John Barleycorn/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII

Z powodzeniem literackiem podniosła się tez moja stopa życiowa, a horyzont się rozwidnił. Postawiłem sobie za zadanie napisać i przepisać tysiąc wyrazów dziennie, nie wykluczając niedziel i świąt. Nadal studjowałem pilnie, lecz mniej ciężko, niż dotychczas. Pozwalałem sobie teraz na pięć i pół godzin snu. Zmuszony byłem do dodania tej pół godziny. Powodzenie finansowe pozwalało mi na poświęcenie większej ilości czasu sportom. Jeździłem częściej na rowerze, który już nie musiał wędrować do lombardu; uprawiałem boks i szermierkę, chodziłem na rękach, skakałem wzwyż i w dal, strzelałem, wiosłowałem i pływałem. Doszedłem do przekonania, że ćwiczenia cielesne wymagają więcej snu niż umysłowe. Bywałem wieczorami tak zmęczony, że musiałem spać sześć godzin; po szczególnie nużących ćwiczeniach sypiałem nawet siedem godzin bez przerwy. Oczywiście takie orgje spania nie powtarzały się zbyt często. Pozostawało tyle jeszcze do wyuczenia się, tyle jeszcze do zrobienia, że uważałem siedem godzin snu za zbrodnię. Błogosławiłem wynalazcy budzików.
Jak dotąd, żadnego pragnienia alkoholu. Zbyt wiele było we mnie szczytnych nadziej, a jądro mego życia zbyt jeszcze było silne. Byłem socjalistą, miałem zamiar świat zbawić. Żaden trunek nie mógł dać mi tyle ognia, ile go czerpałem z własnych myśli i ideałów. Dzięki powodzeniom literackim zaczęło zdanie moje nabierać znaczenia; tak przynajmniej sądziłem. W każdym razie sława literacka zbierała na moje prelekcje tak liczne audytorja, jakich nigdy nie miałbym nawet jako najlepszy mówca. Wszelkiego rodzaju kluby i organizacje zapraszały mnie na odczyty. Byłem więc ogromnie zajęty walką o swe ideały, studjami i tworzeniem. Aż do tej pory miałem tylko ciasne kółko przyjaciół. Teraz zacząłem iść w górę. Zapraszano mnie, szczególnie na kolacje; porobiłem znajomości z ludźmi, żyjącymi w dogodniejszych warunkach, niż ja kiedyś. Wielu z nich piło. Pili u siebie w domu i częstowali mnie. Pili naturalnie z umiarkowaniem, więc i ja piłem umiarkowanie, tak sobie, dla dotrzymania towarzystwa. Nie zależało mi na tem, gdyż ani nie pragnąłem pić, ani nie pić. Dowodem, jak małe wrażenie robiło to na mnie, jest to, że nawet nie pamiętam pierwszego cocktailu, ani pierwszego syfonu Scotch. Otóż miałem i własny dom. Ktokolwiek bywa zapraszany do obcych, zaprasza też i do siebie, dzięki podnoszącej się stopie życiowej. Będąc częstowany trunkami w obcych domach, musiałem również częstować i we własnym. Zaopatrzyłem zatem piwnicę w zapas piwa, wódki i czerwonego wina. Odtąd dom mój stale był zaopatrzony w trunki.
Przez cały ten czas nie poświęcałem najmniejszej uwagi John’owi Barleycorn, piłem gdy pili inni, i picie to było jedynie aktem towarzyskim. Tak dalece byłem pod tym względem niewybredny, że piłem stale to, co pili inni. Gdy pili zwyczajne piwo, piłem zwyczajne piwo. Gdy pili sarsparillę, ja też piłem sarsparillę. Gdy nie miałem gości, to, rzecz jasna, wcale nie piłem. W mojej pracowni stała zawsze butelka z wódką, lecz ja przez długie lata jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy pić samemu.
Będąc proszony na obiad, rozkoszowałem się tem słodkiem podnieceniem, powodowanem kieliszkiem cocktail’u przed jedzeniem. Jakie to miłe, jak przyjemne! A jednak przy mojej intensywnej pracy i dużej żywotności tak dalece nie potrzebowałem tego, że nie pomyślałem nawet o cocktail’u gdy jadłem sam.
Pamiętam jednego jegomościa, o wcale bystrym umyśle, starszego nieco ode mnie, który mnie często odwiedzał. Lubił wódkę, a przesiadując u mnie nieraz przez całe popołudnie, pił zemną kieliszek za kieliszkiem, dopóki nie był podochocony; ja natomiast prawie nie czułem, że wogóle piłem. Właściwie nie wiem, poco piłem; chyba dzięki starej szkole, którą odbyłem na wybrzeżu. Takim to był kodeks poznany w owych czasach, gdy spędzałem ze starszymi noce przy szklance, według wszelkich reguł pijaków i pijaństwa.
Przestałem się też obawiać John’a Barleycorn. Czasami, dufny w długi trening w obcowaniu z alkoholem, urządzałem zawody pijackie. Zdarzało się to na drodze przygód we wszystkich stronach świata, a było wypływem dziwnej próżności, która każe mężczyźnie pić w zawody z innymi, aby pokazać, że ma niemniej mocną głową jak oni. Ta cudaczna próżność, to wcale nie teorja, to fakt rzeczywisty.
Tak naprzykład, zaprosiła mnie raz zgraja młodych rewolucjonistów, jako gościa honorowego, na pijatykę, wyłącznie na piwo. Było to jedyne piwopicie, w którem kiedykolwiek brałem udział. Przyjmując zaproszenie, nie miałem pojęcia o prawdziwym celu tej imprezy. Wyobrażałem sobie, że rozmowa będzie bardzo ożywiona, może nawet trochę więcej niż ożywiona, że ten i ów wypije ponad miarę, ja sam zaś będę pił z umiarkowaniem. Lecz jak się pokazało, była to zwyczajna zasadzka ze strony tych smarkaczy, którzy dla urozmaicenia szarzyzny życia, urządzali pośmiewisko z lepszych od siebie, których, udało im się wystrychnąć na dudka. Jak się później dowiedziałem, zwabili oni poprzedniego gościa, honorowego młodego radykała, o bardzo bystrym umyśle, i spili go jak belę.
Gdy znalazłem się pośród nich, i zorjentowałem się w sytuacji, obudziła się we mnie natychmiast owa niewytłumaczona duma męska. Pokażę ja tym draniom, kto jest prawdziwym zuchem, kto posiada prawdziwą żywotność i żelazny organizm, kto ma zdrowy żołądek i tęgą głową i kto potrafi chlać najwięcej, nie dając tego poznać po sobie. Takie żółtodzioby, którym się uroiło mnie przepić. Mnie!
Jak widzicie, była to w całem tego słowa znaczeniu awantura, w jakiej żaden prawdziwy mężczyzna nie pozwoli się drugim prześcignąć. Brr! Piwo było w najgorszym gatunku. Przywykłem już do wytworniejszych napojów, i od lat takiego piwa nie piłem; a gdy piłem, to z zuchami, i pewny byłem teraz, że pokażę tym młodzikom, jak się naprawdę ciągnie piwo. Rozpoczęła się biba, i najtężsi do mnie przepijali. Niektórzy z nich wymykali się, wykręcając się sianem, co jednak nie licowało z godnością gościa honorowego. Wszystkie hulanki nocne, wszystkie książki przeczytane, wiedza którą posiadłem, wszystko znikło jak we mgle, a obudziły się we mnie małpa i tygrys; wypełzły z otchłani atawizmu, z brutalną żądzą, z jedynem pragnieniem: okazać się większym bydlęciem od wszystkich innych bydląt.
Po skończonej libacji trzymałem się mocno na nogach, stąpałem pewnie, nie chwiejąc się, czego o moich gospodarzach nie można było powiedzieć. Pamiętam, jak jeden z nich płakał gorzkiemi łzami i wył z wściekłości, oparty o narożny dom, widząc, że jestem zupełnie trzeźwy. Nie śniło mu się zapewne, że ja żelazną dłonią, wprawioną długoletniem doświadczeniem, trzymam na uwięzi świadomość w zamglonym mózgu, kontroluję każdy muskuł i ataki mdłości, uważam by głos się nie załamywał i brzmiał równo i spokojnie, i siłą potężnej woli utrzymuję logiczny związek myśli. Od czasu do czasu uśmiechałem się niepostrzeżenie. Nie udało im się wystrychnąć mnie na dudka i byłem strasznie dumny ze zwycięstwa. Ba nawet dziś jeszcze dumny jestem z tego sukcesu; tak dziwnem stworzeniem jest mężczyzna.
Następnego poranka nie napisałem mego tysiąca wyrazów. Byłem chory, zatruty, czułem się marnie owego dnia, a popołudniu musiałem przemawiać publicznie. Przemawiałem, i zdaje się, nie lepszą była moja mowa od mego nastroju. Niektórzy z moich towarzyszy nocy siedzieli w pierwszych rzędach, by obserwować ślady orgji wczorajszej na mej twarzy. Nie wiem co odczytali na mej twarzy, zato wyczytałem w ich obliczach, ku memu zadowoleniu, że czuli się nie lepiej ode mnie. Nigdy więcej! — poprzysiągłem sobie, i nigdy więcej nie dałem się nabrać na takie piwopicie. Były to też moje ostatnie zawody pijackie. Owszem, piłem od tej pory nieraz i niemało, ale mądrze i z umiarkowaniem, a nigdy dla współzawodnictwa. Tak oto dojrzewał pijak nałogowy.
Na dowód, że w okresie tym piłem jedynie dla towarzystwa, opowiem przygodę na starym okręcie „Teutonic”, na którym przepłynąłem Atlantyk. Przy wsiadaniu zawarłem przypadkiem znajomość z operatorem kinowym, anglikiem, i z jednym współwłaścicielem hiszpańskiej linji okrętowej. Jedynym ich trunkiem była oranżada z cytryną i lodem, czasem ze skórką od jabłka lub pomarańczy. Przez cały czas podróży piłem z moimi towarzyszami tylko oranżadę. Gdyby byli pili wódkę, piłbym z nimi bez wątpienia wódkę. Nie należy z tego wyciągać wniosku, że byłem może słabego charakteru. Nie. Nie zależało mi na tem poprostu, co piłem, albowiem nie miałem żadnych zasad co do tego. Młody byłem, tryskałem zdrowiem, a alkohol był dla mnie kwestją tak małej wagi, iż nie warto się było nawet zastanawiać nad tem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.