Jeździec bez głowy/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII.  Czterech Indjan.

Była już późna godzina wieczoru, gdy przed osiedlem Mauricea Geralda stanęło czterech jeźdźców. Twarze i piersi mieli wytatuowane, na głowach różnobarwne pióra, stroje dzikich Komanczów. Ukryli konie w pobliskich zaroślach i ukradkiem podeszli do chaty, nasłuchując. Ale wokół osiedla panowała głęboka cisza i z wnętrza mieszkania nie dochodził najlżejszy szmer. Jeden z Komanczów stanął pode drzwiami z zamiarem uchylenia ich i sprawdzenia, czy jest kto w domu, ale jakież było jego zdumienie, gdy stwierdził, że drzwi są szczelnie zaryglowane.
— Niech to djabli porwą! — zaklął w narzeczu kastylskiem. Niema go w domu! Czy być może, aby dotychczas nie wrócił lub wyjechał zupełnie?
— Wysadzić drzwi i przedostać się do środka! — zawołał drugi Indjanin w najczystszym języku hiszpańskim. — Nie możemy przecie wracać z niczem!
— Naturalnie! — rzekł trzeci, władający również doskonale językiem Cervantesa! — Zajrzyjmyno do jego śpiżarni, bo już naprawdę kiszki marsza grają.
— Słyszałem, że łowca mustangów posiada doskonałą spiżarnię. — zauważył czwarty Indjanin.
Uwaga ta podziałała magicznie, bo wszyscy czterej ruszyli do drzwi i, podparłszy się ramionami, zaczęli je wyłamywać. Na niczem jednak spełzły ich wysiłki; bo drzwi były nietylko zamknięte, ale zabarykadowane jakimś ciężarem. Wtedy Indjanie wyrżnęli we drzwiach olbrzymi otwór, odsunęli z łatwością przeszkodę i weszli do izby. W świetle księżyca ujrzeli leżącego na podłodze człowieka.
— Śpi? — spytał półgłosem jeden z rozbójników.
— Gdzie tam! Pijany, jak bela! — rzekł wódz, pochylając się nad leżącym. — Widywałem go przedtem i wiem, że jest to służący Geralda. Pana niema w domu, więc spił się ile dusza zapragnęła. Ale i nam przecie cośkolwiek zostawił. Patrzcie-no, chłopcy, nie omyliłem się! Oto niedopita butelka.
Przyjaciele bezzwłocznie zabrali się do picia resztek whisky i rozsiadłszy się na czem kto mógł zaczęli oczekiwać na gospodarza domu. Jakiż jednak był cel ich wizyty w osiedlu łowcy mustangów o tak spóźnionej porze? Z rozmowy tych tajemniczych Indjan można było łatwo wywnioskować, że przybyli tu, aby Geralda zamordować. Ale czas już odsłonić prawdę. Wodzem Komanczów był we własnej osobie handlarz, Miguel Diaz, reszta zaś — jego towarzysze z których każdy miał obiecane po sto dolarów za pomyślne dokonanie wyprawy. Przebrali się w stroje dzikich Komanczów umyślnie, aby zmylić za sobą ślady, w razie pogoni, i nie dać się poznać.
— Idź-no, Baracho na wzgórze i dawaj baczność na wszystkie strony, — rzekł Stepowy Wilk do jednego ze swych towarzyszy. — Gdybyś zauważył zbliżającego się łowcę mustangów, daj nam znać. Urządzimy na niego zasadzkę w dole pod cyprysem, bo jest to najodpowiedniejsze miejsce.
Baracho wyszedł z izby krokiem ociężałym, z niechęcią, pozostali zaś wyciągnęli karty i rozpoczęli grę w „monte“. Zadźwięczały srebrne monety i rozległy się wesołe głosy graczów. Nagle grę przerwał krzyk przeraźliwy. To obudził się Felim i, ujrzawszy w mieszkaniu nieproszonych gości, zaczął krzyczeć ze zgrozy. Rozbójnicy skoczyli do Felima z obnażonymi sztyletami, lecz w tej chwili w progu ukazał się Baracho, dając umówiony znak ręką.
Zostawiwszy osłupiałego ze zgrozy Irlandczyka, rozbójnicy pobiegli za towarzyszem.
Tętent kopyt końskich słychać było coraz wyraźniej i po chwili w cieniu cyprysu ukazał się jeździec.
— Rzuć broń! Poddaj się. — zawołał Miguel Diaz i chwycił rozhukanego konia za uzdę, podczas gdy pozostali trzej rozbójnicy rzucili się na jeźdźca.
Ale, o dziwo! jeździec nie okazał żadnego oporu. Tylko koń jego stanął dęba i, wyrwawszy się z rąk napastników, popędził, jak szalony. Wypadł z cienia cyprysu i znalazł się w świetle księżyca.
Nagle z ust Miguela Diaza i jego towarzyszy wydarł się okrzyk przerażenia. Błyskawicznie wszyscy czterej znaleźli się w zaroślach, gdzie były ukryte ich konie, i jak opętani rzucili się do ucieczki. Pędzili nie oglądając się, byle dalej od miejsca niepojętej zgrozy, byle dalej od jeźdźca, jeźdźca bez głowy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.