Jaryna/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jaryna
Podtytuł Ostapa Bondarczuka część 2ga
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zajęty lub udający mocno zajętego obowiązkami swemi, Ostap unikał widywania się z hrabiną; ona już nie szukała go także. Raz we dwa dni, we cztery nawet spotykali się kłamiąc najniezręczniej zobojętnienie; on sługi grając rolę, ona pani. Lecz ileż razy w rozmowie, wejrzeniu, postawie budziło się uczucie ukryte i ukrywane z obu stron! Czasem rozmowa schodziła nieznacznie z pospolitej i oklepanej na poufalszą i serdeczną. Michalina zapominała prędzej o postanowieniu, i z podziwieniem chwytała się za daleko zaszedłszy, zwracając z przestrachem na pierwsze stanowisko.
Interesa rozwiązywały się powolnie, i trudno było rozgmatwać ten kłębek tak długo plątanych nici, ręką złych i nieopatrznych. Suseł niewidoczny, podżegał wierzycieli, nasyłał żydów, odmawiał oficjalistów, upraszał sądowych przyjaciół, i pracował gorliwie nad zrażeniem Ostapa. Każdy inny byłby wśród tych prześladowań i głowę i ochotę stracił, on wytrwał. Stary Jacek Polakiewicz po długim wypoczynku wracając do czynnego życia, jeden pomagał dzielnie nowemu rządzcy; dziwne jego regestra i dziwniejsza pamięć, na każde zapytanie dostarczały odpowiedzi. Administracja dawna majętności była najplugawszą ruiną, wszyscy kradli najbezczelniej; oficjaliści byli we współce z arendarzami, arendarze z kupcami, kupcy z rządzcą, rządca z wierzycielami. To wielkie koło szachrajów i złodziei, całe trzymało się za ręce. Na każdym kroku Ostap spotykał kradzież lub ślady jej widoczne; wszakże i tu tak smutny stan z pewnych względów przydał mu się; kredytorowie, którzy różnemi tytułami trzymali posesje, nadania, kontrakty smołowe i t. p. tyle ich nadużyli, że groźba szczelnego rachunku zniewalała teraz do kończenia interesów co najrychlej, i o ile być mogło najdogodniej dla nowego rządcy. Gdy Suseł i jego przyjaciele postrzegli, że z Ostapem ani groźbą, ani prośbą nic nie podołają; gdy policyjne przyczepki odepchnął zwyciężko, a mocny znajomością urzędników wyższych, oparł się czepiającym go niżnikom; powoli pomiarkowano, że trzeba inaczej dawać sobie radę. Suseł, który początkowo miał plan pewny, usiłując wypędzić Ostapa, a powrócić nazad do Skały, przekonał się, że z tego nic być nie może, i nie tylko sam się zląkł o swoje rachunki, ale i drugich przestraszył.
Ciemierka niewezwany przybiegł już sam traktować w imieniu swojem, innych wierzycieli i nawet p. Susła. Powierzono mu wszystko, spodziewając się, że jeśli nie wydrwi to załaje, jeśli nie postraszy, to oszuka.
Ostap przeczuwając te odwiedziny, od dni kilku był do nich przygotowany. Wiedząc, iż rachują na to, że nowym był tutaj i mało o czem wiedział jeszcze, starał się wszystkich wyuczyć szczegółów, pamiętać je, zebrać, uprzytomnić sobie, słowem, uzbroił się do boju, stawiąc na przypadek w odwodzie Jacka Polakiewicza.
— No! a cóż z nami będzie? — spytał p. Ciemierka wchodząc i rzucając się na kanapę.
— Jak się panu zdaje? — spytał ze swojej strony Ostap.
— Ha! zlicytujemy!
— Nie, na cóż to mówić próżno? panowie zlicytować ani się spodziewacie; w najgorszym razie bank nas zasłania.
— Nieopłacony.
— Zaspokojony co do grosza.
— Tem lepiej. Albo to pan nie wie, że i z bankową sumą zlicytować można?
— Można, zapewne, ale my tymczasem rachunki nasze i pieniądze pańskie składamy w Prykazie.
— W Prykazie, to już taki projekt! — zakrzyczał pan Ciemierka; — w Prykazie! Co to ja małoletni czy co? A po co mnie Prykaz! ja nie chcę Prykazu?
— Dla czegoż pan nam grozisz licytacją?
— To mi płaćcie.
— Płacim, tylko nie tyle ile pan żądasz; chcesz więcej niżeli się istotnie należy.
— Czyż to ja szelma czy co? co to pan mówi? jakto? czegoż ja żądam?
— Procentów od procentu, naprzód.
— To święte! Było mi regularnie płacić procenta.
— Pan je odebrałeś!
— Ja?
— Tak, wszak to są kontrakty na smołę, a oto rachunki z jej wypędu.
— Ja ze smoły i jednorocznego nie wziąłem procentu; pokażę moje rachunki. W Kremieńczugu spadła, zły był wydatek, ludzi najmowałem drogo, szurki mi popalono. Pokażę czarno na białem.
— I my także wyjaśnimy, że pan przebrałeś nawet procenta; znikną więc i one, i marzone procenta do procentów.
— Pan mię masz za szelmę! ja to widzę! co to pan myśli! Pan mnie obraża!
— Myślę, że jeżeli się pan obrażasz, toś na to zasłużył. Dajmy pokój tej beczce, z innej zacznijmy; do rzeczy panie! do rzeczy! Ja się nie zlęknę! Chcesz kończyć, kończ: chcesz się strzelać, strzelaj; a nie no to upadam do nóg; drzwi otwarte.
Ciemierka przywykły do tego, że się go bali jak ognia, bo nawet hołdujący jego szkatułce książęta traktować go tak nie śmieli, ogłupiał, oczy wytrzeszczył i wielkie — Aaa, wydobyło się ze ściśniętego jego gardła. Chciał łajać i po swojemu bić pięścią w stolik, ale marsowa mina Ostapa i szerokie jego ramiona nie dozwoliły dopuścić się ostateczności; spowolniał więc jak baranek, siadł, westchnął i rzekł ciszej:
— No, co tu panie żartować; ot kończmy zgodnie i będzie najlepiej; szanuję i szanowałem hrabiego i czczę tego anioła naszego, panią hrabinę.
Ostap się uśmiechnął; — czemuś ich pan tak wprzódy nie szanował? — spytał.
— Zawsze! zawsze! Bóg widzi; dla nich to uczynię, że choć ze stratą, gotów jestem kończyć. Niech ludzie wiedzą, że ja mam przecie czucie, i nie taki jestem, jak mnie czernią. Ot, od słowa, kończę.
— I jam gotów, — rzekł Ostap: — zrobimy rachunek ze smoły, odtrącim dostawione panu żyto i pszenicę, a resztę zapłacę.
— Żyto i pszenicę? — spytał Ciemierka, który postrzegł z podziwieniem, że i to na wierzch wyszło.
— A tak panie.
— A — tak, ciszej rzekł wierzyciel, — tak, potrącim, zrobi się rachunek.
Gdy przyszło do obrachowania, które już przygotował Polakiewicz, Ciemierka znów podskakiwać zaczął, rzucać się nawet, łajać; ale widząc, że Ostap tylko się uśmiecha i ramionami rusza, dał pokój. Długo naprawiwszy o swoim szacunku dla hrabiny i hrabiego, wreszcie podpisał ugodę, i koniec końcem skończył.
— A teraz panu powiem, — rzekł stękając zbywszy się wszystkiego, — bez pochlebstwa, ale jak Boga kocham, takiego człowieka jak pan, nie widziałem! Tak się w jeden mig wyuczyć interesów, tak wszystko spamiętać; nie dla proporcji głowa, nie dla proporcji panie! Żebym miał dobra i interesa; dałbym panu cobyś chciał, żebyś się zajął.
Ostap uśmiechnął się z politowaniem.
— A teraz panie, — rzekł Ciemierka, — jeszcze to nie dosyć; mam kilka cudzych interesów; dosyć nad swoim wypotniałem, kończmy resztę jak można.
— Jak sprawiedliwie, dodał Ostap.
Wzięli się natychmiast do obrachunków, i co się tycze innych, poszły układy bardzo łatwo, lecz gdy przyszedł na stół interes pana Susła, który ogromne zakładał pretensje z zaległych pensji i tp. Ostap surowszym jeszcze i ściślejszym niż ze wszystkiego się okazał. Ciemierka choć chciał ratować dawnego swego znajomego i przyjaciela, nie potrafił. Okazało się, że z żądanych 50,000, nietylko nic mu nie należało, ale jeszcze z 50 najmniej innych pozostawało wytłumaczyć. — A dopóki z tych się nie wyrachuje, — dodał Ostap, — odpowiadają mi jego remanenta i na wszelkie fundusze nałożony sekwestr.
Nie było sposobu; po naradzie jednej i drugiej, Ciemierka przyjechał w poselstwie od Susła, że się ten zrzeka pretensji, prosząc tylko o pokwitowanie.
Ostap dał się zmiękczyć i skończył.
Ale to była lżejsza część pracy. Któż policzy wszystkie przykre spotkania z nieprzyjaciółmi Alfreda, otaczającemi zewsząd, od ludu począwszy, aż do sąsiadów i urzędników. Trzeba go było uniewinniać, tłumaczyć, jednać mu serca, łagodzić urazy; tu może największy dał dowód przyjaźni Ostap, bo się porwał na rzecz prawie niepodobną. Krewni i przyjaciele zabitego, których żal świeży jeszcze wrzał nienawiścią, podnosili przeciwko niemu wszystkich. Nie można było myśleć o zjednaniu nieprzyjaznych, trzeba było tylko gasić zawziętość, rozbrajać niechęci, a Ostap choć w części, rozpoczął to wielkie i trudne dzieło.
Tak ubiegło przeszło pół roku, szybkie jak pół dnia pracy. Alfred coraz rzadziej pisywać zaczął, Michalina spokojniejsza o przyszły los dziecięcia, mężem się tylko i jego wygnaniem trapić zdawała. Ostap chodził chmurny i dźwigał się sił ostatkiem: a w Bondarczukowym chutorze?
Tam Jaryna dnie i noce wypłakiwała, wyglądała. Próżno rodzice, stary Kuźma, krewni, przyjaciółki, starali się ją pocieszyć, że mąż powróci; przeczuła opuszczenie, rwała się za zbiegłym, ale nie wiedziała gdzie go szukać. Długo tak z myślami swojemi się biła, póki nie domyśliła się, że Ostap najprędzej mógł być u swoich krewnych w rodzinnej wiosce. Krewni ci przyjeżdżali go odwiedzać, opowiadali o sobie, wiedziano gdzie mieszkali, łatwo więc było tam się dostać; a Jaryna postanowiła choćby na kraju świata, mówiła w duszy, szukać swojego Ostapa. Stary Kuźma uległ nieustannym naleganiom córki; matka wiedzieć o nich nie chciała, opierała się długo, aż zmożona, zapłakana przyzwolić na podróż musiała. Jaryna wieczorem wymodliwszy od niej pozwolenie, zrana przypędziła tak Kuźmę, że pomimo mnóstwa rzeczy brakujących do drogi, wybierali się koło południa. Kulina stojąc w progu, płakała powtarzając. — Nieszczęście! Ale to nie pomogło.
Córka siedziała już na wozie, Kuźma biczyskiem krzyż kreślił, koniki się rwały — ruszyli.
Stary milczał całą drogę i wzdychał, Jaryna płakała; tak się dobili nabłądziwszy dosyć, napytawszy do woli, do majątku hrabiny, do rodziny Ostapa uwolnionej i osiadłej na nadanych im gruntach. Tu Ostapa nie było: wiedzieli jednak, że był w Skale. Jaryna szczęśliwa tą wieścią, nie dawszy koniom i staremu spocząć, chciała tegoż dnia jechać do Skały; ale krewni zatrzymali na nocleg, przyjmując gościnnie i serdecznie.
Nazajutrz Ostap siedział w ganku z Michaliną, a mały Staś bawił się z pieskiem na wschodkach, gdy wóz wieśniaczy zaturkotał w dziedzińcu. Jaryna pędem wpadła przed dom, wprost do męża; chwytając go w objęcia z szaloną radością.
— A! przecież ja ciebie mam! — wołała zachodząc się od namiętnego śmiechu, w którym łzy słychać było. Znalazłam wreszcie swojego! To ja! to ja!
W tej chwili spojrzała przypadkiem na Michalinę, która blada jak mur, schyliła się do dziecka, żeby ukryć co się z nią działo.
Ostap stracił przytomność i ledwie nie osłabł; nic nie odpowiedział żonie, skłonił się zmięszany hrabinie, porwał Jarynę za rękę i szybko uprowadził ją z sobą.
Po chmurnem czole jego, po milczeniu posępnem, odgadła kobieta, że nie w porę przybyła; radość jej jak przelotne wesele dziecięcia przemieniła się w strach i boleść; szła za mężem, jak idzie na śmierć skazany człowiek; Ostap wlókł ją za sobą jak kajdany. Stanęli u drzwi jego domku w końcu ogrodu; Kuźma przybył za niemi także zafrasowany, i na widok Ostapa bojaźnią zdjęty: weszli do izby.
— Źleście zrobili — rzekł Ostap nie patrząc nawet na Jarynę — żeście przyjechali tu bez mojego pozwolenia. Mówiłem wam, czekajcie; potrzeba było czekać na mnie cierpliwie.
— A cóż złego, jak będziemy razem — spytała Jaryna ośmielona jego powolnością — albo to ja nie twoja żona?
— To prawda Jaryno, ale ja mam moje prace, moje potrzeby, z których chyba później będę się mógł wam wytłumaczyć. Tyś tu niepotrzebna. Tobie tu nie w ład i z tobą nie w ład będzie.
— Ze mną? to prawda — odparła obrażona — bo ta piękna pani bardzo była blada, kiedy mnie zobaczyła.
Ostap zatrząsł się cały.
— Coś powiedziała! — krzyknął. — Co ci w głowie Jaryno!
— Co? co? to co i drugim; ludzie gadają, ja tego nie zmyśliłam sama.
— Ludzie! ludzie głupi! ludzie podli! a ty śmiesz to powtarzać!
— Widzisz Ostapie, gdyby to była bajka, tybyś się śmiał a nie gniewałbyś się tak bardzo.
— Jeśli ci Bóg miły — powtórzył Ostap — milcz. Kto śmie panią moją potwarzać? kto?
Jaryna głosem i postawą przelękła się; opuściła ją odwaga, mowa i zamilkła.
— Kto ci to mówił?
— Kuźma drapiąc się po głowie, pomięszał się zakłopotany.
— Ej zięciaszku, kochanku, dajcie pokój! dajcie pokój; ludzie ludźmi, im aby gadać, dla nich czarny kij to wąż, a zeschły liść to żaba, aby dwoje to i para, pluń, pluń i porzuć; zwyczajnie babskie plotki. Kobiecie, aby mara to i strach; nie gniewajcie się! proszę ja was. A nie chcecie nas, no to przeprosiwszy a pocałowawszy, pojedziemy i będziemy czekać na was gdzie każecie.
— Byłoby najlepiej — rzekł Ostap — żebyście się byli odrazu z miejsca nie ruszali; mnie tu nie żona w głowie.
Jaryna bolejąc od każdego słówka, to bladła, to płomieniała; gniew poczynał poruszać jej usta drżące.
— I pocóżeś mnie brał — spytała po chwili — żebyś naśmiał się ze mnie nieszczęśliwej. Wziąłeś mnie, żyjże ze mną.
— Powrócę — rzekł smutnie Ostap.
— Nie, ja tu zostanę — odpowiedziała Jaryna stanowczo. Cóż to, czym ja jaka przybłęda, żebyś się mnie, wstydził przed ludźmi?
— Jaryno! Jaryno! to nie wstyd!
— O! alboż ja wiem co to jest? — Zapłakała biedna i upadła zachodząc się od płaczu.
Kuźma ruszał ramionami, nie wiedząc, czy córkę ratować, czy zięcia przepraszać; Ostap stał w boju z sobą, walczył i zebrał się na odwagę.
— Chcesz — rzekł — więc zostaniesz ze mną.
— Zostanę? pozwolisz? — spytała weselej podnosząc się — pozwolisz? nie wstydzisz się mnie?
— Zostaniesz; ale posłuchaj, będę cię prosił.
— A! każ tylko, zrobię co mi każesz, bylebym została.
— Ciężko tu będzie tobie pomieścić się; całe dnie będziesz sama, ja ciągle jeżdżę, nikogo nie będzie przy tobie. Czy nie lepiejby ci pojechać do moich krewnych, siedzieć u nich? Jabym cię tam odwiedzał. Będziesz blisko.
— Blisko! ale nie razem!
Ostap odwrócił się z uczuciem boleśnem, głowa mu się trzaskała, nie wiedział co począć; tylu dowodów przywiązania nie mógł i jednem dobrem słowem zapłacić! Chciał na sobie wymódz, żeby się do niej zbliżyć, uspokoić ją, upieścić; wzdrygał się na takie kłamstwo. Od niej do niego tak było daleko! Jego wychowanie, życie, myśl tak wysoko uniosły od poziomu, którym szła biedna Jaryna! oni się zrozumieć nie mogli; a żaden węzeł tajemniczej sympatji, co zbliża najdziwniej ludzi, jego ku niej nie pociągał, jak ją porywał ku niemu.
Kuźma obracał czapkę w ręku, chcąc szczerze przemówić za córką, żeby jej wolno było zostać w Skale, ale się na to nie zdobył. Całując tylko w rękę Ostapa zbliżył się ku niemu, popatrzał mu w oczy długo, wyraziście i ręką wskazał Jarynę, która płacząc z za łez poglądała to na ojca, to na męża.
— Mój stary — odezwał się Bondarczuk powoli — ty to łatwiej zrozumiesz; ja tu już może nie długo pobędę, gdzież mnie tu z żoną się zagospodarowywać. Ot, jeszcze kilka tygodni i byłbym powrócił do was.
— Ale jej tęskno — rzekł stary cichutko.
— Wszakżem wprzódy wam o tem mówił, wyście się zgodzili.
— Toć prawda! ale sercu nie rozkazać.
— Więc niech Jaryna zostanie — rzekł Ostap — zgadzam się na to; mil dwie, nie za światem, będę się dowiadywać do niej.
— A na cóż o mil dwie — przerwała kobieta cicho — wszakże ja tu nikomu wody nie zamącę. Czyż to mnie wiele potrzeba? aby kątek, byle dachu kawałek, byle chleba skrajczyk, wody kubek; ja nie zawadzę, będę siedzieć cicho, spokojnie, a jak każecie, to i nikt mnie nie zobaczy.
Ostap uczuł się zmiękczony tą prośbą pełną wyrzutów, lecz nie mógł czy nie chciał ustąpić.
— Moja Jaryno — rzekł do niej — czyż to dla mnie nie zrobisz pierwszej rzeczy, o którą cię proszę?
— Wszystko — zawołała kobieta z gorącem wejrzeniem — ale nie chciejcie za wiele. Chcesz żebym nie wierzyła co ludzie mówią, to nie odpędzajże mnie.
— Znowu! — zakrzyknął Ostap porywając się — znowu toż samo! nie wspominaj tego.
— Tsyt bo, tsyt — szepnął Kuźma przestraszony, dotykając ją łokciem — daj bo pokój temu.
Jaryna rozpłakała się znowu i usiadła na ziemi zachodząc się od łez; Kuźma patrzał to na nią, to na zięcia; Ostap chodził wielkiemi krokami.
— Niechże zostanie — rzekł po chwili namysłu — niech zostanie tutaj, pozwalam. Oto izba twoja Jaryno — dodał — oto podwórko twoje, dalej ani krokiem.
Powiedział i wybiegł do ogrodu, szalony cierpieniem, zmieniony boleścią, w rozpaczy prawie.
Późno w noc powrócił i siadł do pracy, a dzień wschodzący zastał go nad stołem jeszcze. Jaryna w kątku siedziała skulona, senna a nie spiąca, z oczyma wlepionemi w niego, przelękła, zbolała; czekała słówka pociechy, wejrzenia, napróżno. Nareszcie podróż, zmęczenie, samo cierpienie uspiły ją. Ostap rzucił pióro, przymknął sam okienice, posadził sługę na straży i odjechał.
Michalina przebywszy pierwsze wstrząśnienie przykre, na widok Jaryny doznane, uspokoiła się oglądając zimniejszem okiem położenie swoje. Widziała teraz całą wielkość ofiary, którą Ostap uczynił — nadaremnie. Tajemnica, która zaręczała skutek, wydana była trafem, a wprzódy jeszcze przeczuła. Ostap pomimo ożenienia pozostał dla niej czem był, a czyn ten zamiast go spodlić, podnosił jeszcze w jej oczach.
— Nie mogłażbym nic dla niego? — spytała siebie — gdy on tyle dla nas uczynił?
Powtarzała sobie to pytanie tyle razy, aż wreszcie znalazła na nie w sercu odpowiedź. Postanowiła zbliżyć się do Jaryny i spróbować, czy ją poufałe, serdeczne obejście, zachęta jaka, nie potrafią podnieść, wykształcić, uczynić godniejszą Ostapa. Najtrudniej było przystąpić do lękliwej, dzikiej prawie a cierpieniem zdziczałej jeszcze kobiety; potem prostemi słowy, trafić do jej przekonania i skłonić, żeby podała rękę, otworzyła serce.
Michalina pojęła trudność tego przedsięwzięcia, ale nią się nie zraziła. Wiedząc kiedy Ostapa nie było w domu, przyszła do niej raz pierwszy, z twarzą tak przyjaźną, ze słowem tak serdecznem, że płaczące dziecię wioski, dało się niemi pociągnąć. I poszły razem nie jak pani i wieśniaczka, ale jak starsza z młodszą siostrą, w ogród, potem do dworu. Jaryna szczebiotliwe ptaszę, ze wszystkiego jej się zaraz wyspowiadała, z myśli, z uczuć, nawet z wieści, które schwyciła po drodze. Krasnym rumieńcem oblało się czoło Michaliny; westchnęła, nie odpowiedziała nic, uśmiechnęła się tylko żałośnie.
Nazajutrz przyszła znowu do Jaryny i pociągnęła ją z sobą już łatwiej, już chętniej idącą; trzeciego dnia czekała na panią wieśniaczka, czwartego dnia sama pobiegła do dwora. Ostap ciągle zajęty ledwie kilką słowami, skinieniem głowy, spojrzeniem witał i żegnał żonę; nie było dla niej rozrywki, pociechy, tylko z Michaliną. Ta wabiła ją, nęciła, przymilała się do niej; jakże jej do siebie nie miała przywiązać?
Postępowała z nią jak z dziecięciem, powolnie, łagodnie, naprowadziła na żądanie tego, co dla niej było pożytecznem, i z podziwieniem postrzegła, że Jaryna czuła się niższą, chciała się podnieść, ukształcić, zbliżyć do męża. Z radością ujrzała to uczucie w niej Michalina, wszczepiając je głębiej w serce wieśniaczki. Nie dała jej tego co pospolicie nauką zowią, nauki suchej, która podobna jest do zasuszonych ziół, co je na lekarstwo zbierają, tak różnych od żywych kwiatów! Przelewała w nią Michalina rozmową samą, żywemi słowy, naukę żywą, zdrową, która oczyszczała się jeszcze przez serce idąc do głowy. Jaryna słuchała jej jak wprzódy Ostapa, z tym zachwytem dusz prostych, które z uniesieniem witają świtające im światło nowego dnia. Całe godziny milcząca, zadumana, sparłszy piękną swą głowę na ręku, wpatrując się w hrabinę, cierpliwa, ciekawa, głodna, wyzywała, pragnąc opowiadań bez końca. Badała Michalinę naiwnie, biegła do niej codzień po pokarm dla duszy, którego już czuła potrzebę. Można ją w człowieku przytłumić, ale zgasić niepodobna, zestarzałemu w niewiadomości i opuszczeniu, okaż promyk światła, pozwól mu się skierować ku niemu, a rzuci się nań chciwie. Ciekawość, ten głód duszy nieśmiertelnej, pragnącej wiedzą związać się ze światem — w kimże zupełnie umarła??
Ostap od przybycia żony rzadko widywał Michalinę, o jej stosunkach z nią nie wiedział wcale z początku, bo Jaryna mówić o nich nie śmiała, on nie badał, hrabina milczała umyślnie. Tak upływały dnie, tygodnie, miesiące. W pracy czas schodzi piorunem, ani się obejrzeć. Ostap szukał pracy, bo czas mu ciężył, rzucał się na nią a nie brakło przedmiotu. Choć główne trudności były już ułatwione, pozostawało drobnostkowe dokonanie wszystkiego, często mozolniejsze niż plany i urządzenia ogólne.
Alfred, którego o postępie czynności uwiadamiał, coraz to rzadziej odzywał się z zagranicy. Pracowano starając się o przebaczenie mu winy i choć familja zabitego ogłaszała, że mu bezkarnie powrócić nie da, były wszakże nadzieje jeśli nie darowania kary, to ulżenia jej przynajmniej.
Michalina w nowem życiu swojem, niespodziewane znalazła przyjemności; bo nie ma pracy, nie ma dobrego uczynku, coby się nie zapłacił wewnętrzną radością. Dwoje dzieci, Staś i Jaryna zajmowali ją całą; widziała Ostapa i to jej wystarczało; oswoiła się z myślą, że dla niej stracony na zawsze... Alfred zajmował ją oddalony jak przyjaciel, jak ojciec dziecięcia; kochać go usiłowała napróżno. W ostatnich czasach boleśnie ścisnęło się jej serce na popełnione przez niego szaleństwa: uczuła jakby litość połączoną ze wstrętem.
I tak biegło życie w Skale.
W jednym domu, w jednej izdebce żyjąc z Ostapem, Jaryna była mu obcą jak w pierwszych dniach poznania: ledwie przemówił do niej, ledwie na nią spojrzał; obawiał się jej i unikał. Ona znosiła spokojnie, ulegle, cicho, ból swój; nie mogąc go wymówić, wypłakiwała.
Czasem tylko z litości, Ostap szepnął do niej:
— Zobaczysz, powrócim tam, powrócim; łzy ustaną, będziesz szczęśliwsza.
Ona spoglądała jasnem okiem na niego, serce jej zabiło do tego szczęścia, pokazywanego z daleka jak cacko dziecięciu i zamilkła — nie miała już nadziei. Gdy jej bardzo a bardzo było na sercu ciężko, gdy się łzy nadto kręciły w powiekach, szła ukradkiem do Michaliny. Dla niej nie miała już tajemnic, powiedziała jej wszystko jak matce, jak siostrze; ta ją pocieszała jak dziecię — jutrem. I pocieszając starała się to jutro uczynić podobnem, a szczęście dla Ostapa bez siebie dostępnem. Przewidywała nawet chwilę, w której zdziwi się swej żonie, przybliży do niej pociągniony urokiem nowości może, pokocha ją i zapomni.
Ona nigdy zapomnieć nie chciała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.