Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/Vb

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część IV
Rozdział V.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.[1]

Pośród polanki stał dom z kloców, raczej blokhauz; był on widocznie zbudowany dość dawno, a nawet widniały na nim ślady uzupełnień i przebudowali; w głębi stały jeszcze jakieś mniejsze budyneczki, a obok — ogródek dość starannie utrzymany.
Zachodziło słońce....
Na klocu drzewa u wejścia do chałupki siedział Murzyn stary, brzydki, nieco garbaty, istny Quasimodo. Drzemał on na pół.... Dokoła niego uwijał się wielki, czarny pies, zlekka od czasu do czasu poszczekując.
W tej chwili skrzypnęły drzwi blokhauzu.
Ukazała się w nich urocza postać. Było to młode dziewczę lat może 17tu, blondynka o włosach złocisto słomianej barwy i drobniutkich, śliczniutkich rysach twarzy.... Oczy jej błękitne kryły się wstydliwie pod prześlicznemi dużemi rzęsami....
Ukazanie się dziewczęcia odrazu obudziło Murzyna. Wstał pośpiesznie i czekał rozkazu. Pies rzucił się do swojej pani — i łasił się natrętnie. Aż odpędzić go musiała.
— Precz, Zbój! — wołała po polsku — precz z łapami!
Następnie zwróciła się do Murzyna i coś pokazywała mu na migi. Zrozumiał i poszedł za nią....
We wnętrzu blokhauzu panował już nieomal zmrok.
Ustąpił on wkrótce, gdy zaraz u wejścia Murzyn zapalił wiszącą u ściany lampę naftową. I dopiero przy jej świetle można było dostrzedz, że wewnątrz ten dom z kloców był urządzony prawie z komfortem.... Było tu coś więcej, niż komfort, bo miejscami nieomal — przepych.... Zresztą widniały i różne braki.
W ogóle było to wszystko bardzo niejednolite, a przytem — bardzo oryginalne.
Sień np., do której się najpierw wchodziło, była dość obszerna, ale niebielona i bez wewnętrznego oszalowania; ale za to znajdował się tutaj wspaniały przyrząd do zawieszania odzieży, z wielkiem lustrem, bronzami i złoceniami, obok zaś kilka krzeseł stylowych, rzeźbionych....
Dwie duże lampy naftowe oświetlały ten niby przedpokój.
Dwoje prostych drewnianych drzwi prowadziło w bok, na prawo do legowiska Murzyna i psa, na lewo — do kuchni i jadalni.
Wprost znajdowały się szerokie drzwi, zasłonięte ciężką turecką kotarą.... Po za tą zasłoną otwierał się oryginalny widok. Był to największy w tym domku pokój, a urządzono go niejako na wzór namiotu tureckiego. Ściany były tu oszalowane i wybielone, przybrane gustownie materyą wzorzystą; sufit safianem wybity, a od sufitu zwieszał się bronzowy kandelabr o szkłach różnobarwnych. Dwie duże sofy tureckie, parę nizkich krzeseł wyściełanych, trzy stoliczki nizkie, zbiór fajek na ścianie, rodzaj gablotki ze szkłem i świecidłami, wreszcie dwa nieuniknione nowożytne rocking chairs (kolebacze) — oto i całe umeblowanie tego oryginalnego pokoju. Na stołach porozrzucane były gazety, książki i nuty, leżały nawet skrzypce; wreszcie na jednym ze stolików widniała na pół opróżniona butelka whiskey i kieliszek.
Przy tym stoliku kołysał się w fotelu bujającym człowiek lat pięćdziesięciu kilku, o twarzy czerwonej, siwych wąsach i takiejże brodzie.
Był to Morski, inaczej Miller.
Tak jest — to jego znajdujemy w tem niezwykłem otoczeniu.... To on, uciekając przed jakiemiś niebezpieczeństwami czy też postrachami z New Orleans i pragnąc ukryć się choćby na krańcach świata, odnalazł przed 19tu laty, właśnie po wytrzebieniu zbójców z bandy owego „Jima” Boltona przez ludzi szeryfa — ową wysepkę — i tu się osiedlił. Przez pierwsze miesiące nie oddalał się ztąd wcale; żył, jak pustelnik, w ruinie z kloców, którą tu po sobie pozostawili rabusie z bandy krwawego „Jima”.... Później zaczął się wychylać na świat. Przemieszkiwał od czasu do czasu to w St. Joseph, Mo., to w Kansas City, to w innych miastach.... Z jednej z takich wycieczek sprowadził sobie głuchoniemego Murzyna. Ten stał się odtąd stałym mieszkańcem tej sadyby, kucharzem, budowniczym, gospodarzem, dostawcą żywności — wszystkiem. Później znalazł się i pies, jakiś zapewne przodek Zbója, który przed chwilą tak zapamiętale łasił się do młodego dziewczęcia. Wreszcie pewnego razu z dłuższej, bo coś z półrocznej wycieczki Morski przywiózł ze sobą niemowlę, dziewczynkę.
Głuchoniemy Murzyn oczy szeroko, jak wrota, otworzył na ten widok.
Nic nie pomogło. Do dotychczasowych swoich obowiązków musiał dołączyć jeszcze jeden: niańki.... Mamką stała się koza, którą zkądś sprokurował głuchoniemy. I dzieciątko wychowało się jakoś cudem Bożym w tej pustelni. Gdy doszło do lat 5ciu, wyniósł je znowu gdzieś stary Morski, zapewne na wychowanie i wykształcenie pomiędzy ludzi.
Na nowo zawitało dziewczątko na wyspę bezludną, dopiero, jako pannica 15letnia, piękna, wesoła i dobrze rozwinięta.
Na dłuższy czas zamieszkała teraz z Morskim, którego nazywała „tatkiem” — i w owej to epoce, za jej sprawą, nastąpiła istna rewolucya w domku z kloców. Ona kazała przerobić to brzydactwo na coś bardzo oryginalnego. Podług jej gustu został urządzony ten, jak go nazywała „turecki parlor” i jej sypialnia, prześliczne dziewicze gniazdko — i inne pokoiki. Kosztowało to ogromnie dużo trudu: trzeba było potajemnie zwozić różne meble i graty, sam Morski i Murzyn musieli być murarzami i tapicerami, ale te wszystkie trudności były niczem: „Sarenka“ (takiem przezwiskiem wołał ją stary) kazała — wszyscy musieli słuchać...
Od owego czasu zresztą ani ona ani stary Morski nie mieszkali tu stale. „Sarenka” całe miesiące pozostawała na pensyi panien w Kansas City, Mo., gdzie poprzednio ukończyła wykształcenie; Morski podróżował.
Przybywali na wyspę tylko wiecie, niejako na wakacye.
Morski z początku tylko uważał „Cat Island” za kryjówkę. Od lat już czuł się bezpiecznym i włóczył się po świecie; zachowywał zresztą dawną siedzibę i pozory tajemniczości przez przyzwyczajenie. Co więcej, wywiedziawszy się, czyją nominalną własność stanowił ten nieużyteczny nikomu szmat ziemi, kupił go po cichu, a za tanie pieniądze od właściciela — i w razie, gdyby mu kiedykolwiek chciano czynić jakieś kwestye co do prawa zajęcia wyspy, mógłby się wykazać — najprawniejszym w świecie tytułem posiadania.
„Sarenka” stanowiła jednę z jego pociech.
Było to dziewczę dobre i miłe, chociaż z główką trochę po amerykańsku przewróconą. Samodzielną była bardzo. Starego Morskiego, „tatka” swego, kochała ogromnie, a pieściła go razem i mustrowała, jak dziecko.
On, zawsze szorstki i gniewny, przed nią miękki był, jak wosk.
Jednego tylko nie mogła na nim wymódz, aby przestał pić.... Kazania mu nieraz prawiła z tego powodu, kłócili się o to: nic to nie pomagało. Najwyżej, gdy go bardzo przycisnęła do muru, znikał nagle i nie pokazywał się przez całe miesiące.
I w chwili, gdy „Sarenka” weszła do tureckiego „parloru”, stary Morski znajdował się już pod wpływem trunku.
Twarz miał, jak gdyby w płomieniach; oczy przymknięte. Marmotał coś pod nosem — i w kąt pokazywał palcem.... A gdy zabłysło światło lamp, zapalonych przez Murzyna, podniósł się nagle na fotelu, wyprostował — i zawołał wielkim głosem:
— Co to?
Ale „Sarenka” już stała przy nim.... Położyła mu pieszczotliwie małą rączkę na czoło — i uspakajała:
— Nic.... nic.... ty, stary krzykaczu, tatku niegodziwy.
Powoli uspokoił się, opadł znów w fotel — i tylko dość ciężko dyszał. Ona gładziła go wciąż po głowie — i mówiła:
— Widzisz.... znów piłeś za dużo.... Znów masz przywidzenia. Do czego to podobne? Wziąć tamto?
I wskazała na butelkę z wódką.
— Nie! — odrzekł Morski i na twarzy jego wybił się gniew.
Ona znów pieściła go i prosiła. Ale on aż się uniósł..... Tupnął nogą — i krzyknął brutalnie:
— Dość tego... Chcę pić jeszcze. To mi gasi ten piekielny ogień w żołądku.... Nalej mi jeszcze i idź sobie precz!
Dziewczynka umilkła i posmutniała. Zrobiła, co kazał — i usunęła się na bok. Stary wypił kieliszek whiskey i znów legł w fotelu nieruchomy....
Serce małej Amerykanki buntowało się przeciw podobnemu traktowaniu jej choćby przez najukochańszego „tatkę”. Przecież ona jest lady... Wprawdzie on otacza ją dostatkiem, czyni zadość wszelkim jej kaprysom, ale dla czego ją i siebie taką okrywa tajemniczością, dla czego nic nie powie nigdy o jej matce, dla czego traktuje ją czasem, jak niewolnicę? Wszakże ona, gdyby o to szło, mogłaby sama zarobić sobie na życie.... Miss Hunter (właścicielka pensyi w Kansas City, Mo.) mówiła nieraz, że gotowa jej dać w każdej chwili miejsce nauczycielki.
Myśli podobne już parę razy, w podobnych okazyach, przychodziły do głowy „Sarence”, ale prędko ulatniały się.... W gruncie rzeczy była to wielka trzpiotka.
I teraz szybko gniew ustąpił.
Stary Morski, po chwili milczenia, odezwał się:
— „Sarenko”! Co robisz?
— Nic.
— Chodź ino tutaj....
Zbliżyła się, a on wziął ją na kolana — i ucałował jej ręce.... Wzdrygała się jeszcze trochę, mówiąc: „fe... fe... wódka od tatula śmierdzi”, — ale w końcu dała się przebłagać.
— Zagraj mi co.... — rzekł wreszcie.
Zeskoczyła z jego kolan i wzięła skrzypce. Naumyślnie nauczyła się grać na tym instrumencie, gdy się pokazało, że fortepianu na wyspę sprowadzić nie było podobna.... Zagrała mu jakąć melodyę smutną i rzewną, a chwilami buntującą się dziko; zdawałoby się, iż wylewa z serca resztę goryczy, którą ją napoiło przed chwilą postępowanie ojca.
Morski słuchał przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie żachnął się na nowo.
— Dość.... dość tego! — zawołał — Zwaryować od tej muzyki można.... Czy dyabeł w twoich tam skrzypcach siedzi, że tak jęczy?..
Urwała nagle i skrzypce upadły jej na dywan, pokrywający podłogę.
Znów przez chwilę trwało niezręczne milczenie; Morski znów je przerwał:
— Przeczytaj mi co lepiej... — rzekł.
— Po angielsku?
— Nie.... po polsku. Tam na stole leży numer „Czerwonej Jutrzni”. Podłe pismo... anarchistyczne, ale czasami bywa zabawne.
Gazety polsko-amerykańskie, których Morski pliki całe odbierał na poczcie w St. Joseph, Mo., były drugim, po dawniejszych wizytach nowojorskich, łącznikiem jego z Polonią amerykańską. Przez nie wiedział, co się śród Polaków działo — i szczerze nieraz śmiał się z ich, jak ją nazywał, „głupoty”.
„Sarenka” wzięła gazetę i zaczęła czytać.
Czytała płynnie, choć z akcentem cudzoziemskim, zwykłym bardzo u Polaków, urodzonych w Ameryce i wychowanych między obcymi. Akcent ten zachowała, pomimo gorliwego oddawania się nauce języka polskiego i pomimo licznych lekcyj, udzielanych jej specyalnie przez jakiegoś emigranta profesora z Polski, który dziwnym trafem zabłąkał się do Kansas City. Swoją drogą ten akcent obcy nadawał głosowi „Sarenki” wdzięk duży.
Czytała rzeczy, które ją wcale nie obchodziły: kłótnie rynsztokowe, plotki i potwarze na księży, deklamacye anarchistyczne, pozbawione sensu, korespondencye, wiadomości o rozruchach parafialnych, przedruki ztąd i zowąd pochwytane bez ładu i bez krytyki — słowem to wszystko, co stanowi, na nieszczęście, treść niektórych szpargałów w Ameryce.
Stary słuchał w milczeniu.... Chrząkał tylko od czasu do czasu — i podśmiewywał się.
Naraz „Sarenka” figlarnie zawołała:
— Acha, coś tutaj ciekawszego.... Portret jakiegoś ładnego chłopca.... Jak Bozię kocham, przystojny!
— No.... czytaj.... czytaj.
Zaczęła czytać. Był to znów artykuł o Homiczu, przetłumaczony z jednej z gazet angielskich i opatrzony ryciną od niej pożyczoną. Tego artykułu stary Morski nie słuchał już spokojnie. Kręcił się w fotelu — i co chwila to przerywał jakiemiś wykrzyknikami. Gdy zaś „Sarenka” doszła do zakończenia artykułu, gdzie wymieniony był chicagoski adres Szczepana, porwał się z fotelu.
— Ach, ach! — zawołał głośno, a po chwili dodał już spokojniejszym tonem — I mówisz, że tam jest portret?
— Tak....
Wyrwał jej z rąk gazetę — i przez chwilkę przyglądał się wizerunkowi.
Widocznie już wytrzeźwiał....
— A no, moja dziewczyno — rzekł wreszcie — dziś, zaraz musimy ztąd wyjechać. Wybieraj się w drogę.
Podziw wybił się na twarzy „Sarenki”, podziw i niezadowolenie. Zkąd? co? jak? — taka nagła decyzya? Wszakże przybyli tu zaledwo przed trzema dniami i obiecywali spędzić w tem ustroniu jakie pięć lub sześć tygodni. Umyślnie odmówiła udziału w jakiejś wyciecze do koleżanki na wieś, wymyśliła nawet specyalne kłamstewko, ażeby tę odmowę usprawiedliwić.... Tak liczyła na dobrą, serdeczną zabawę ze starym „tatkiem” i z brytanem Zbójem.
Tymczasem wszystko stracone; trzeba wracać do miasta.
— Tatku.... — zaczęła.
Ale stary ani chciał słyszeć. Uszy zatknął — i pochylając się nieco na krótszej, kulawej nodze, prawą tupał gwałtownie.
— Nie.... nie.... nie chcę słuchać, nie mogę słuchać. Czasu nie mam. Interes, nagły i niespodziewany interes zmusza mnie do wyjazdu. Od tego zależy wszystko: życie moje — i twoja przyszłość.
Biedna „Sarenka” już nie nalegała.... spuściła tylko głowę, jak lilia uwiędła — i przystąpiła do porządkowania swych pakuneczków.
W pół godziny potem, pod sklepieniami drzew, zwieszających się nad wodą, ślizgała się w ciemności łódź cicho; pluskała fala od uderzeń wiosła; a w łodzi odzywał się ledwo dosłyszalny szept:
— Tateczku, tateczku — szeptała żałośliwie „Sarenka“ — obiecałeś mi tym razem powiedzieć wszystko... o mateczce.. o tobie, dla czego mieszkasz w tem odludziu.... dla czego ciągle podróżujesz... co ze mną będzie? Obiecałeś — i nie dotrzymałeś. Uciekasz znów w świat.... daleko.
Morski odpowiedział głosem przyciszonym:
— Ciszej, dziecino....Powiem ci to przyszłym razem, stanowczo, ostatecznie.
— I kiedy to będzie?
— Bo ja wiem....
Przeciągły, cichy pocałunek zakończył tę rozmowę. Oczy Morskiego tym razem na prawdę wezbrały — łzami.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W części IV. są dwa rozdziały o numerze V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.