Kapitan Paweł/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kapitan Paweł
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1842
Druk Drukarnia J. Wróblewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. F.
Tytuł orygin. Le Capitaine Paul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.



CHOCIAŻ czytelnicy nasi zapewne z poprzedzającego opowiadania zrozumieli, co się działo przez te sześć miesięcy z naszemi bohaterami, jednakże muszę dodać kilka szczegółów, potrzebnych dla zrozumienia wypadków, które mają nastąpić.
Wieczorem po odbytéj potyczce, którą pomimo małych naszych wiadomości w marynarce, staraliśmy się wystawić przed oczami czytelników, Lusignan opowiedział Pawłowi cały bieg swego życia: było one proste i bez przygód; miłość głównie go zajmowała i stanowiła jego całą rosksz i całą boleść. Niezależne i awanturnicze życie Pawła; jego położenie za obrębem wszystkich wymagań; jego kaprysy, gardzące wszystkiemi prawami; jego królewskie zwyczaje na pokładzie okrętu, natchnęły go zbyt wielkim uczuciem prawa natury, aby miał ku Lusignanowi wypełniać dane sobie rozkazy; zresztą Paweł, chociaż na kotwicy stojąc wywiesił banderę Francuzką, należał jednak do marynarki Amerykańskiéj, któréj sprawy chwycił się z zapałem; nie przestał więc krążyć po kanale Manche; lecz nie znalazłszy roboty na Oceanie, wylądował w Vhite-Hayen w małym porcie hrabstwa Cumberland, na czele dwudziestu ludzi, między któremi znajdował się i Luzygnian, zdobył twierdzę, zagwoździł działa i spaliwszy okręta kupieckie, które były w przystani, wypłynął na otwarte morze. Ztamtąd skierował się ku brzegom Szkocyi, w celu porwania hrabiego Selkirk i uwiezienia go jako zakładnika do Stanów Zjednoczonych; lecz zamiar ten nie udał się dla nieprzewidzianéj okoliczności, bo hrabia był wtedy w Londynie. W tych wszystkich wyprawach Luzygnian, pomagał mu z tą odwagą, którą widzieliśmy w nim w bitwie Indyanki z okrętem Drakę i nieraz Paweł dziękował, że los dał mu podobnego więźnia. Lecz niedoś ćbyło uchronić Luzygniana od Cayenne; potrzeba było przywrócić mu honor: a dla naszego młodego awanturnika, w którym czytelnicy poznają zapewne sławnego korsarza Pawła Jones, było to łatwiéj, jak komu innemu, gdyż wysłany przez Ludwika XVI przeciw Anglikom, miał wrócić do Versalu i zdać sprawę z swej podróży.
Paweł stanął na wschodzie niedaleko d’Auray, a pierwsza wiadomość, którą powzięli, było małżeństwo Małgorzaty z baronem Lectoure. Luzygnian sądził się zapomnianym, a w pierwszym zapędzie rozpaczy, chciał udać się do zamku, lecz Paweł zmusił go słowem honoru, iż dopóty nie wyjdzie na ląd, dojpóki nie odbierze od niego wiadomości; potem zapewniwszy się, że małżeństwo to nie nastąpi aż za piętnaście dni, udał się do Paryża i przyjęty został z radością od króla, który obdarzył go szpadą z rękojeścią złotą i ozdobił krzyżem wojskowym. Paweł korzystając z dobroci króla, opowiedział mu życie Luzygniana i otrzymał dla tegoż nietylko przebaczenie, lecz za zasługi Wielko-Rządztwo Gwadalupy. Wszystkie te zabiegi, nie dały mu stracie z oczu Emanuela. Uwiadomiony o jego odjeździe, pośpieszył zanim i przybył w godzinę po nim do zamku d’Auray. Widzieliśmy jakim sposobem dowiedział się o jéj niezmiennych uczuciach dla Luzygniana, oraz jak tegoż zastał przed chatą rybacką.
Dwaj młodzieńcy pozostali razem aż do zmierzchu. Natenczas Paweł mający dowiedzieć się tajemnicy swego urodzenia, udał się drogą ku zamkowi d’Auray, a potem zwrócił się ku laskowi przyległemu.
Przed godziną nim Paweł opuścił Luzygniana, inna osoba poprzedziła go do tego, który mu miał odkryć jego urodzenie; tą inną osobą była margrabina d’Auray, którą raz widzieliśmy w naszem opowiadaniu. Była jak zawsze ubrana czarno, na głowie miała tylko zarzucony czarny welon, który ją całkiem pokrywał; zbliżała się ona powolnym krokiem do domku, zamieszkanego od dwudziestu lat przez starca, któremu świadczyła swe łaski: te dobrodziejstwa, świadczone mu były zawsze z tą zimną i ponurą twarzą, któréj nic nigdy nie rozjaśniło; nawet sama litość nie zmieniała jéj rysów.
Twarz margrabiny była jeszcze bardziej ponurą jak zwykle. Drzwi chatki były otwarte, jakby dla wpuszczenia ostatnich promieni zachodzącego słońca, była pustą. Margrabina weszła, powiodła wokoło wzrokiem, a jakby pewna, że ten do którego przyszła, nadejdzie niedługo, postanowiła czekać. Usiadła.
Pozostawała w niemej postawie z pół godziny, gdy w tem ktoś wszedł, powstała i głosem drżącym rzekła:
— To ty Achard? czekałam cię od pół godziny, gdzie byłeś?
— Gdyby pani margrabina postąpiła była z pięćdziesiąt kroków, byłaby mnie zastała pod wielkim dębem w lasku.
— Wiesz, że nigdy nie chodzę w tamtą stronę, rzekła ozięble margrabina.
— To źle, ktoś jest w niebie, co ma prawo do naszych modlitw, a który może dziwi się, że nie słyszy niczyich więcéj, tylko starego Acharda.
— I któż ci powiedział, że ja się nie modlę? odrzekła margrabina, czy sądzisz, że umarli żądają, aby ciągle klęczyć na ich grobie?
— Nie, rzekł starzec — ze smutkiem, nie sądzę umarłych tak wymagającemi; lecz sądzę, że gdy jest na świecie co kochamy...
— Lecz, przerwała margrabina, jeżeli ta miłość była występną!
— Ale Bóg przebaczył temu występkowi!
— Tak przebaczył! pomruknęła margrabina, lecz gdyby świat wiedział to co Bóg, czyby tak przebaczył jak on?
— Świat! zawołał starzec, tak pani, dla świata poświęciłaś wszystko, wszystko; miłość kochanki, uczucia żony, matki i bliźnich!... Świat! to on cię przybrał w te suknie żałoby, pod któremi chciałaś ukryć twe udręczenia! Miałaś słuszność, gdyż potrafiłaś go omamić, a twoje cierpienia wziął za cnotę.
Margrabina podniosła głowę z bojaźnią i odsłoniła fałdy zasłony, aby przypatrzyć się temu, który do niéj tak mówił; a nie mogąc nic wyczytać z spokojnéj twarzy starca, rzekła:
— Mówisz do mnie z goryczą, tak jakbyś osobiście miał mi co do wyrzucenia. Czylisz nie dopełniłam którejkolwiek z mych obietnic? Ludzie, którzy ci usługują, nie sąż ci posłuszni?
— Daruj pani! jestto smutek, nie gorycz, który przemawia przez usta starości, powinnaś wiedzieć, że to są boleści niemogące być nikomu powierzone: łzy, które nie powinny płynąć. Tak nie mam się czego uskarżać. Od czasu jak przez szczególny traf nieproszona, sama mi ofiarowałaś mieć opiekę nademną, nigdy nie zapomniałaś twego przyrzeczenia, a ja jak stary prorok, widziałem na^et przychodzącego anioła.
— Tak, wiem o tem, rzekła margrabina, że Małgorzata często! towarzyszy służącemu przeznaczonemu do twéj usługi i z roskoszą widzę jéj starania i przyjaźń dla ciebie.
— Lecz i ja zdaje mi się dotrzymałem mych przyrzeczeń. Od dwudziestu lat oddalony od ludzi... nie ma w tym domu żadnej żyjącéj istoty, tyle obawiałam się o ciebie, aby czasem w niespokojnéj nocy...
— Tak, i tajemnica została zachowaną, rzekła margrabina, kładąc rękę na ramieniu Acharda; lecz czasem może to milczenie dwudziesto letnie, jedna chwila!...
— Tak! rozumiem: drżysz, lękasz się, aby czasem z świata nie wrócił człowiek, mający prawo dopominania się o nią, a któremu nie mógłbym nic zataić. Ah! zbladłaś na samą myśl! Lecz bądź spokojną, ten człowiek jeszcze dzieckiem uciekł ze szkół, w których go umieściliśmy i od dziesięciu lat nie wiedzieć co się z nim stało; opuszczony sam pośród tyla ludzi, może stracił list ojca; znak po którym go poznać!
— Jesteś okropny Achardzie! odrzekła margrabina, mówić podobne rzeczy matce; powiedz mi: tajemnica, któréj nie znał do dwudziestu lat, jeżeli ma sposób do życia. jestże mu potrzebną dwudziestym piątym roku? Wierz mi, lepiej niech pozostanie w niewiadomości, tak jak dziś.
— Jak dziś? jestem pewny..,, że jest szczęśliwy; lecz starzec kłamać umie.
— Wierz mi! powiedz mu lepiej, jego matka umierając połączyła się z ojcem (chociaż z największą radością przycisnęłabym go do serca), i że umierając poleciła go swéj przyjaciółce, margrabinie d’Auray, w któréj znajdzie drugą matkę.
— Rozumiem cię pani! rzekł uśmiechając się Achar: już to nie pierwszy raz z ust twoich słyszę podobną mowę, tylko dziś mówisz otwarcie, a gdybyś mnie tak nie znała, ofiarowałabyś mi zapewne jakie wynagrodzenie, aby zdradzie ostatnią wolę tego, który leży tak blisko nas...
Margrabina chciała mu przerwać.
— Słuchaj pani! odrzekł starzec podnosząc rękę, o ile byłem wierny w dotrzymaniu obietnic margrabinie d’Auray o tyle zostanę wiernym w dotrzymaniu hrabiemu Morlaix. Dzień, w którym syn jego czyli twój, przyjdzie i okaże znak z żądaniem, abym mu wyjawił tajemnicę, powiem mu ją. Co do papierów tyczących się go, a które mają mu być wręczone, dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. Tajemnica jest tu! i starzec pokazał swe serce. Żadna siła ludzka od dwudziestu lat nie potrafiła jej wydobyć, tak tez żadna moc nie potrafi wstrzymać. Te papiery są w téj szafie, a klucz od niéj jest przy mnie, a tak kradzieżą lub morderstwem, możesz tylko sobie przywłaszczyć.
— Ale, rzekła margrabina na wpół podnosząc się na krześle, możesz pierwéj umrzeć nim mój mąż, starcze! Jeżeli jest słabszy jak ty, ty jesteś starszy jak on, cóż więc stanie się z papierami?
— Księdzu, który będzie przy mem skonaniu, oddam jako tajemnicę spowiedzi.
— Tak, więc moje cierpienia nie skończą się aż do śmierci!... starcze! posiadasz moją tajemnicę!... czyń co chcesz!... Jesteś panem a ja sługą!... Bądź zdrów!...
Margrabina wyszedłszy, udała się drogą do zamku.


∗             ∗

— Tak! rzekł starzec patrząc za odchodzącą, masz serce kamienne nieczułe na wszystko!
— Dobrze wyrozumowano, rzekł głos, na moje słowo, mówisz jak stoik!
— Achard obrócił się i ujrzał Pawła, Który wchodził gdy margrabina wychodziła, nie będąc od tejże spostrzeżonym, gdyż była mocno zamyśloną; zbliżywszy się, i słysząc Acharda rozmawiającego, ze zwykłą sobie wesołością potwierdził jego rozumowanie.
— Za pozwoleniem pańskiem, rzekł starzec, widząc naszego awanturnika z jedną nogą na progu a drugą za drzwiami; kto jesteś?
— W tej chwili rzekł naiwnie, jestem dziecięciem losu, mającym cały świat za braci, za ojczyznę, i nieposiadającym nic więcéj, tylko to co sam dla siebie uczyniłem.
— A czego szukasz — rzekł Achard uśmiechając się na widok spokojnej i wesołéj twarzy młodzieńca.
— Szukam o pięćset kroków od Zamku d’Auray, domku, który bardzo jest podobny do tego, a gdzie mam znaleźć starca, którym ty może jesteś.
— Jak się nazywa?
— Ludwik Achard.
— To ja jestem.
— Chwilo szczęśliwa! oto jest do ciebie list od mego ojca, który mówi, że jesteś poczciwym człowiekiem.
— Co ten list zawiera? zawołał starzec zbliżając się z iskrzącemi oczami do młodego kapitana.
— Oto to, rzekł kapitan łamiąc pieczątkę i pokazując połowę złamanéj monety weneckiéj, której masz mieć połowę.
Achard wyciągnął rękę machinalnie i rzekł po chwili.
— Tak, to ten sam pieniądz, a jeszcze więcéj, wielkie podobieństwo... zawołał z płaczem.
— O! moje dziecię!... o! mój Boże!...
— Co ci jest? Paweł wstrzymując starca, upadającego pod ciężarem wzruszenia. — Czyli nie wiesz o tem, że jesteś żyjącym obrazem twego ojca, za ktorego poświęciłbym ostatnią kroplę krwi, jak to uczynię dla ciebie, jeżeli będziesz żądał! — A więc pocałuj mnie stary przyjacielu! rzekł Paweł biorąc Acharda w swe objęcia, gdyż uczucia twoje nie zmieniły się między grobem ojca, a kolebką syna. Kto chce niech będzie mym ojcem. Mówisz, że jestem podobny do niego, czy z duszy? czy z twarzy? — Ze wszystkiego, rzekł starzec ściskając go, miał tę samą dumę, ten głos, ten ogień w oczach, tę szlachetność w sercu. Lecz dla czego nie przybyłeś wcześniéj! były w mem życiu smutne godziny, któreby twa obecność rozproszyła.
— Ponieważ, ten list kazał mi się zgłosić gdy będę miał lat dwadzieścia pięć a które niedawno skończyłem... bo przed godziną.
Starzec spuścił głowę i pogrążył się w dumaniu, przypominając sobie przeszłe życie i wypadki.


∗             ∗

— Już! rzekł starzec podnosząc głowę, już jest dwadzieścia pięć lat, a mnie się zdaje, że to dopiero wczoraj, urodziłeś się w tym domu, otworzyłeś oczy w tym pokoju.
I starzec wskazał ręką na drzwi prowadzące do innéj części mieszkania.
Paweł zdawał się rozmyślać; potem patrząc około siebie, i jakby coś przypominając sobie:
— Wtem pokoju? rzekł, zamieszkiwałem go aż do pięciu lat, nieprawdaż?
— Tak! rzekł starzec.
— Pozwól mi, mówił Paweł, opierając głowę na ręku, pozwól mi przypomnieć sobie, gdyż zdaje mi się, że pamiętam jak przez sen; czy nie ten... słuchaj?
— Mów moje dziecię! odpowiedział starzec.
— Jeżeli ten, powinno w nim być na prawo... wchodząc... w kącie.... łóżko... z zielonemi firankami?
— Tak.
— Krucyfiks w głowach łóżka?
— Tak.
— Na prost szafa z książkami, między temi wielka Biblia, z obrazkami niemieckiemi?
— Oto jest, rzekł starzec, pokazując leżącą na stole książkę.
— Ah! to ta sama! zawołał Paweł, przyciskając swe usta do księgi.
Oh! szlachetne serce! mówił starzec. Dzięki ci o! Boże!
— Potem, rzekł Paweł, wtem pokoju jest okno wychodzące, na morze, a na tym morzu trzy wysepki.
— Tak, wyspa d’Hout, d’Houdic i Belle-Ile-en-Mer.
— To ten sam! zawołał Paweł, rzucając się ku drzwiom; lecz widząc, że starzec chce iść za nim; — Nie, rzekł zatrzymując go... pozwól mi wejść samemu. Potrzebuję samotności. Wszedł zamykając drzwi.
Zatrzymał się chwilę, powiódł wzrokiem wokoło pokoju i ujrzał go takim, jakim go opisał, gdyż starzec zachował go bez żadnej zmiany. Paweł, któregoby obcy wzrok zatrzymał, pewny że jest sam, zbliżył się do krucyfiksu ze słoniowej kości, upadając na kolana, jak to czyni! pierwéj rano i wieczór, przypomniał siebie jedną z tych modlitw, które co dzień zanoszą się za tych, którzy dali nam życie. Ileż-to kolei przebiegł przez te upłynione dwadzieścia lat, ile to razy chmury okryły to niebo tak czyste w jego młodości. Ileż-to razy wiatr zmienny miotał jego okrętem. A teraz z wiarą, nieustraszony, na klęczkach przed obrazem Zbawiciela, błagał go za swych życiodawców. Długo był pogrążony w swych zadumaniach; potem wstał i poszedł do okna. Noc była piękna i spokojna, księżyc świecił wcałém blasku posrebrzając morze, trzy wyspy dawały się widzieć na Oceanie. Przypomniał sobie ile-to razy w młodości stawał w temże miejscu, patrząc na ten że sam widok, ścigając nieraz wzrokiem jaką łódkę, spokojnie płynącą. Jego serce przygnębione tylu wspomnieniami, szczęścia i przeciwności, nie mogło dłużéj znieść tego ciężaru, opuścił głowę, a dwa strumienie łez trysnęło z oczu jego. W tejże chwili uczuł, że go ktoś wziął za rękę: byłto starzec. Chciał ukryć swe wzruszenie; lecz jakby wyrzucając sobie, chwilową słabość z twarzą zroszoną łzami, obrócił się do niego.
— Płaczesz moje dziecko?
— Tak płaczę, rzekł Paweł, czegóż mam się wstydzić? Tak patrz na mnie, płaczę. Chociaż widziałem wżyciu okropne rzeczy... widziałem jak burza miotając moim okrętem, raz wznosiła go w górę, drugi raz pogrążała w otchłani; widziałem ludzi padających około mnie; słyszałem krzyki rozpaczy i śmierci tych, z któremi pierwéj wieczerzałem! Aby odebrać ich ostatnie pożegnanie, musiałem iść pośród gradu kul, po ziemi, gdzie za każdym krokiem napotykałem krew! moja dusza była spokojną, oczy nie były łzami zroszone. Lecz ten pokój, który zachowałem w pamięci, w którym odebrałem pierwsze pieszczoty mego ojca, a którego już nie ujrzę! i ostatnie pocałowanie, niechcącéj może mnie już więcéj widzieć matki, — ten pokój, jest to jak jaka świętość, jak kolebka i grób, nie mogę nań patrzeć bez wzruszenia, trzeba, abym płakał.
Starzec uściskał go; Paweł położył głowę na jego ramionach i rzewnie płakał. Starzec przemówił.
— Masz słuszność, ten pokój jest zarazem kolebką i grobem! tu urodziłeś się i tu odebrałeś ostatnie pożegnanie: błogosławieństwo umierającego ojca.
— Więc umarł?
— Tak umarł.
— Powiesz jakim sposobem?
— Powiem ci wszystko.
— Po chwili! dodał Paweł, biorąc krzesło i siadając przy oknie. Teraz nie mam mocy cię słuchać, pozwól mi przyjść do siebie, a potem opowiesz mi. Oparł się ręką i zwrócił oczy na morze.
— Piękna jest noc na Oceanie, tem bardziej gdy go oświeca księżyc, jak teraz mówił głosem powolnym. To jest spokojne, jak wieczność. Nie wiem czy człowiek mający przyjemność w podobnych widokach może się lękać śmierci. Mój ojciec umierał z odwagą, nieprawdaż?
— Tak jest! odpowiedział z dumą Achard.
— Spodziewałem się tego.
— Byłto przystojny młodzieniec, jak ty, rzekł Achard spoglądając wzrokiem smutnym na Pawła, był w twoim wieku.
— Jak się nazywał?
— Hrabia de Morlaix.
— A zatem i ja pochodzę z szlachetnéj rodziny. I ja mam tarcz z herbem, jak ci wszyscy młodzi magnaci brutale, którzy pytali się mnie o pargaminy, gdy im pokazywałem me rany!
— Poczekaj młodzieńcze, nie wbijaj się tak w dumę, gdyż nie powiedziałem ci nazwiska téj, któréj winieneś życie i nie zapominaj o tajemnicy okrywającéj twe urodzenie.
— Dobrze, powiedz mi imie méj matki, z uszanowaniem przyjmę je, powiedz jak się nazywała?
— Margrabina d’Auray, odrzekł ze smutkiem Achard.
— Co mówisz, zawołał Paweł zrywając się.
— Prawdę.
— A zatem, Emanuel moim bratem, Małgorzata moją siostrą.
Znasz ich więc już? zawołał starzec zdziwiony.
— Miałeś słuszność starcze, rzekł Paweł siadając na krześle. Bóg! wie co chce! a to co chce, dawno napisane.
Nastąpiła chwila milczenia, potem Paweł, podnosząc oczy zatopił je w starcu i rzekł:
— Mów, gotów jestem słuchać cię!

Koniec Tomu Pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.