali na karę pieniężną; drudzy na karę pieniężną i wygnanie, jeszcze inni na śmierć.
Mnóstwo egzekucji miało miejsce; później kiedy uważano że nadeszła chwila przebaczenia postawiono szafot naprost pałacu księcia.
Jakiś nieszczęśliwy skazaniec wszedł po stopniach; zawiązano mu oczy i kazano uklęknąć; poczem ksiądz który mu towarzyszył, zalecił aby oddał Bogu duszę, tymczasem kat dobywszy miecza machnął nim około uszów skazanego ze świstem...
W tej chwili książę ukazał się na balkonie...
Kat opuścił miecz. Ksiądz odwiązał skazanemu opaskę, wymówiono: „wyraz“ łaska, a cały lud wydał głosy radości.
Skazany na pół żywy, zemdlał; skoro nareszcie odzyskał przytomność musiano mu długo tłumaczyć i przekonywać go że żyje i żyć będzie.
Doradcy księcia mieli najzupełniejszą słuszność; ułaskawienie bardziej podziałało niż wykonywane wyroki śmierci.
Nakoniec wysłano deputację z oświadczeniem swego poddania się księciu.
Książę nie zwrócił na to uwagi, miał bowiem dwie bardzo ważne sprawy do załatwienia: pilnować działania króla Ludwika XI i ukarać Liege.
Zaczniemy od Liege.
Przypominają sobie czytelnicy ostatni układ co do miasta Dinant.
Liege miało zobowiązania pieniężne, z których jednak nie wywiązało się, gdyż stan finansowy tego miasta był niezmiernie krytyczny.
Liege obowiązane było zapłacić albo pieniędzmi albo ludźmi — czyli w braku brzęczącej gotowizny życiem swych mieszkańców.
Na wszelki wypadek głowy zostały oszacowane, czyli oznaczono, że w miejsce takiej a takiej sumy, ma paść tyle a tyle głów.
Opłata ta wynosiła 60 tysięcy florenów co sześć miesięcy.
Termin zbliżał się a miasto Liege nie posiadało nawet połowy okupu.
W Liege nie znajdowała się żadna władza, bo członkowie gminy czyli magistrat nie miał powagi ani prawa do rządzenia. Pan de Raês, obywatel wielce popularny, nie śmiał mieszkać w mieście, nie dowierzał też i swoim przyjaciołom, obrał więc sobie miejsce pobytu w kraju neutralnym.
Im więcej zbliżał się termin wypłaty okupu, tym większe objawiało się wzburzenie. W początkach spodziewano się pomocy z nieba. Około Wielkiej Nocy święci poczęli dokonywać cudów.
Wiadomo było powszechnie że święci są antyburgundczykami.
Potem zjawili się kolejno prawdziwi czy też fałszywi wysłańcy króla francuskiego.
Nakoniec pokazały się dzieci z „Zielonego Namiotu“, te dzieci, żyjące buntem i rewolucją, którzy wyszli z swych lasów i jak wilki, wietrzyli trupy czyli padlinę; ta jedynie pomiędzy temi a naturalnemi wilkami zachodziła różnica, że ci ostatni wietrzyli padlinę gdy ona już była gotowa, ci zaś, o których piszemy, wietrzyli przyszłe trupy.
O tych wszystkich nowinach złożono szczegółowy raport księciu.
Powiedziano mu że zarządca przybył z Lyonu, wraz ze świadkami i notarjuszem, celem objęcia w posiadanie tego miasta w imieniu króla francuskiego.
Dalej że mieszkańcy umieścili go na wzgórzu Lottring, w dziedzicznej własności karlowingów, w Herttal, gdzie się urodził Pepin, a z którego w późniejszym czasie utworzono nową nazwę Heristal.
Liege zatem nie było ani burgundzkiem miastem ani walońskiem; Liege było francuskiem i dlatego też król francuski nie powinien go wypuszczać ze swej opieki i pozwolić mu umrzeć.
Następnie, jednego pięknego poranku, Karol ujrzał nadjeżdżającego Ludwika Burbońskiego, Biskupa Liege w towarzystwie i otoczeniu wszystkiej szlachty. Ludwik de Burbon zamieszkał w Huy; ale mieszkańcy Liege pod pretekstem że Huy i Saint-Trond, są filjami Liege i oni winni brać udział w kontrybucji należnej księciu, wyruszyli ku Huy.
Biskup jednak nie dał się zwieść tym manewrom i nie czekając na przybycie mieszkańców w Liege, ratował się ucieczką.
Książę Karol rozpoczął swoje rządy pod niezbyt przyjaznemi prognostykami, bo nie wierzył w tę władzę wytwarzającą cuda.
Uważał się on w części jeńcem Gandawczyków i aby się uwolnić podpisał układ, który się mu wydał haniebnym.
I oto obecnie jego kuzyn Ludwik de Bourbon, ucieka wraz ze swym dworem i szlachtą, równie przerażony widokiem nadchodzących obywateli miasta Liege.
— Biada im! Na głowy to mieszkańców miasta Liege spadnie ten gniew zrodzony w sercu księcia od czasu śmierci starego księcia.
Naprzód tedy dla wzbudzenia przestrachu w mieszkańcach miasta Liege i ich protektora króla francuskiego, Karol sprowadza 500 anglików z Calais, zapowiadając że król Edward obiecał przysłać mu wojska 2000. Te 500 wystarczy na demonstrację a demonstracja ta była straszliwą dla Francji.
Miał się czego trwożyć i sam nawet książę.
Jego dziad, Jan bez trwogi, który nie cofał się przed niczem a któremu słusznie należał się przydomek „Jan bez obawy występku“. Jan bez trwogi cofnął się przed tą zdradą ponieważ była to haniebna zdrada dla syn a Francji przywoływać Anglików.
Co większa, łącząc się z Jorkiem, Karol zdradzał swoją matkę, która z urodzenia była z domu Lancastrów.
Układać się pokojowo z Anglikami, tyle znaczyło co układać się z djabłem. Chatelain, historyk księcia wyraźnie sam powiada o Anglikach: Takim jest ten naród, że nigdy nie można o nim samym pisać, chyba jedynie o jego przestępstwach!
Wkrótce, dla dopełnienia skandalu dowiedziano się, że tych 500 Anglików, ma być obecnych na akcie małżeństwa, jednego z rodu Lancastrów poślubiającego Jork i że dwie róże, które się po za kanałem wzajemnie mordowały, mają kwitnąć razem na tronie Karola Straszliwego.
Wtedy to nowy książę przyjął sobie za dewizę: „Je l’ay emprisu“. (To zamierzyłem).
Cóż on zamierzył? (Po francuzku wyraz empris albo entrepris, jest skróceniem tego ostatniego, który znaczy zamierzyć).
Podział Francji.
To bardzo nawet wyraźne.
Równocześnie pojawił się na horyzoncie kometa; kometa ten, wedle ogólnego przekonania miał oznaczać nieszczęście. Nieszczęście to niewątpliwie nie groziło komu innemu, tylko Francji.
Je l’ay empris, była to dewiza, która zupełnie odpowiadała oryginałowi obrazu Van Dyck, dewiza człowieka z czołem zmarszczonem, cerą żółtawą, przepełnionego żółcią, fizjognomią okrutną, człowieka olbrzymich ramion, silną kolumną pacierzową, silnemi równie nogami i bardzo dłogiemi rękami, „który staczał olbrzymie walki i każdego powalał na ziemię; człowieka z barwą czarną twarzy i z rękami pokrytemi obfitem włosem, z czupryną nadzwyczaj bujną i anielsko jasnego spojrzenia“.
Był on synem pokornej, rozumnej Beginki, który spalił miasto, powiesił i utopił setki ludzi, ponieważ jakiś łotr śmiał go nazwać bastardem.
Ale przedewszystkiem, nawet przed małżeństwem potrzeba koniecznie pokończyć z miastem Liege.
Wyzwał też książę mieszkańców Liege, stosownie do starożytnego obyczaju, mieczem i pochodnią.
Od ostatniego traktatu, miał on jeszcze pięćdziesięciu zakładników. Była chwila w której chciał on ich wszystkich wymordować, przeszkodził wszakże temu p Humbercourt.
Pomaszerowano tedy naprzeciw Liege, mieszkańcy w ostatnim stopniu rozpaczy, również wystąpili przeciwko niemu.
Dwie armje zetknęły się w Saint-Trond.
Saint-Trond był strzeżony i broniony przez Renarda de Rouvroy, dworzanina Ludwika XI. którego król wysłał dla zapowiedzenia odniesionego pod Montlhery zwycięztwa.
Comines, towarzyszący księciu, ujrzał zdaleka armję mieszkańców Liege, oceniał on ją co najmniej na 30 tysięcy.
Bary de Surlet był na ich czele wraz z Raes i jego żoną, panią Pentecote d’Arkel, dzielną amazonką, która galopowała na froncie armji i biła się tak dobrze jak mężczyzna.
Sztandar miejski niósł pan de Bierlo.
Nakoniec w szeregach ludu z Liege postępował także i Baiby, urzędnik główny miejski, który w jak najlepszej wierze nieustannie obiecywał pomoc króla Ludwika XI.
Dnia 28 listopada 1467 r. rano, armja z miasta Liege uszykowała się przed wsią Brustem i przygotowała się do bitwy.
Bitwa ta, była pierwszą, jaką Karol Straszliwy prowadził już jako książę.
Obawiano się żeby jego zapalczywość nie popsuła wszystkiego; rada nie pozwoliła mu występować na koniu bojowym, ale na zwykłym podjezdku, celem wydawania generałom swych dziennych rozkazów. Skoro rozkaz taki został komu należy przeczytany, najstarsi z rady odprowadzali go do takiego punktu i ustawiali pośrodku oddziału, który nie uczestniczył wcale w boju, lecz wyczekiwał na swoją kolej.
Zaatakowali najprzód mieszkańcy Liege a właściwie mieszkańcy z Tongres — lud zaś Liege usadowił się i okopał nad głębokim dołem, tak zwaną fosą, pełną wody.
Karol wysłał przeciwko napastującym swoich łuczników i swoją artylerję.
Mieszkańcy Tongres odepchnięci, poparci zostali przez lud z Liege, mimo to łucznicy szli dalej naprzód i zdobyli okopy.
Lecz idąc ciągle, każdy z łuczników wypuścił po dwanaście strzał, jakie zawierał kołczan, z tego też powodu lud z Liege, widząc że przestają nareszcie strzelać łucznicy, rzucił się ku nim z pikami a ponieważ lżej byli ubrani, szybko wdarli się w ich środek sprawiając ogromną rzeź.
Chorągwie księcia cofnęły się.
Wtedy, Filip de Creve-Coeur, p. Esquerdes i Emmerich wzięli resztę pozostałych łuczników i część główną korpusu armji, pozostawiając przy księciu jedynie tylną straż kawalerji i Anglików.
Ludność Liege nie mogła oprzeć się atakowi i zaczęła się cofać.
Łucznicy wówczas odrzuciwszy od siebie łuki i halabardy, dobyli mieczów i wpadli na uciekających.
Comines opisuje tę walkę w sześciu wierszach: „Wojska Liege długiemi swemi lancami zaatakowali przeciwników i w oka mgnieniu ubili 400 do 500 ludzi i uczynili wszystkie nasze posterunki prawie w stanie niemożności obrony, ale wtedy książę wysłał łuczników celnych pod dowództwem Filipa de Creve-Coeur, bardzo mądrego męża i wielu innych nadzwyczaj dzielnych dowódców, którzy wydawszy okropny okrzyk zaatakowali wojsko z Liege i przymusili go do ucieczki“.
Saint-Trond poddał się.
Postanowiono tedy aby miasto zapłaciło dwadzieścia tysięcy franków kontrybucji i dało dziesięciu zakładników.
Zapłaciło ono oznaczoną sumę haraczu wojennego i wydało dziesięciu ludzi, którzy zostali natychmiast ścięci.
Oprócz tego wzięto dziesięciu jeńców w czasie tej walki, otóż aby ich ochłodzić od zapału wojennego, ścięli takowych wraz z danemi przez Trond zakładnikami.
Była to bardzo smutna przepowiednia dla miasta Liege.
W dniu 11 listopada książę znalazł się pod murami tego miasta.
Liege mogło się bronić jeszcze, ale żeby ta obrona była tem skuteczniejszą, trzeba było rozburzyć domy, które stojąc na froncie, tem samem dawały rodzaj schroniska dla armji nieprzyjacielskiej, podstępującej pod mury miejskie.
Na nieszczęście domy te należały do kościoła, do duchowieństwa, a księża wiedzieli bardzo dobrze że nienarażą się zgoła księciu, jeżeli nie pozwolą na zniszczenie.
Było dwa stronnictwa w Liege; jedno które pragnęło bronić się do ostatniej kropli krwi, drugie, które uważało za najodpowiedniejsze zdać się na łaskę i niełaskę.
To ostatnie stronnictwo zebrawszy 300 ludzi wysłało ich w deputacji do księcia.
Po przyjęciu, jakiego doznała deputacja z Saint-Trond, poselstwo to nie było do pozazdroszczenia.
Trzysta tych deputatów przybyło w koszulach, boso i z odkrytemi głowami, do kwatery głównej księcia.
Miasto dobrowolnie się poddawało na łaskę i niełaskę, zastrzegając sobie warunek, że nie będzie ani palone, ani rabowane.
Książę przyjął deputowanych wielce miłościwie i nakazał panu Humbercourt zabrać miasto w posiadanie.
Noc minęła dla miasta Liege w wielkim niepokoju i zamieszaniu.
Około godziny 2. nad ranem, ci, którzy postanowili bronić się do ostatniej kropli krwi, widząc się w mniejszości zamierzyli opuścić miasto, gdyż dla nich nie było żadnego miłosierdzia.
Oczekiwano cały dzień na przybycie księcia, ale nie chciał on wejść przez żadną bramę, ale nakazał zburzyć dwadzieścia sążni murów i wykopać odpowiedni rów; wejście takie miało oznaczać że miasto zostało wzięte szturmem.
Karol tym razem dosiadł swego bojowego rumaka i wjechał, z dobytym, nagim mieczem, odziany całkowicie w rycerski zbroję, jakby podczas wojny, miał tylko jedynie na zbroi płaszcz posiany drogiemi kamieniami.
Każdy z mieszkańców otrzymał rozkaz, aby stał przed swym domem, z odkrytą głową, trzymając w ręku pochodnię. Nikt zgoła nie wiedział, jaki dalszy los go czeka, nikt też równie nie był w stanie zaręczyć, czy jutro będzie żył, czy też będzie trupem.
Książę miał ponurą twarz jak niebo zasnute chmurami ołowianemi, zapowiadającemi huragan czy burzę, w głębi jego piersi drżały pioruny, które lada chwila mogły wypaść.
Podobało się księciu trzymać w tej panicznej trwodze mieszkańców Liege przez cały czas od dnia 17. do 26. listopada.
W dniu 26. dzwon magistratu odezwał się ponurym, smutnym jękiem. Nieszczęśliwy dzwon głosił własną zagładę.
Książę kazał ustawić swój tron na tem miejscu, na którem niegdyś zasiadał książę biskup. Po obu jego stronach stali dworzanie, przy boku zaś księcia Ludwik de Bourbon.
Na placu zaś stała zebrana ludność, bez broni, z pochyloną głową i w postawie jakby skazanego przed swoim sędzią.
Tym razem, było stokroć gorzej, bo tu już nie mieszkańcy oczekiwali na swój wyrok ale miało być miasto skazane.
Należało im tedy wysłuchać ten wyrok.
Odczytał go zwyczajny woźny.
Liege nie miało mieć ani wałów, ani wieżyc, ani sztandarów, ani artylerji — Liege przestało być miastem, można było do niego wejść ze wszystkich stron jak najswobodniej, jak do zwykłej wsi. Pozbawione zostało prawa jurysdykcji sądowniczej miejskiej, a nadto i jurysdykcji biskupiej, jak również cechów.
Liege ma być odtąd sądzone przez władze z miasta sąsiedniego, a właściwie przez jego nieprzyjaciół: Namour, Louvain, Maestrich. Liege oprócz wypłaty 600.000 florenów przypadających z pierwszego traktatu pokojowego, zapłacić jest obowiązane 150 tysięcy liwrów kary i wyda na łaskę i niełaskę księcia dwunastu obywateli, którzy będą albo uwięzieni albo ścięci. Jakoż trzech z nich wprowadzono tylko na szafot i uwolniono, dziewięciu zaś ścięto.
Że zaś tym sposobem odebrano miastu Liege jego życie polityczne, sądowe władze i instytucje handlowe, potrzeba równie znieść i jego symbol, ów perron owe schody. Perron ten był dla miasta Liege to samo, co było Palladium dla Troi.
Jeden z artykułów a raczej paragrafów wyroku opiewał:
— Perron zostanie zniesiony i to w ten sposób, aby już nigdy, raz na zawsze, nie mógł być przywróconym lub też kiedykolwiek umieszczonym jako symbol w herbie miasta.
I w rzeczywistości perron został całkowicie, ze szczętem zniesiony — książę zabrał go jak w trzysta lat później Napoleon zabrał złoty krzyż z Moskwy, tylko że Karol był szczęśliwszym, jak nowoczesny bohater, gdyż mógł swe trofea umieścić w Brugge. Tutaj też ów perron czyli t. z. wolne schody umieszczone zostały naprzeciw Giełdy i przez stosowny napis skazane były, na opowiadanie własnej niedoli publicznie, przez wieki.
Mieszkańcy Liege mieli nadto posąg „Fortuny* ustawiony na placu targowym; książę kazał go zwalić i zostawić jedynie tylko kulę świata, na której ustawiona była boginią szczęścia czy los, utwierdziwszy ją do podstawy przez wbicie ogromnego haka, aby się na swej osi obracać nie mogła.
Któżby uwierzył, że tak surowo ukarane miasto nie podda się okropnemu swemu przeznaczeniu, że ten pokorny, zgnębiony lud na nowo kiedy głowę podniesie i że jak ów starty na proch piorunem Enceladus, poruszy się w grobie.
Powiedzieliśmy już, że książę rozporządzał olbrzymiemi bogactwami, jakie pozostawił mu umierający ojciec, że książę mając na względzie mogące nastąpić nadzwyczajne wypadki i przemiany, pieniądze otrzymane w dziedzictwie zachował starannie w swoim skarbie, stworzywszy z nich fundusz rezerwowy. Natomiast uznał za daleko rozsądniejsze podwyższyć podatki, jakie mu lud płacić był obowiązany, a to niby pod pretekstem trzech ważnych przyczyn:
Wstąpienia jego na tron, powtóre prowadzenia zaciętej wani z ludnością miasta Liege a nakoniec z tej ważniejszej nad wszystkie okoliczności, poślubienia i małżeństwa z księżniczką Małgorzatą York.
Podatek był nadzwyczaj wysoki, lecz czy mogło jakiekolwiek miasto z pokonanych, wyłączając jedynie Gandawę i po upadku tak niespodzianym m. Liege, opierać się woli księcia?
Ślub księcia odbył się z wielką uroczystością w Brugges.
Dostojny małżonek sądził, że jest to najprzyjaźniejsza sposobność, do okazania się równie surowym sędzią i dla szlachty, tak jak ta ostatnia zachowywała się dotychczas względem ludu. Jakoż rozkazał jednemu z młodych potomków pewnego szlacheckiego rodu, niejakiemu bastardowi de la Hamajde synowi Jana de Hamajde, zdjąć głowę.
Młodzieniec ten rzeczywiście zasłużył na tak okrutną karę.
Pewnego dnia grając w piłkę, zrobił fałszywe uderzenie, przyzwano jako sędziego kanonika, który się przypatrywał zabawie. Kanonik uznał jego winę.
Wówczas, bastard wyrzuciwszy z ust jak najwstrętniejsze przekleństwo przysiągł że się pomści.
Kanonik uciekł.
Lecz po ukończeniu partji, bastard, celem wypełnienia danego słowa, dosiadł konia i udał się do wsi, gdzie przy kościele mieszkał właśnie ów kanonik.
Znalazł tu jednak tylko jego brata.
Ten widząc szlachcica wpadającego w największym gniewie do pokoju i trzymającego w ręku obnażoną szpadę, zagrażającego śmiercią jego rodzonemu bratu, przytem zupełnie nieświadomy powodu wybuchu gniewu nieznajomego, padł przed nim na kolana i wyciągnął doń błagalnie ręce.
Jednem cięciem szabli bastard położył go trupem na miejscu.
Uważając jednak, że taki cios jest jeszcze niedostatecznym, trzykrotnie ciął swoją nieszczęśliwą ofiarę.
Wiadomość o tem morderstwie dostała się aż do księcia, który nakazał natychmiast pochwycić bastarda Hamajde i zaprowadzić do więzienia, przysięgając imieniem św. Jerzego, że za ten czyn tak haniebny pomści się na nim w przykładny sposób.
I rzeczywiście, jakkolwiek ojciec, stryj, rodzina uwięzionego i szlachta sąsiednia błagała księcia o łaskę, nic zgoła nie wskórali; piękny morderca, którego dla tej piękności kobiety wysoko bardzo ceniły, nie uzyskał przebaczenia nawet na prośby niewieście.
Wyrok musiał być wykonany, jakoż po ucięciu głowy, ciało jego zostało poćwiartowane i zostało wystawione na drogach i ulicach, jak zwykłego zbrodniarza.
Czy to zatem była surowa sprawiedliwość czy też tylko kaprys gniewu?
Na to stanowczo odpowiedzieć nie jesteśmy w stanie, dodamy tylko, że kilka dni przedtem, książę został w najfatalniejszy sposób upokorzony, za co mścił się zawsze okrutnie i nie pozostawiał czegoś takiego bez wymiaru sprawiedliwości a tym razem, wcale, nie oburzył się i czyn ten nie został ukarany.
Konetabl de Saint-Pol, który z powodu swej godności pozostawał w służbie króla francuzkiego, a zaś ze względu posiadanych majątków, liczył się do lenników księcia, przybył do Bruges, aby być obecnym na ślubie swego lennego pana.
Otóż tedy hrabia de Saint-Pol, w obec zgromadzonej tu szlachty, dokonał wjazdu z taką pompą i solenną uroczystością, jakby był istotnie jedynym i wszechwładnym panem świata.
Poprzedzało go n. p. sześciu trębaczy na koniach, potem jechali giermkowie niosący jego obnażony miecz i pochwę takowego, następnie on sam, po za nim piechotą szło sześciu paziów a za paziami nieprzeliczona liczba szlachty bogatej i posiadającej nieruchome majętności.
Wynikiem takiego zuchwałego wjazdu było to, że kiedy zameldował się przez dworzan księciu, tenże polecił panom de la Roche i d’Emmerich oświadczyć mu, iż go wcale nie przyjmuje.
Wszyscy oczekiwali, że hrabia w tym razie złoży księciu usprawiedliwienie, ale dumny magnat wyrzekł:
— Nie przybyłem tu zgoła, z taką uroczystością i pompą jako hrabia de Saint Pol, ale przeciwnie wjazd mój musiał nastąpić w ten sposób, jako konnetabla króla Francji. Wypytywałem się o formy grzeczności i zwyczaje królestwa, a ponieważ w osobie mojej reprezentuję samego króla, przeto ceremoniał wjazdu, musiał być koniecznie królewski. Ponieważ zaś miasto Bruges pozostaje pod władzą króla francuskiego, uczyniłem więc zadość jedynie moim obowiązkom jako zastępca króla. Spodziewam się że uzyskam tedy pozwolenie przedstawienia się księciu.
Hrabia oczekiwał całe dwa dni, lecz trzeciego dnia widząc, że książę nie przysyła nikogo do niego, odjechał w tym samym porządku i z tą samą kawalkadą, ale jednak tym razem bez trębaczów.
Nakoniec, z kolei przybyła też i Małgorzata York, jako narzeczona; odbyła ona tryumfalny wjazd, by zaćmić ludność swoją nadzwyczajną pańskością, dworem, bogactwami, i pięknością.
Nie wjechała zaś ani ekwipażem, ani w złoconej karecie, ani z rycerzami strojnemi w pióropusza, zbroje i na dzielnych bojowych koniach, ale przyniesiona została w przepysznej lektyce, którą dźwigali na swych ramionach łucznicy angielscy.
Postawiono lektykę na progu w przedsionka pałacu Burgundzkiego a przyjęła ją wdowa Izabella.
Obie kobiety idąc za zwyczajami monarszymi, pomiędzy którymi zwykle dla tłumów ciekawych a pragnących wrażeń, okazuje się pozorną serdeczność i niby braterskie uczucia, uściskały się serdecznie.
Pomimo tych serdecznych uścisków nikt nie wierzył, by pomiędzy niemi istniały podobnie braterskie stosunki, wszak pomiędzy owemi dostojnemi paniami walka, przeciągała się już od lat pięćdziesięciu, a krew lejąca się strumieniami, niejednokrotnie rumieniła wody Tamizy.
Tutaj znowu król francuski, przy tym związku matrymonialnym reprezentowanym był przez swego jałmużnika la Balue; znalazł on tutaj i delegata papieża, którego wysłano, aby zaniósł prośbę Ojca świętego do księcia i wzbudził w jego sercu litość i miłosierdzie dla nieszczęśliwej ludności miasta Liege.
Miasto było prawie zupełnie zrujnowane i nie podobna było ludności odpowiedzieć na wezwanie księcia a tem mniej zadość uczynić warunkom zawartego pokoju, to jest zapłacić tak olbrzymią sumę pieniędzy, jako niby najsprawiedliwszą karę, za jego opór legalnej władzy.
Ubóstwo to datowało się już bardzo od dawna, bo ludność dla zapłacenia haraczu z poprzednio zawartego pokoju, zmuszona była sprzedać kosztowności i biżuterje swych małżonek, aż do ostatniej cennej rzeczy, mianowicie: obrączek ślubnych.
Delegat papieski nie zaniedbał wystąpić do księcia z pokorną prośbą, popierając ją pismem Ojca świętego, ale książę nie zwrócił na to wcale odwagi, mówiąc:
— Miasto obowiązało się do zapłacenia tego okupu i zapłaci.
Tymczasem w nocy, po dopełnionych godach weselnych, zapaliło się łóżko nowo zaślubionych.
Miałożby to być ostrzeżeniem, że Bóg pragnie dotknąć nieszczęściem księcia, którego zatwardziałość serca, nieodpowiadała jego pozycji światowej, że jako władca zrzec się winien ludzkich namiętności, że jako król, rozdzielać ma w około siebie szczęście, dostatek i dobroć serca.
Odbywały się wielkie uroczystości z powodu ślubu księcia, a przedewszystkiem miał miejsce wielki turniej rycerski, tak zwany „Złotego Perronu“ zapewne na pamiątkę owego zniszczonego przez księcia „Bronzowego Perronu“ czyli „Wolnych schodów-* t. j. symbolów władzy dotychczasowej biskupiej.
Podczas walki występował przebrany lampart, siedzący na mitycznym jednorogu, który składał u nóg księcia banderę Anglji, a z nią razem i kwiat noszący nazwę imienia małżonki Karola, Margaritkę.
Dalej zjawiła się maleńka karliczka Marji Burgundzkiej, w stroju pasterki, prowadząc za sobą małego złotego lwa, który za pomocą ukrytej wewnątrz misternej sprężyny otwierał paszczękę, wyśpiewując a raczej rycząc piosenkę odpowiednią do obecnej uroczystości.
Wreszcie pokazał się, prowadzony przez dwóch olbrzymów, długi na sześć stóp wieloryb, który na suchej ziemi, nie na wodzie pływał, mając zamiast oczów wprawionych mnóstwo drobnych zwierciadełek; z jego kadłuba wyszły Syreny, a nareszcie po za nimi i rycerz; rycerz ten i Syreny stoczyły ze sobą walkę a na zakończenie tejże, zawarły pokój, czego dowodem były pieśni odśpiewane przez Syreny i rycerza.
Dla dopełnienia obrazu, potwór otworzył swą olbrzymią paszczę, połknął wszystkich i odpłynął tym samym sposobem co przypłynął.
Co zaś najbardziej podobało się i wywołało nadzwyczajne widzów wrażenie byli dwaj rycerze, dwaj przyjaciele: Herkules i Theseusz, albo inaczej mówiąc Karol i Edward jak to doczytać się można w historji angielskiej, dwaj sprzysiężeni, którzy króla opanowali i rozbroili. Króla tutaj przedstawiała jakaś figura ze dworu księcia. Po tej porażce mniemany ów król, ukląkł przed rycerzami i uznał się za ich poddanego.
Do czego zmierzała ta alluzja, trudno rozstrzygnąć, dość że uczyniła ona na umysłach obecnych wielkie wrażenie i wywołała rozmaite domysły.
Jeżeli bowiem dotyczył ten obraz mistyczny, tajemniczy, księcia Burgundzkiego i króla Anglji, któż więc był ów pokonany i zwyciężony król, oświadczający się lennikiem obu, niewątpliwie nie kto inny, jak tylko król francuzki, Ludwik XI.
Pochlebna para pociągnęła za sobą dość przykre następstwa, jak to wkrótce w dalszych, rozdziałach zobaczymy.




X.
Zasadzka.

Król francuzki, Ludwik XI., widział to wszystko przez oczy swego posła, mającego rozkaz zwrócenia bacznej uwagi, na przebieg uroczystości weselnych na dworze Karola, albo raczej przewidział on sam wszystko swoim nadzwyczajnym jenjuszem, tym prawdziwie cudownym instynktem, jakim był od dziecinnych lat obdarzony. Był to instynkt pająka, który ciągłą ma baczność na najmniejszy ruch, na najdrobniejsze poruszenie splątanych przez siebie pajęczych sieci, to jest czy ma do czynienia z przyjacielem, czy też z wrogiem.
Skoro Ludwik XI. dowiedział się o śmierci starego księcia Burgundzkiego, wnet wszystko naprzód przewidział, co nastąpić może i co w istocie nastąpić powinno i w tym razie na wszelkie ewentualności przygotowany, przedsięwziął odpowiednie a skuteczne sposoby i środki.
Zamierzył zaś on bardzo zuchwały i ryzykowny krok; chociaż można mu śmiało przyznać iż to był człowiek rzadkich zdolności, rzadkiego hartu duszy i umysłu zdolnego objąć ogrom zdarzeń i poprowadzić je drogą tryumfu, choćby takowy miał być opłacony ofiarami i poświęceniem jego własnej osoby.
Planem tym ryzykownym a jednającym królowi francuskiemu tytuł pierwszego polityka w świecie, było ufortyfikowanie miasta Paryża, to jest doprowadzenie go do stanu obrony.
Było to wprost przeciwne temu, co czynił książę, który, mówiąc po prostu, miasto Gandawę skrępował łańcuchami a obronę i fortyfikacje Liege poniszczył.
Karol VI. rozbroił Paryż; Karol VII. nie wierzył zupełnie mieszkańcom Paryża, a jeżeli zmuszonym był im ufać, to czynił niechętnie i z wielkim wstrętem, ponieważ w wybuchłej narodowej wojnie, zachowanie ich piętnowała niepewność i jakaś dziwna chwiejność. Ludwik XI tymczasem zastosował do Paryża swój zwykły system w całej rozciągłości, w skutek którego musiał koniecznie wydobyć Damurartin’a z więzienia, aby go postawić na czele swej armii.
Podobne sprzeczności podobały się niesłychanie Ludwikowi XI, obdarzonemu duchem fantastycznym i umysłem obrachującym rozmaite postawione kwestje i płynące z nich następstwa. Zobaczymy właśnie go w Peronne, gdzie życie własne postawił na kartę, za jednym fatalnym rzutem.
Ludwik XI. zwykł był twierdzić, że Paryż to cała Francja, to serce całego francuzkiego narodu; przeczuwał on bowiem doskonale ową rolę, jaką później odegra Paryż, jako stolica Francji.
Z tych więc powodów uzbroił i ufortyfikował Paryż, a przedewszystkiem postarał się o jak najlepsze i najobfitsze zaopatrzenie miasta w żywność.
Znał on doskonale usposobienie i charakter Paryżan, wszak to on kazał im przynosić nawet pasztety przyrządzone z węgorza aż z Mantes.
Uznał też równie to miasto jako wolne zupełnie od wszelkich podatków i dotrzymywał tej obietnicy, jakkolwiek niejednokrotnie znajdował się w tym stanie, że koniecznie potrzebował pieniędzy.
Jedynym celem króla było utrzymanie armji na stopie wyborowej, i w karności tak koniecznej w szeregach wojskowych — dosiąść konia i zostać żołnierzem każdy był obowiązany, nie wyłączano od tej powinności nikogo, ani członków parlamentu, ani Chatelet, ani izby skarbowej królewskiej, ani urzędów podatkowych, duchowieństwo nawet podlegało tej restrykcji.
Nareszcie Ludwik XI. zarządził ogólny przegląd.
W tym przeglądzie wojska wzięło udział ośmdziesiąt tysięcy ludzi i sześćdziesiąt pięć chorągwi.
Król posłał im trzysta beczek wina.
Pito zdrowie króla i królowej, tego sobie życzył król rzeczywiście, jakoż sam będąc zdrowym, pragnął aby cała Francja nie chorowała nigdy — zdrowie bowiem i dobry humor, to jej potęga i siła.
Dla czego jednak ci wszyscy ludzie nie pili zdrowia jednego ze swoich? Czy rzeczywiście był to król, ten prosty, bez uprzedzeń, bez dumy człowiek, który samotrzeć chodził po ulicach, z każdym z obywateli rozmawiał jak najuprzejmiej, jakby z równym sobie, bywał tak w prywatnych domach, jako też chodził po sklepach i handlach, spożywał kolacje u swego kuma Dyonizego Hesselin który wysyłał nadto królowę, księżniczkę Sabaudzkę, z Perette de Chalons, z jej domową przyjaciółką, do kąpieli lub też wraz z nią bywał na przyjęciach wieczornych u prezydenta Dauvet!
Ci poczciwi obywatele paryscy, mieli go w ustach i w własnych sercach.
Pewnego dnia skarżyli się oni królowi, że jeden mnich normandzki bez powodu, bez najmniejszej racji, zaskarżył dwóch obywateli do sądu. Król kazał mnicha przywieść, uwiązać mu kamień u szyi i jak psa utopić w Sekwanie.
Następnie król postanowił powiększyć ludność miasta Paryża. Uczynił on to samo dla zaludnienia tego miasta co Romulus w Rzymie, mianowicie kazał ogłosić przez trąby, że każdy „cudzoziemiec, jakiejkolwiek narodowości, jeżeli byłby zagrożony śmiercią lub karą, za popełnienie morderstwa, dopuszczenie się kradzieży lub innego jakiego przestępstwa, znajdzie bezpieczne schronienie w murach Paryża“.
Były to drzwi otwarte na ściężaj dla nieszczęśliwych mieszkańców miasta Liege. Niestety, Liege leżało zbyt daleko od Paryża!
Zawieszenie broni kończyło się ostatecznie w dniu 15 lipca 1468 roku.
Król przygotowywał się na nowy napad ze strony nieprzyjaciela, wiedział bowiem doskonale, że skoro tylko upłynie termin dotychczasowego zawieszenia broni, będzie zaatakowany przez książąt, którzy już powtórnie połączyli się ze sobą, aby prowadzić dalej walkę o „dobro publiczne i ogólną pomyślność!“ Tym razem jednak walka toczyć się miała z nowym sprzymierzeńcem, mianowicie z książętami połączyli się i Anglicy.
Pierwszy książę Burgundzki dotrzymał słowa, związany przysięgą koalicji i zajął Normandję.
Ale król mając do czynienia tylko z nim jednym, szybkim pochodem uprzedził jego zamiary, zabierając Bayeux, Yire i Coutances.
Czemu jednak przypisać że książę Burgundzki, po tylu stoczonych walkach i ze względu na swe stanowisko wrogie, dotąd nie dał znać o sobie i wcale nie wystąpił jeszcze do boju?
Brakowało jeszcze Anglików. Jakkolwiek miasto Liege zdawało się że jest w ostatnim stopniu agonii, zdradzało pomimo to widoczne dążenie do rozpoczęcia nowego ruchu, zdradzało tajemnie nurtujące je wzburzenie.
Wówczas król powziął myśl nową — mianowicie zdobycia sobie innego sprzymierzeńca, o którym dotąd nie marzył, to jest pozyskania sobie całej Francji.
Zwołał więc stany generalne — celem odnowienia dawno upadłej już tradycji.
Sześćdziesiąt miast przysłało na takowe swoich deputowanych, każde jednego księdza i dwóch laików. Zebrało się więc ogółem sto ośmdziesięciu deputowanych.
— Czy kraj pragnie utracić Normandję, czy pozwolimy na takie obcięcie naszej ojczyzny, zapytał na zebraniu deputowanych król Ludwik XI.
— Nigdy! — odpowiedziano jednogłośnie.
— Więc bardzo dobrze, ale jeżeli Normandję powierzy się mojemu bratu albo księciu Bretańskiemu, to będzie tyle znaczyło, jak gdybyśmy wydali ją w ręce Anglikom.
Rzeczywiście dla zabezpieczenia sobie ich pomocy, wydano im dwanaście miast. Tamci jednak nie tylko domagali się tych dwunasta miast, ale nadto żądali, aby im wypłacano należny żołd.
Żądając tak wiele, nic nie dostali.
Stany generalne nie chciały wierzyć że syn Francji mógł się dopuścić podobnej zdrady.
Król tedy okazał im kopję listu pisanego przez swego brata, stwierdzoną podpisem Warwicka, na wszelki wypadek.
Warwick był zawsze i pozostał wiernym i szczerym przyjacielem króla Ludwika XI. Edward wprawdzie mógł żądać wojny, ale Anglja wcale jej sobie nie życzyła. Król wówczas był tak nic nie znaczącym panem polityki, jaką zamierzył prowadzić, jak gdyby nie rządził w kraju król, ale rządy pozostawały w rękach kobiety, królowej, stojącej zawsze mniej więcej pod wpływem i opieką rady państwowej. Biskupi i lordowie posłali Warwicka do Rouen.
Ludwik XI przyjął go nadzwyczaj uroczyście, uraczył go też swoim zwyczajem, wyprawiwszy na cześć Warwicka nie tylko turnieje i przedstawienie teatralne, tak rozkosznie bawiące oko, nietylko napełnił kieszenie Anglika złotem, ale nadto zaprowadziwszy go do fabryk miejskich sukna i aksamitu rzekł do niego:
— Wybierz sobie co ci potrzeba! Wraz z Warwickem przybyło ci kilku innych anglików. Po za nimi stali lokaje królewscy z kiesami złota, którzy płacili zaraz za wszystko co Anglicy wybierali. Następstwem tego było, że normandzcy kupcy robili wielką różnicę między angielskiemi przyjaciółmi Ludwika XI, którzy dawali im tak olbrzymie zarobki a angielskiemi przyjaciółmi Księcia Burgundzkiego, którzy ich niszczyli, i mówiąc serjo — rabowali.
Ludwik XI przytem, znając doskonale jaką chciwością złota odznaczają się Anglicy, kazał bić wielkie sztuki monety, mające wartość dziesięciu talarów a sztuki te tak były szerokie, że zaledwie jedną można było wziąć do ręki.
W takim właśnie stosunku do Anglii stał Ludwik XI i małżeństwo księcia z Małgorzatą z domu Jork, nie mogło wywrzeć na ten stosunek najmniejszego wpływu; wpływu szkodzącego królowi francuskiemu.
Posłuchajmy jednak co się dalej działo w mieście Liege.
Twierdzono, że Ludwik XI przewidując w krótkim czasie utratę sił, kazał sobie podobno do żył wstrzykiwać krew z dziecięcia; otóż to kłamstwo tak haniebne można było zastosować zupełnie do dzisiejszego stanu nieszczęśliwego miasta Liege.
Oto na miejscu krwi utraconej na tylu polach walki i na szafotach, powrót bannitów stanowił przylew nowej krwi do ich żył, krwi patrjotycznej i daleko gwałtowniejszej niż była ta, jaką utracili.
Znalazło się tych bannitów, tych wygnańców, tak znakomita liczba, że oni sami mogli i już utworzyć dość znaczną armję — armję straszliwą, bo pogardzającą śmiercią! Śmierć była końcem ich cierpień, była jedyną ucieczką pragnieniem tych nieszczęśliwych. Armja wstrętna, wzbudzająca obrzydzenie, bo składająca się z żołnierzy okrytych łachmanami, o brodach starganych, o włosach długich, spłycających im w kędziorach splątanych na ramiona, z bronią ograniczającą się jedynie na wielkich pałkach lub tylko na pikach.
Słyszeli oni, że nieszczęśliwe miasto, że zrozpaczona ludność, postanowiła uczynić ostatni wysiłek i albo zwyciężyć albo umrzeć — zbiegli się więc wszyscy, całemi secinami, całemi tysiącami, aby brać udział w tym akcie ostatecznej rozpaczy, aby razem z nimi umrzeć.
W dniu 4 sierpnia próbowali oni zdobyć Bouillon, ale zostali odparci.
W dniu 8 września zaś weszli do Liege z okrzykiem:
— Niech żyje król!
Być może, tak byli straszni, że miasto Liege byłoby przed nimi zawarło bramy, gdyby rzeczywiście te bramy jeszcze dotąd istniały.
Zastali oni w Liege delegata papiezkiego, poczęli więc go prosić o pomoc i wsparcie. Cierpienie uczyniło ich pokornemi, zanosili więc swe prośby na klęczkach.
— Jesteśmy umierający, mówili do delegata, proś więc za nami, jak za umierającymi. Nie możemy dłużej żyć tem życiem, jakie prowadziliśmy dotąd; życie w lasach to ciężka, krwawa męka. Nie odmawiajcie nam, bo w razie odmowy, nie ręczymy zgoła za siebie!
Legat, który już za miastem Liege wstawiał się u księcia i doznał najzupełniejszej odmowy, pomyślał teraz o użycia do pomocy biskupa.
Rzeczywiście biskup był daleko przystępniejszy niż książę; biskup bowiem miał wspólny z nimi interes. Oni byli zrujnowani, pozbawieni wolności, nie mieli prawa odwołania się ani do sprawiedliwości, ani do sądów — biskup też równie pozbawiony został biskupstwa i praw dawniej mu przysługujących.
Wspólność zatem sprawy połączyła ich ze sobą.
Legat tedy zwołał naczelników i razem z nimi udał się celem odszukania biskupa do Maestricht, i sprowadzenia go, czy dobrowolnie, czy użyciem siły do miasta.
Tymczasem w Perrone rozegrywały się akty wielce tajemniczej, a bardzo ważnej komedji.
Książę Bretoński zebrał armię. Jeżeli jednak zbiór tej armji odbył się w połączeniu z księciem Burgundzkim, to niewątpliwie książę Bretonii czuł się tak silnym, że może działać sam, na własną rękę.
Nagle, nadspodziewanie otrzymał list od króla francuskiego.
Ludwik XI pisze w tym liście że nic dobrego nie może nigdy się stać, używając pośrednictwa obcej osoby, dla tego pragnie koniecznie widzieć się z nim samym, a to celem traktowania w pewnej bardzo ważnej sprawie, jak to już raz miało miejsce w Vincennes. Otóż więc prosi księcia aby mu przysłał „list bezpieczeństwa“ za pośrednictwem którego mógłby swobodnie dostać się do jego obozu.
Podobny wypadek pochlebił niezmiernie księciu, przekonywał bowiem, że nieprzyjaciele mają go za człowieka charakteru rycerskiego i że bez obawy pochwycenia ich w samołówkę, zgłaszają się do niego.
Jakoż odpisał królowi własnoręcznie, dołączając przytem „list żelazny“ równie napisany własną ręką księcia.
Ten „list żelazny“ zachowany został w bibliotece kardynała Richelieu (m. s. 9675). a brzmi jak następuje:
„Możesz pan, jak się panu podoba, przybyć tutaj swobodnie przez Chaulny i Noyon, „niezatrzymując się jeżeli tego nie będzie potrzeba, możesz nadto i powrócić tą samą „drogą, a nikt panu nigdzie nie będzie stawiał „żadnej przeszkody“.
„Pour quelque cas qui soit ou puisse advenir“. (Na wszelki przypadek, jaki zdarzy się lub zdarzyć się może).
8 października 1468 (podpisano) Karol.“
Pamiętajcie dobrze tę datę 8 października, jest ona nadzwyczaj ważną, bo właśnie w tej dacie już całkowicie upłynął miesiąc, dzień po dniu licząc od chwili powrotu wygnańców do miasta Liege.
Król nie wahał się wcale, frazes któryśmy wymienili, nie miał w pierwszej chwili, bez należytego zastanowienia się nad takowym, żadnej, zdawało się dwuznaczności. Na każdy wypadek jaki zdarzy się lub zdarzyć się może książę nie przeszkodzi królowi do powrotu przez Chaulny i Noyon.
Czy wreszcie nie było tego wypadku podczas poprzedniej wojny, że hrabia Charolais, bez najmniejszego orszaku, przybył do Paryża i rozmawiał z królem? Król mógł kazać zamknąć za nim rogatkę, a jego nieprzyjaciel wtedy znajdowałby się tylko o sto kroków od Bastylji. Ale król, człowiek bardzo gładki, król, jak go nazywać by można, obywatel z przekonania, nigdyby w ogóle czegoś podobnego nie uczynił, czy dziwić się trzeba, że Ludwik XI tak samo wierzył i w postępowanie księcia, nie przypuszczając, nie przewidując najmniejszej z jego strony zdrady.
Król tedy wyjechał w najlepszym humorze i nadzwyczaj zadowolony — ostatecznie spełnił on to, co oddawna przyrzekł, mianowicie kazał ściąć Karola de Melun, w nagrodę dokonanej przez niego zdrady.
Być może wybrał on do tej egzekucji naumyślnie tę chwilę, aby podarować Dammartinowi wszystkie dobra pozostałe po skazanym. Ponieważ Francją i swoją armię pozostawiał w rękach dawnego dusiciela ludzi, nie mógł więc w inny sposób okazać mu swej czułości.
Gdyby książę zatrzymał swego gościa, Dammartin miał obowiązek reklamowania go natychmiast.
Wszyscy jednak wzięli za złe królowi, że w podobny sposób ryzykuje i starano się nawet odciągnąć Ludwika XI od tego bardzo niebezpiecznego kroku. Nadaremnie jednak ostrzegli go, o pojawieniu się komety, który zawsze zapowiada jakieś nieszczęście dla głowy koronowanej. Nie dosyć na tem, wyraźnie przecież jakiś prorok czy wróżbiarz, przepowiedział królowi, że umrze gwałtowną śmiercią, król nie słuchał niczego i raz postanowiwszy już się cofać nie chciał.
Dnia 9 października, właśnie nazajutrz po dniu w którym podpisany został list żelazny, a właściwie tego samego dnia, w którym król takowy otrzymał, puścił się Ludwik XI w drogę, w towarzystwie Konnetabla de Saint-Pol, kardynała la Balue, księcia Burbon; pana de Beaujeu, arcybiskupa Ljonu i biskupa Avranches, swego spowiednika.
Straż jego składała się z ośmdziesięciu Szkotów i sześćdziesięciu konnych jeźdźców.
Dodać do tego jeszcze potrzeba Tryxana, wielkiego prewota; Oliviera le Dain, jego golarza, jego lokaja przybocznego, konfidenta i prawdziwe factotum, nakoniec i Galeotti, jego astrologa.
Król żądał aby Filip de Creve-Coeur i p. d’Esquerdes, na czele swych łuczników, wyszli naprzeciwko niego.
Znalazł ich w miejscu umówionem.
Pan de Creve-Coeur oświadczył monarsze że książę już oczekuje go z tej strony małej rzeczki Doing.
— Tedy musimy się spieszyć, rzekł król, bo pragnę wielce co najprędzej ujrzeć mojego kuzyna.
Skoro zaś w pewnem oddaleniu ujrzał księcia, spiął konia ostrogą i popędził galopem, po czem ucałował księcia z całą serdecznością.
Karol w początku przyjął te czułości bardzo obojętnie i chłodno, nigdy nie miał wielkiego zaufania dla Ludwika XI a w tej chwili jeszcze bardziej mu nie wierzył.
Król wszakże zdawał się wcale nie zwracać uwagi na tę obojętność, Ludwik XI objął Karola ręką za szyję i tak obaj obok siebie jechali.
W Perrone król znalazł mieszkanie przygotowane dla niego w domu poborcy podatkowego, mianowicie w zamku, w odwiecznym budynku sięgającym jeszcze XVII wieku i znajdującym się w bardzo zniszczonym stanie.
Zaledwie tedy Ludwik XI owo mieszkanie objął w posiadanie dowiedział się, że armja marszałka Burgundji tylko co przybyła i rozłożyła się obozem pod murami miasta.
Ten marszałek był osobistym nieprzyjacielem króla. Król miał wielu bardzo nieprzyjaciół; ten jednak był najzaciętszym ze wszystkich, najgorszym.
Kiedy Delfin zmuszony był uciekać z Delfinatu, towarzyszył mu marszałek z Burgundji, w nagrodę czego król przy wstąpieniu na tron podarował mu państwo Epinal, ale mieszkańcy nie chcąc wcale podlegać marszałkowi, zastrzegli się w tym względzie w parlamencie, a to opierając się na liście Karola VII, który przy wcielaniu tej krainy do państwa francuzkiego przyrzekł, że nigdy nie będzie ona uważaną jako lennicze dziedzictwo; jako lenność.
Parlament, otrzymawszy odpowiednie w tym względzie instrukcje od króla Ludwika XI przyznał zupełną słuszność mieszkańcom.
Marszałek zaś ze swej strony oświadczył że jako burgundczyk nie uznaje parlamentu paryskiego i w skutek tego miasto mu podarowane zabierze przemocą.
Król upoważnił mieszkańców Epinay do oddania się w opiekę Jana Calabryjskiego, który również był surowym żołnierzem i dzielnie władał szpadą, podobnie jak i sam pan marszałek. Państwo jednak Epinay pozostało przy marszałku do czasu, dopóki król napowrót mu go nie odebrał.
Ztąd ta nienawiść.
Po marszałku Burgundji przybył Antoni de Chateauneuf, pan na Lau, drugi wróg króla, nieprzyjaciel mający do nieprzyjaźni więcej słusznych powodów niż marszałek.
Król niegdyś nadzwyczaj go admirował i naprzód zamianował go szambelanem a następnie podczaszym; lecz podczas wojny o „pomyślność ogólną“ Chateauneuf jakoś zobojętniał i tak zaniedbywał swoje obowiązki, że to wzbudziło aż gniew w królu. Kazał go przyaresztować i odprowadzić do zamku Usson; ale ponieważ niedowierzał ani ryglom, ani zamkom, przeto postanowił dla poprzedniego ulubieńca zbudować więzienie w więzieniu — doszło do tego stopnia że król własną ręką narysował ową klatkę przeznaczoną dla byłego podczaszego. Model owej klatki posłał on bastardowi Bourbon, admirałowi Francji, z poleceniem, aby go najprędzej wykonano, a następnie klucz od takowego jemu samemu doręczono.
Lecz bastard Bourbon, znajdując to podwójne więzienie zbyt okrutnem wysłał do króla taką odpowiedź:
„Jeżeli król w podobny sposób pragnie urządzać więzienia, to winien jest je strzedz sam, osobiście, bo może on robić ze wszystkich ludzi to, co mu się podoba, nawet mięsne pasztety“.
Pan de Chateauneuf został zresztą ostrzeżony, jakie grozi mu niebezpieczeństwo; był on, jak ogólnie utrzymują, kochankiem pani Arcinge, małżonki komendanta zamku i z jej też pomocą zdołał uciec z więzienia.
Król z powodu tej ucieczki wpadł w tak szalony gniew, że kazał pana Arcinge, Raimonnet, syna jego małżonki i królewskiego prokuratora z Urson ściąć.
Ponieważ, jak się pokazało, wszyscy nieprzyjaciele króla w Peronne naznaczyli sobie wspólną schadzkę, przeto przybył także i syn zmarłego księcia Sabaudzkiego, Filip Bresse.
Król począł być niespokojnym; był to bowiem szczególniejszy sposób okazywania honorów gościowi, zbierając w jedno miejsce wszystkich jego nieprzyjaciół.
Być może, przybyli oni tutaj sami, wiedzeni instynktem, jak wilcy, gdy poczują świeżą padlinę.
Ludwik, nie czuł się dość bezpiecznym w domu poborcy podatkowego, u którego został pomieszczony i zażądał mieszkania w starym zamku, w tym zamku należącym niegdyś do hrabiego Herberta, gdzie wasal zamordował swego króla a gdzie wedle tradycji historycznej, w pokoju poprzedzającym sypialnią króla, do dziś dnia na posadzce widnieją świeże ślady krwi zamordowanego króla Filipa Prostomyślnego.
Żądaniu króla bez najmniejszego w tym razie sprzeciwiania się, uczyniono zadość.
Wszyscy jego nieprzyjaciele śmiali się szczerząc swe spiczaste, zgłodzone, spragnione krwi zęby.
Czyliż nie było to prawdziwym dziwem, czy nie było łaskawem zrządzeniem Opatrzności, przyjaznem losu przeznaczeniem, że lis, dostał się sam, dobrowolnie, w zastawione nań żelaza?
Książę nie potrzebował dalej nic zgoła przedsiębrać, jak tylko ów zamek zamknąć i nie otworzyć więcej, albo mógł po prostu swego gościa umieścić w tej sławnej klatce, jaką król Ludwik XI dla innych przygotował.
Lecz Karol dotrzymał słowa; król zaufał mu z całą szczerością, nie może więc zdradzić położonego w nim zaufania; gdy jednak król w Peronne, w zamku hrabiego de Vermandois znalazł się i zamieszkał ten sam pokój, co niegdyś zamieszkiwał „Karol Prostomyślny“, gdy wpatrzył się w ślady owej krwi będącej dotąd na posadzce, niewątpliwie książę mógł się odwołać do pewnych paragrafów zawartego poprzedniego traktatu i uzyskać bez trudności niektóre w tym razie zmiany czy też tylko cząstkowe złagodzenie.
Tymczasem myślano, że do złagodzenia tego przyczynił się przymus.
Przypomnijmy sobie że w d. 8 września przybyli do Liege w wielkiej ilości dawni bannici o czem książę dowiedział się między 10 a 11 września.
Dziś zatem mamy 10 października.
Naraz puszczono pogłoskę, że Humbercourt, jak niemniej biskup z Liege i kanonicy zostali zamordowani.
Czy rzeczywiście książę w to uwierzył, czy też naumyślnie taką wieść rozpuścić kazał
Jeżeli wieść ta sprawdzi się, będzie ona bardziej szkodliwą i zagrażającą królowi francuskiemu Ludwikowi XI niż księciu Burgundzkiemu.
Bo jeżeli rzeczywiście król popierał powstanie w Liege, to obrał dla wybuchu takowego jak najniefortunniejszą chwilę, znajdując się osobiście w obozie nieprzyjacielskiem — jakby wydawał się w ich ręcę.
Jednakże tę politykę podziemną, jakby krecią niepodobna przypisywać tak mądremu i przebiegłemu człowiekowi jak Ludwik XI. Chociaż z drugiej strony ludzie najdalej widzący, często zauważyć nie mogą co się najbliżej w około nich dzieje.
W każdym razie jeżeli rzeczywiście za rozkazem króla Ludwika XI zamordowany został, to znajdzie się on w bardzo niebezpiecznej a najmniej pożądanej kolizji z papieżem, jak niemniej i z księciem Burgundzkim, dzielną szpadą, na którą szczególniej liczył.
Wiadomo przecież że wiadomości te były całkiem fałszywe — wygnańcy nie tylko że nie zamordowali swego biskupa, lecz przeciwnie z wielką czcią i uroczystością go wprowadzili do Mastricht — i nawet jednego ze swoich, który o biskupie wyrażał się jak najniezgodniej, poddali doraźnemu w drodze sądowi i tego na gałęzi drzewa powiesili.
Czy książę wierzył tym pogłoskom, powtarzamy jeszcze raz; czy też sam je rozpuścił, dość, że postępowanie jego było nacechowane tą pewnością, jakby istotnie pogłoski miały rzetelną i słuszną podstawę.
— Ha! zawołał on, więc to prawda, że król francuski dla tego jedynie tu przybył, aby mię sprowadzić na błędną drogę, i uspokoić a tem samem postawić w położeniu wielce niebezpiecznem. Miałem najzupełniejszą słuszność podejrzywać i wystrzegać się tej trującej żmii, odmawiając stanowczo wszelkiego z nim spotkania, to on właśnie swemi podziemnemi, skrytemi intrygami doprowadził do wzburzenia tych biednych, nieszczęśliwych ludzi, ale na świętego Jerzego! mieszkańcy Liege będą przykładnie ukarani i mój kuzyn Ludwik będzie tego bardzo a bardzo żałował!
Dał natychmiast rozkaz zamknięcia bram miasta i nie wypuszczenia nikogo inaczej, jak za osobistem jego piśmiennem zezwoleniem.
Ponieważ jednak sumienie czyniło mu wyrzuty, podał za przyczynę takiego rozporządzenia fakt, że mu skradziono szkatułę z pieniędzmi i kosztownościami, którą koniecznie w jakikolwiek bądź sposób odzyskać musi.
Co zaś do osób zaufanych, do przyjaciół którym wierzył najzupełniej, nie chował zgoła tajemnicy i wyznał szczerze jakiego chwyta się środka i dla czego; mianowicie chodził po mieście mocno oburzony i rozgniewany, zbierając świadków i tym opowiadając jakiej to mianowicie zdrady dopuścił się król, przytem wieści, jakie nadeszły z Liege w tak potworny sposób powiększał, że ogólna nienawiść i pragnienie zemsty obudziła się w jego zwolennikach. Łatwo więc było odgadnąć, że pragnie tym sposobem jak najnienawistniej usposobić ludność dla króla, aby następnie mógł się łatwo wytłumaczyć i zwalić z siebie odpowiedzialność za to, co miał w projekcie uczynić.
Wkrótce też echo tych okropnych wiadomości z Liege, dobiegło aż do sklepień i głębi starego zamczyska, jak niemniej i to że książę z powodu tych straszliwych morderstw, opanowany został niepohamowanym gniewem i wściekłością.
Ludwik słyszał najwyraźniej ruch panujący w salach i w kurytarzach, rozlegający się szczęk broni i kroki żołnierzy. Drzwi zostały zamknięte i zaryglowane — wywoływano głośno, że król jest aresztowany i zostanie tu, jako jeniec.
Przyczyny takiej niespodzianej zmiany zgoła domyślać się nie był w stanie i dopiero nazajutrz dowiedział się o wszystkiem.
Ludwik XI mocno przerażony został swojem położeniem, ale jednak, pomimo to nie tracił odwagi.
Miał on zawsze przy sobie, jak zwykł mówić, swoje kieszonkowe pieniądze, a te kieszonkowe pieniądze wynosiły ni mniej ni więcej, tylko piętnaście tysięcy talarów w złocie. Dał je król pewnemu zaufanemu, aby takowe podzielił pomiędzy członków rady księcia, ale ponieważ uważano go za najzupełniej zgubionego, ponieważ i książę okazał się nadzwyczaj zaciętym i niezbłaganym, przeto większą część tych pieniędzy, ów zaufany króla zatrzymał dla siebie.
W mieście panował wielki ruch, nadzwyczajne wzburzenie, a 12 października doszło do pełnego obawy wyczekiwania, co mianowicie w tym wypadku postanowi książę.
W dniu 13 t. m. a zapamiętać to należy, że w tym dniu już książę mógł doskonale wiedzieć o wszystkiem, a mimo to zwołał swoją radę. Posiedzenie trwało dzień cały i pewną część nocy bez przerwy — rozumie się samo przez się że nieprzyjaciele króla mieli w radzie głosy swobodne.
Król ofiarował mu poprzedniego dnia zaprzysiądz pokój na tych warunkach jakich tylko zażąda, to jest że decyduje się dać wynagrodzenie wszelkie i satysfakcją jakiej zechce wymagać, nadto że towarzyszyć mu będzie do miasta Liege i że złoży odpowiedni okup by mógł powrócić do Francji.
Ale propozycji książę nawet wysłuchać nie raczył, ponieważ na radzie postanowiono aby króla zatrzymać jak dotychczas w więzieniu, sprowadzić jego brata Karola i porozumieć się a nim co do dalszych rządów państwa.
Już poseł do tego przeznaczony gotował się do drogi, już włożył kamasze podróżne, już nawet przyprowadzono mu osiodłanego konia, gdy książę inaczej się namyślił.
Brat, wspomniony wyżej, króla, mieszkał oddawna w Bretanji, miał pewne obowiązki względem księcia, którego był kiedyś gościem czy zatem byłoby politycznem tj. zgodnem z polityką, gdyby Bretańczyka wyznaczono na króla Francji?
Nadto, kiedy król Francji trzymany był pod zamkiem i ryglem, Dammartin i jego armja była zupełnie wolna i gotowa w każdej chwili do wyruszenia w pole.
Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości że sprowadziłoby to straszną wojnę. Dammartin, który odziedziczył władzę po Karolu de Melun, nie wiele mógł rachować na swoich przyjaciół, ale natomiast byłby działał jak istotny przyjaciel króla i wierny jego poddany.
Z tej to przyczyny, skoro posłaniec podnosił nogę do strzemienia, nakazano mu rozebrać się i konia napowrót odprowadzono do stajni.

Koniec tomu drugiego


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.