Kapitan Czart/Tom II/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom II
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX

W zajeździe sławetnego Gonina rozmawiali z sobą Marota i Sulpicjusz. Było to w tym samym czasie, gdy Cyrano zniewalał Rolanda do podpisania wiadomego aktu.
Po raz pierwszy dopiero po przyjeździe sekretarz i tancerka znaleźli się sam na sam i mogli porozumiewać się bez obawy żarcików Sawinjusza i natrętnej ciekawości gospodyni.
Sulpicjusz usiadł naprzeciw Maroty przy jednym ze stołów izby gościnnej i podczas gdy jespan Gonin drzemał w kącie, młodzi wyjawiali sobie wzajem swe myśli i projekty.
— Panie Castillanie — odezwała się wreszcie tancerka — jutro rano muszę już podziękować panu de Cyrano za gościnność i pożegnać was wszystkich.
— Już jutro? To być nie może!
— Może być i być musi. Nie mogę tu przecie mieszkać. To było dobre w pierwszej chwili po przyjeździe; teraz już jednak wypada mi wracać do swoich.
— Gdzież oni są? — zapytał Sulpicjusz z pewnym niepokojem.
— Zapewne w Paryżu. Gdym opuszczała towarzystwo nasze w Orleanie, dyrektor mówił mi że zamierza na najbliższy jarmark przybyć do stolicy.
— Czy ten rodzaj życia nęci cię jeszcze, Maroto?
— A jakiż inny może z nim się równać pod względem wesołości i swobody?
— Ależ, mała niewdzięcznico! — szepnął Castillan, ujmując rękę dziewczyny i silnie ją ściskając czyż zapomniałaś, że cię kocham!
— I ja kocham cię — odrzekła tancerka z uśmiechem na ustach — i spodziewam się, że o tem nie wątpisz?
— Jakże nie mam wątpić, skoro mówisz, że mnie porzucisz! Ach, Maroto, będziesz przyczyną mojej śmierci!
— Cóż chcesz zatem, abym zrobiła?
— Abyś pozostała.
— Cóż znów! — zawołała cyganka, uderzając nogą z niecierpliwości. — To niepodobna! Bo pytam; czyż mógłbyś mnie poślubić?
Castillan przez długą chwilę nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
Nigdy nie zadawał sobie jeszcze tego pytania.
Marota przerwała pierwsza milczenie.
— Jestem szczera — rzekła — i wiem, czego mam prawo spodziewać się.Nie poślubia się takich dziewczyn, jak ja. Choćbyś ty nawet chciał tego, ja musiałabym odmówić. Wiem też, że gdy zajdzie konieczność zerwania tego związku, ty uczynić tego nie potrafisz. Znam się na tych rzeczach lepiej od ciebie!
— Nie ty mnie nie kochasz! — poskarżył się Castillan, pragnąc, aby rozmowa inny kierunek przybrała.
— Jeszcze! Posłuchajże, co ci powiem. Nie jesteś dzieckiem i potrafisz mnie zrozumieć.
Był raz mały pazik, który nosił, nie pomnę już, jakie imię, ale którego główka była równie żywa, jak serce poczciwe.
Pewnego dnia, przechodząc ścieżką między zbożem, pazik ten usłyszał śpiewającego prześlicznie skowronka.
Ptaszek zerwał się za nadejściem chłopca i wysoko, aż pod samo niebo, uniósł swe najpiękniejsze tony; pazik zaś zapragnął koniecznie go posiąść.
Przyzywał ptaszynę głosem tak miłym, tak miłym, aż sfrunęła z wysokości i usiadła tuż przy nim.
Chłopiec zbliżył się ostrożnie i ukląkł na murawie, która rosła na brzegu ścieżki.
O kilka kroków od niego skowronek skakał wśród zboża, lekki i wesoły, nie czując żadnej trwogi wobec chłopca, ptaszki bowiem posiadają instynkt, który ich nigdy nie zawodzi, ten zaś ptaszek odgadł odrazu, że mu nie chcą żadnej krzywdy wyrządzić.
Pazik wyciągnął zwolna rękę i skowronek pozwolił się pochwycić.
Serduszko ptaszyny biło szybko pod ręką chłopca — nie ze strachu jednak bynajmniej.
Wszakże wiedział skowronek, że jedno poruszenie skrzydełek może przywrócić mu wolność i unieść go daleko od pazia.
Chłopiec wziął ptaszka z sobą, dumny ze swej zdobyczy, nakarmił go świeżem ziarnem i czystą wodą, i dużo czasu spędził na głaskaniu jego piórek, miękich jak jedwab, oraz na pokrywaniu pocałunkami jego główki maleńkiej.
Skowronek, rychło oswoiwszy się, podlatywał wesoło i śpiewał pazikowi swe najpiękniejsze piosneczki.
Trwało to długo.
Chłopiec i ptaszyna zdawali się nierozłączeni.
A że zawsze dwie istoty, tak zespolone z sobą, rozumieją się nawzajem, choćby nawet nie rozmawiały, więc i ta para wyjawiła sobie uczucia, serca jej przepełniające.
Przyszedł jednak taki dzień, że chłopiec; zapłakał.Dorozumiał się on tego dnia, że ptaszek chce go opuścić.
Ponieważ dłuższe przetrzymywanie go w za mknięciu groziłoby mu może śmiercią, paź otworzył okno i pozwolił ptaszkowi ulecieć na pola, słońcem ozłocone.
Sądził, że już się z nim nigdy nie zobaczy.
Ale ptaszek nie był ani niegrzeczny, ani łatwo przyjaciół swych zapominający.
W chłodny poranek październikowy, gdy paź przechadzał się po wsi, usłyszał niespodzianie tuż przy sobie szelest skrzydełek i krzyki wesołe.
Skowronek spostrzegł go z wysokości i sfrunął, aby usiąść mu na ramieniu.
Przez cały dzień ptaszyna nie opuszczała chłopca, obdarzając go, jak dawniej, piosenkami i pieszczotami.
Następnie, za nadejściem wieczora, znów uleciała daleko,
Nadeszła zima. Paź siedział sam w pokoju, przyglądając się przez szyby śniegowi, który spadał gęstemi, białemi płatkami, nakształt kwiecia migdałowego. Nagle, z pobliskiego pola, przyleciał ptaszek jakiś, usiadł za oknem i dziobkiem w szybę zapukał.
Był to ten sam skowronek.
Paź otworzył z pośpiechem okno i gorącemi pocałunkami ogrzał zziębłą ptaszynę. Od tego dnia przestał być smutnym.
Skowronek opuszczał o, ale on wiedział, że powróci.
I w tej ciągłej nadziei, w tem szczęściu, z nieustannych niespodzianek złożonem, było wiele uroku — więcej może, niżby go mieściło w sobie całkowite i ciągłe posiadanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Marota skończyła tę bajeczkę, którą wypowiedziała najczulszym i najmelodyjniejszym głosem, spojrzała na Castillana.
Młodzieniec miał łzy w oczach.
Marota wyciągnęła doń rękę, na którą upadły gorące łzy Sulpicjusza.
— Czego płaczesz, paziu najmilszy? — spytała ze smutnym uśmiechem. — Skowronek powróci.
— Naprawdę powróci?
— Przysięgam w jego imieniu.
Z tonu, jakim słowa te zostały powiedziane, Castillan zrozumiał, że Marota go nie zwodzi.
Uśmiech zabłysnął na jego ustach, wilgotnych jeszcze od łez.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał.
— O wschodzie słońca.
— Odprowadzę cię.
— I owszem. Dobranoc, Sulpicjuszu.
— Dobranoc, Maroto — westchnął młodzieniec.
I rozstali się w chwili, gdy jespan Gonin, skończywszy swą drzemkę, zabierał się do zaryglowania drzwi czołowych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.