Jeździec bez głowy/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.  Stado mustangów.

Polegając na dzielności Geralda, Luiza uspokoiła się zupełnie. Jednocześnie doznawała przyjemnego uczucia na myśl, że Maurice zdradza większy niepokój o nią, niż o siebie.
— Czas! — rzekł nagle Gerald i zalecił swej towarzyszce nie zostawać zbytnio w tyle, najwyżej o długość konia.
— Nad prerją unosił się dziki wrzask, stokroć straszniejszy, niż w domu obłąkanych. Ziemia trzęsła się od łomotu rozwścieczonych zwierząt, caballada zbliżała się do miejsca, gdzie stali ukryci nasi jeźdźcy, w szalonym pędzie wyłoniła się z zarośli i, jak lawina, runęła na leśną polanę.
— Za mną! — krzyknął Gerald. — Pędzą na nas! Na Boga, miss Pointdekster, proszę nie zapominać, że chodzi o życie pani!
Luiza zrozumiała już, że uratować ich może jedynie ucieczka.
Dzikie zwierzęta, ujrzawszy Judzi, przestały walczyć pomiędzy sobą i, jakby na czyjś rozkaz, puściły się za Mauricem i jego towarzyszką. Zaczął się szalony bieg. Łowca mustangów rzucał wylęknionemi oczami poza siebie, a choć był pewny swego rumaka, to jednak widział, że mustang miss Pointdekster nie może nadążyć i biegnie, jakby z trudnością.
— Jeżeli po drodze napotkamy wąwóz, zginęliśmy — zawołał.
— Czy odległość pomiędzy nami a stadem zmniejsza się? — zapytała kreolka.
— Na razie nie, ale mamy przed sobą przepaść. Czy mustang pani przeskoczy ją.
— Bez wątpienia!
— Więc proszę mieć się na baczności, bo w przeciwnym razie śmierć nieunikniona. Radziłbym jednak pani przesiąść na mego gniadosza, za którego ręczę. On utrzyma nas oboje. Przytem to stado zaniecha dalszej pogoni, jeżeli zostawimy mu na pastwę naszego mustanga.

— Zostawić mego faworyta? Przenigdy! Zbyt jest mi drogim. Lepiej skręćmy kark oboje! Dalej, mój przyjacielu, naprzód! — zawołała kreolka i skierowawszy się wprost na wąwóz, przesadziła go błyskawicznie.
Gerald był zdumiony i patrzał na swą towarzyszkę z zachwytem. Po upływie kilku chwil zawrócił nagle i zawołał:

— Miss Pointdekster, musi pani jechać dalej sama!
— Co to znaczy? — zapytała Luiza, wstrzymując swego konia.
— Dzikie konie okrążą wąwóz i mogą nas dogonić. Trzeba je stanowczo zatrzymać. Proszę nie pytać, w jaki sposób. Niema czasu na rozmowę. Widzi pani tam wodę! To staw. Proszę jechać w tym kierunku. Zobaczy pani tam ogrodzenie i bramę. Niech pani wjedzie do środka i zamknie za sobą wrota.
— A pan co zrobi ze sobą? Ja się na to nie zgadzam.
— Proszę być o mnie spokojną. Mnie grozi mniejsze niebezpieczeństwo, bo tylko mustang pani zwraca uwagę. Ale, na miłość Boską, proszę się pośpieszyć i nie zapomnieć co powiedziałem!
Luiza nie wahała się dłużej i pomknęła naprzód we wskazanym kierunku.
Maurice zawrócił na poprzednie miejsce, przeskakując ponownie wąwóz. Po drodze wyciągnął rewolwer, sprawdził szybko zamek i przygotował się do strzału, myśląc:
— Trzeba im nie dać przeskoczyć wąwozu. Ten oto rudy ogier jest zapewne ich przewodnikiem.
Rozległ się wystrzał i ogromny rudy koń wpadł w przepaść. Widząc śmierć towarzysza, cała caballada stanęła jak wryta i zaniechała dalszej pogoni. Gerald nie tracił czasu, przynaglił swego rumaka ostrogami i pomknął śladem miss Pointdekster. Zastał ją przy stawie. Luiza spełniła wszystkie jego rozkazy, tylko nie zamknęła bramy, siedząc spokojnie w siodle i oczekując na swego zbawcę, ażeby mu podziękować. Niebezpieczeństwo minęło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.