Kamienica w Długim Rynku/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Syn tymczasem na którego mało zwracał uwagi żył biédnie, smutnie i w niedostatku prawie, gorzéj od płatnego sługi. Ojciec był dlań surowym i zimnym zawsze, patrzył na uchodzącą jego młodość w téj niewoli i niedostatku, nie myśląc wcale aby cóś dlań uczynić wypadało. Kilka razy przyjaciele domu starali się go badać w tym przedmiocie, ale się nie tłumaczył, gniéwał, zżymał, rękami rzucał i odchodził... Syn i ojciec nie widywali się tylko w kantorze, nie mówili z sobą tylko o interesach, krótko i obojętnie... Użalano się nad losem nieszczęśliwego Teodora — ale na to zaradzić było trudno, przykre położenie od dzieciństwa, zawisłość ta, zahukanie, uczyniło go jakąś istotą zdrętwiałą, obudzającą litość. Ci co znali dziada, co spotykali biédnego w nędzném ubraniu dziedzica milionów, litując się nad nim, zapraszali go, starali się to życie osłodzić... ale nieszczęśliwy zdawał się zrezygnowany. Łagodny smutny uśmiéch zjawiał się na jego ustach, gdy kto doń przemówił serdeczniéj, czasem jakby łza na powiekach, serce wszakże nie otworzyło się słowem... bo odwykł od zwierzania się ludziom, lękał się wszystkich, a oka ojcowskiego najbardziéj. Tak ten niewolnik przeżył swe lat dwadzieścia, trzydzieści i doszedł do czterdziestego roku życia.
Skąpiec żył uparcie. Teodorowi przedwcześnie włos siwiał na skroni. Zapytywano starego Alberta czyby nie czas było syna ożenić, na to ramionami ruszał i odpowiadał — O! o! będzie jeszcze dosyć czasu... Z powodu interesów Teodor zbliżył się jakoś do pewnego kupca nazwiskiem Horowitza. Był to człowiek ukształcony, rozsądny, dobrze prowadzący handel, ani zbyt majętny, ni ubogi, obarczony bardzo liczną familią, bo samych córek miał pięć dorosłych i dorastających. Miał on jakąś szczególną sympatyą dla biédnego Teodora; zapoznawszy się z nim, prawie gwałtem go uprosił żeby w domu jego bywać zaczął. Przyjmowano go tu tak serdecznie, tak mu tam było dobrze i miło, iż odżył nieco, polubił towarzystwo i na ostatek pokochał się w starszéj córce Horowitza, pannie Adelajdzie. Ta cicha miłość cierpliwie trwała lat parę, gdy jednym razem, ojciec zawołał do siebie syna... — Czego to Asińdziéj bywasz u tych Horowitzów? zapytał. — Nie zdaje mi się ażeby w tém było co złego, odpowiedział Teodor. — Tak, tak, ale strata czasu i bałamuctwo, dodał Albert, Asińdziejowi w głowie ożenek... głupstwo! Nie pora... a ja na wesele i na gospodarstwo złamanego nie dam szeląga i nie pozwolę, nie pozwolę! Proszę o tém wiedziéć i pamiętać. Z tém syna odprawił. Teodor nikomu o tém nie wspomniał, ale potajemnie bywać u Horowitzów nie przestał... Trwało tak już lat kilka, gdy wreszcie rozmówiwszy się z przyszłym teściem, odważył się Teodor sam znowu wszcząć o tém z ojcem rozmowę... Byłoto w kantorze, nikogo nie mieli świadkami. Z przyzwoitém dla rodzica uszanowaniem syn oświadczył iż niezmienne ma postanowienie żenić się z panną Horowitzówną, że doszedł lat czterdziestu kilku, i że czas było o losie jego postanowić. — A to sobie Asińdziéj stanów! jesteś pełnoletni — odparł gniewnie stary... tylko uprzedzam, że ja grosza nie dam... nie dam... bo nie mam na to... Słowa więcéj wydobyć z niego nie było można, wziął za czapkę i wyszedł. Folgując dziwactwu Paparony, Horowitz dał w swoim domu mieszkanie młodemu małżeństwu, ślub sprawił i Teodorowi wyznaczył procent od posagu córki. Na weselu był chwilę tylko stary skąpiec, a o resztę nawet się nie spytał...
Cierpiano wszystko rachując na to, że majątku z sobą nie weźmie, ani go stracić nie może, a Teodor był przecież jego jedynym spadkobiercą... Tymczasem starzec na przekorę żył, ruszał się, stawał coraz obrzydliwiéj skąpym i do dziwactwa a monomanii posunął miłość złota. Dwoje już dziatek mieli państwo Teodorostwo, gdy jednego poranku, dano im wiedziéć że drzwi pokoju staruszka stały zaparte, a on o zwykłéj godzinie w kantorze się nie ukazał.
Byłoto cóś tak nadzwyczajnego iż się, co najmniéj, ciężkiéj słabości domyślano i wybito drzwi po próżném kołataniu do nich. Stary siedział w swym krześle z głową na piersi opadłą, zastygły, od kilkunastu godzin, jak się zdawało, nieżywy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.