Przejdź do zawartości

Jeden z wielu (Trzeszczkowska, 1890)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam M-ski
Tytuł Jeden z wielu
Wydawca W. L. Anczyc i sp.
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

I nam padała rdza na serca.
Widząc daremność wzniosłych marzeń,
I niemoc wpływu na bieg zdarzeń,
I tę bezsilność, co uśmierca

Każdą myśl wyższą już w zarodzie,
Zanim z niéj czynu kwiat wykwitnął, —
Nie jeden wściekle z bólu zgrzytnął,
Lecz rzekł: „Łeb muru nie przebodzie“.

Więc, odrzucając wszelką szczytność,
Słuch otwarł na szatanów wycie:
„Użycie! Nic — tylko użycie!
Bodźcem nam żądzy nienasytność,

A celem rozkosz. Do upicia
Chylić spienione uciech czary!
Duch, naród, ludzkość — zwodne mary;
Mędrzec, kto wyssał słodycz z życia“.

A oto piekieł téj muzyce
Powstawał straszny sprzymierzeniec,
Skroń w dum ognistych strojąc wieniec
I żar ciskając w młode lice;

Ów szał krwi młodéj, co jak strumień
Górski, z pod lodów rozkowany,
Pędzi w dolinę niewstrzymany
Po gruzach skał, i serc, i sumień!

Ach, ileż w przepaść się stoczyło
Czół przeznaczonych pod wawrzyny...
W bezdusznéj uściśnieniach Fryny
Ile serc dzielnych się spodliło...

Rodzinnych gniazd Anioły-stróże,
Matki i siostry, wy nie wiécie
Przez jakie wasze drogie dziecię
Świat wiedzie ognie i kałuże:

Że gdy za nami od powicia
Wasza modlitwa mknie łagodna,
„Rozkoszy, choćby kosztem życia!“
Wola namiętność wiecznie głodna.

Bo w piersi ludzkiéj, choć jest prochem,
Niezgasłe płomię wciąż się żarzy,
Co, gdy z pod prawa wyjdzie straży,
Straszliwym staje się Molochem.

Lecz siły zniszczeń demoniczne
W takich kwiecistych chodzą szatach,
W szału rubinach i szkarlatach,
W takie się kształty stroją śliczne,

Że bohaterstwém jest w młodości
Czyn przenieść nad nie i ofiarność,
I gwoli pracy wspólnéj — karność,
I twarde jarzmo powinności.

A śród nas właśnie się rozprzęgło
Wielkie ogniwo obowiązku:
Gdy myśl stłumiono nam w zawiązku,
Tysiąc demonów się wylęgło.

I ja stanąłem u bezdeni.
Tyle przetrwawszy, przewalczywszy,
Od innych żywszy i burzliwszy,
Gdym poczuł to, co zrozpaczeni,

Możebym stoczył się tém głębiej,
Że drgało każde krwi méj tętno;
Bom duszy nie miał ja gołębiéj,
Ale sokołów krew namiętną.

Lecz znów ty, wiosno zbawicielko,
O cudotwórcza wiekuiście,
Ty, co powiędłe kwiatów liście
Odżywiasz jedną ros kropelką,

Z twéj przepełnionéj wiecznie czary
Spalone odwilżyłaś wargi
I, rozpaczliwe kojąc skargi,
Pod swe powiodłaś mię sztandary.

Pamiętam dzień ten i godzinę
I po czas śmierci nie zapomnę,
Gdy jedno dziewczę ciche, skromne,
Nową otwarło mi krainę.

Pomnę ten dzień śród wszystkich innych,
Kiedy w obcego murach grodu,
Zdala od kraju i narodu,
Spotkałem dziecię stron rodzinnych.

Bo dzieckiem jeszcze była ona,
Pomimo rysów wyrazistość,
Z których anielska tchnęła czystość
Z dziwną powagą połączona.

Włos ciemny splotem dwóch warkoczy
Na szczupłe jéj opadał barki,
Z ust czasem uśmiech błysł figlarki,
Jak habry, modre miała oczy.

Ciemna brew łukiem się wygiętym
Pod białem czołem jéj sklepiła:
Kiedyś ją miała myśli siła
Oblec wyrazem nieugiętym;

Lecz dzisiaj w ciemnéj swéj sukience,
W swych lat czternastu niewinności,
Pełna nieziemskiéj promienności,
Spojrzenie miała tak dziecięce,

I była taka lekka, wiotka,
Niby konwalii biały kwiatek;
Przejrzysta, jak śniegowy płatek,
A jak gołąbka — dobra, słodka.

Zdawało mi się, że ją zdmuchną
Wichry za pierwszym swym powiewem,
Lub, że przed lada burzy gniewem
W chmurkę zamieni się leciuchną

I w dal błękitną gdzieś odpłynie,
Aby w słonecznych zginąć blaskach,
Jak te Aniołki na obrazkach,
O których gwarzy baśń dziecinie.

Najmłodsza w domu, ukochana,
Miała śmiech srebrny szczęścia dzieci
I szczebiot, co wesele nieci,
Jakby ptaszęca pieśń wiośniana.

Dom cały jaśniał jéj uśmiechem
I rozpromieniał się spojrzeniem,
Była w nim Niebios przypomnieniem,
A głos jéj pień anielskich echem.

O dziewczę, znajdzież się ktoś zdolny
Przytrzymać cię ramiony swemi
I wszczepić w grunt rodzonéj ziemi
Ciebie, uroczy kwiatku polny?

Rozbudzić myśl twą własnym duchem
I wieść przez czynu szlak ciernisty
Ciebie, Aniele święty, czysty,
Którą wieszcz marnym zowie puchem?

I kto ci ramion swoich tarczy
Od życia wszelkich burz użyczy
I pocałunek da słodyczy,
Która za wszelkie szczęście starczy?

Kto serca ciszę marmurową
Zmąci — i z ustek twych usłyszy
Wyznanie wyszeptane w ciszy:
„Kocham“ — najwyższe szczęścia słowo?

Tak się pytałem. A już rosła
W duszy méj własnéj moc nad moce,
Która rozświetla zwątpień noce,
Nakształt promiennych Niebios posła.

Poczułem, iż pomimo czarność
Losów jest jeszcze walczyć o co
Z nieprawdą ziemi i przemocą,
Że cel ma praca a ofiarność.

Jąłem pojmować tę wytrwałość,
Co po za grób oczyma sięga
I długi rząd pokoleń sprzęga
W jednę olbrzymią rodu całość.

Pojąłem sądów powściągliwość,
Co z śmiercią zgodzić się nie może,
Lecz czeka wciąż na przyszłe zorze
I na schodzącą sprawiedliwość.

I zrozumiałem te podniety,
Co duchy bronią od zwątpienia,
Których początkiem pierś kobiety,
A celem przyszłe pokolenia.

Że, krwią matczyną połączony
Z szeregiem śpiących w mgle przeszłości,
Może się duch mój tchem miłości
Znów wcielać w istot miliony.

Tak dziewczę w sercu mém zwątpiałém
Błysnęło gwiazdą i zbawieniem,
Czystéj miłości objawieniem
I jasnym życia ideałem.

Czułem, że chociaż wiary zbledną,
Choć siły złamią walk męczarnie,
Toć jeszcze ten nie przeżył marnie,
Kto wyniósł z toni taką jedną.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Trzeszczkowska.