Kamienica w Długim Rynku/LIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gdy tak z jednéj strony Jakub, Wiktor i Klara łamią się z biédą i losem, stary Wudtke nie zasnął także. Znał on zbyt dobrze świat i ludzi, a jak większa część chłodnych i przebiegłych spekulantów, rachować nawykł raczéj na złe strony, na wady i namiętności, niż na cnoty bliźnich. Tego prawidła trzymał się niestety we wszystkiém, nawet w postępowaniu z synem. Po długich rozmysłach co począć, napisał list krótki do Berensa, zięcia swego i kazał mu natychmiast przybyć do Gdańska. Nazajutrz posłuszny Berlińczyk stawił się na zawołanie. Byłto człowiek ni zły ni dobry, bez smaku, bez wybitnego charakteru, oswojony i ostrzelany z życia stołecznego praktyką, żyjący w świecie literackim, artystycznym, zakulisowym równie jak giełdowym... i nie sięgający myślą wyżéj nad literaturę i filozofią Kladderadatsch’a. Wudtke go znał, wiedział że córki do zbytku nie uszczęśliwi, ale téż ani porzuci, ani opuści, ani skandalu nie zrobi, wiedział że w piéniężnych interesach był uczciwym, w wydatkach nawet fantazyjnych ostrożnym, wybaczał mu więc małe wybryki o których doskonale wiedział, ale na nie był wyrozumiałym, jako na malum necessarium.
— Sprowadziłem cię, mój kochany Berensie, rzekł — dla mojego osobistego interesu... Spodziéwam się że mnie zrozumiész, że postąpisz sobie zręcznie, i będziesz dyskretnym. Wiész lub nie wiész co mi ten nieszczęsny Teofil narobił? Wszak prawie zerwał zemną? głupi... i to dla téj niby ładnéj twarzyczki jakiéjś panny Paparonównéj... Młokos! Ale mimo wiedzy i woli jego przecież go ratować potrzeba gdy się topi.
— Co mi ojciec rozkażesz, to spełnię święcie, rzekł Berens...
— Słuchajże... oto masz dla żony na szpilki... pięć tysięcy talarów.
Berens w ramię tatka pocałował z uniesieniem, bo jakkolwiek był majętny, dar ten chwytał go za serce.
— Ale do czegóż to... na co? spytał.
— No — dla żony... a zresztą... możesz miéć wydatki z powodu interesu który ci powierzę... Szafuj z tych piéniędzy, resztę jeśli zostanie oddasz żonie. Będzie potrzeba więcéj, napisz, zaasygnuję do Magnusa...
— Niech ojciec będzie pewnym... ale o cóż idzie?
— Zrozumiéj mnie dobrze... mówił Wudtke zniżając głos — ten głupiec... ten waryat Teofil kocha się w pannie któréj ojciec zruinowany jest, żenić mu się z nią nie pozwolę... to familia która z sobą nieszczęście prowadzi, gdzie tylko się wciśnie... Teofila ujęła może nietyle twarz, wdzięk, młodość, co artystyczne wykształcenie i umysł panny... Na to jest jeden sposób... wprowadzić go w towarzystwo artystek, aktorek, kobiét młodych, pięknych, dowcipnych a należących do tego świata w którym się jednak ludzie jak Teofil nie żenią...
— Kochany ojcze, pozwól sobie powiedziéć, odparł przestraszony Berens, że to może być bardzo fałszywą rachubą... Wy tego świata nie znacie tak dobrze jak ja... Od czasów hr. Rossi i tam mają wyrachowania matrymonialne; potém to może być niebezpieczne dla twéj kieszeni ojcze.
Stary Wudtke się uśmiéchnął.
— Jeżeli mi Teofila zbałamuci która, dam chętnie kilka, kilkanaście tysięcy talarów...
— Teofil zbyt te rzeczy bierze sercowo i po młodemu, zawołał Berens, nuż się zakocha i zapragnie żenić tam, gdzie jak ojciec powiadasz, nie żenią się... a gdzie niestety... dziś trafiają się nawet książęce... maryaże.
— Śmiesznym jesteś Berens, odparł bankier... to zapoznaj go... gdzieś... gdzieby już był mąż... tam nie będzie niebezpieczeństwa. A pamiętaj o jedném, znam Teofila, nie ujmie go twarz, wdzięk, młodość... tylko wykształcenie, dowcip, umysł... No — śmiéj się, taki on jest... dziwak... kocha się w głowie... bądź pewien, nie w twarzy... w słowach a nie w ustach co je głoszą.
Berens doskonale ojca rozumiał — ale znał nadto dobrze Berlin, by go ciężkie zadanie to nie przestraszało.
— Czy niéma innego sposobu na Teofila? spytał.
— Niéma, zawołał ojciec... jaka tam Bettina Arnin, Fanny Lewald... co chcesz, ale jakaś niebieska pończocha... wielki talent, cóś gwiaździsto jaśniejącego, coby porównanie z tą nieszczęsną Klarą wytrzymać mogło — Similia similibus curantur, dodał z uśmiéchem homeopatycznym.
Berens stał zamyślony...
— A — sprobuję, rzekł, sprobuję z całą możliwą ostrożnością, troskliwością... obrachowaniem następstw, wszakże jeśli z tego się co wywiąże.. niespodziéwanego... kochany ojcze...
— Zawsze mi to łatwiéj przezwyciężyć przyjdzie niż tę nieszczęsną miłość zawiązaną od kolebki a groźną... groźną i nieznośną...
Opatrzony bardzo szczegółowemi instrukcyami Berens odjechał do Berlina nieco zafrasowany. Wistocie polecona mu rola nie była ani godną, przyjemną, ani łatwą, a ta kuracya derywacyjna, skuteczna czy nie, wydawała mu się okrutnie ryzykowną. Ale tatko kazał...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.