Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —

w głowie... bądź pewien, nie w twarzy... w słowach a nie w ustach co je głoszą.
Berens doskonale ojca rozumiał — ale znał nadto dobrze Berlin, by go ciężkie zadanie to nie przestraszało.
— Czy niéma innego sposobu na Teofila? spytał.
— Niéma, zawołał ojciec... jaka tam Bettina Arnin, Fanny Lewald... co chcesz, ale jakaś niebieska pończocha... wielki talent, cóś gwiaździsto jaśniejącego, coby porównanie z tą nieszczęsną Klarą wytrzymać mogło — Similia similibus curantur, dodał z uśmiéchem homeopatycznym.
Berens stał zamyślony...
— A — sprobuję, rzekł, sprobuję z całą możliwą ostrożnością, troskliwością... obrachowaniem następstw, wszakże jeśli z tego się co wywiąże.. niespodziéwanego... kochany ojcze...
— Zawsze mi to łatwiéj przezwyciężyć przyjdzie niż tę nieszczęsną miłość zawiązaną od kolebki a groźną... groźną i nieznośną...
Opatrzony bardzo szczegółowemi instrukcyami Berens odjechał do Berlina nieco zafrasowany. Wistocie polecona mu rola nie była ani godną, przyjemną, ani łatwą, a ta kuracya derywacyjna, skuteczna czy nie, wydawała mu się okrutnie ryzykowną. Ale tatko kazał...