Jaryna/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jaryna
Podtytuł Ostapa Bondarczuka część 2ga
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwa miesiące upłynęły od przybycia Jaryny do Skały, gdy w nocy umyślny posłaniec przybiegł z listem do Ostapa z nad granicy. Nie znalazł go w domku w którym jak zwykle Jaryna sama siedząc na ziemi u spopielałego komina, patrzała na gasnące w nim, jedna za drugą iskierki. List był pilno; pospieszono szukać go gdzieindziej, i znaleziono aż u brzegu z nocleżanami siedzącego na kłodzie, w tym stanie pół snu, pół jawy, co rozkosznem marzeniem strapionych kołysze.
Często tak Ostap z życia, w które go wepchnęły obowiązki, wyrywał się uciekając do wiejskiego. Niezapomniane chwile młodości, kołatały do jego duszy wdzięcznym go wabiąc uśmiechem, do tych uciech nędzy których sierotą doznawał na łąkach, w lasach, u brzegu wód błąkając się swobodny.
Nieraz wiedziony tą niepojętą chętką biegł za trzodami zdala, wpatrując się w życie pastusze, chwytając wyrazy prostej piosenki, dźwięki znajomej przegrywki, dymy znanego ogniska, nieraz podkradał się do wesołych nocleżan, rozmawiał z niemi i wspominając dawne, najpierwsze lata swoje, tęskno pieścił się ich przypomnieniem. Nieraz błądził samotny po lasach, szukał gospodarzy co szli z pługami w pole, by z niemi pomówić, zbliżał się do pracujących i chciwie patrzał na ich zatrudnienia. Wszystko co mu dzieciństwo wieśniacze wracało, było mu drogiem. Czemuż temu smutnemu nawet dzieciństwu zazdrościł? czemu tej nędzy żałował? nie wiem; tak wszyscy po czemś płaczem, choćby po łzach własnych, i żal nam przeszłości zawsze, a młodszych lat stokroć więcej niż innych.
Jemu lżej było ze swemi, i długie godziny spędzał z niemi rozkosznie, a każde tętno życia wiejskiego żywo w nim odzywało się jeszcze. Niewidzialna siła pociągała go ku temu stanowi, z którego jednak wyszedł tak wcześnie: inny byłby się może wstydził? byłby uczuciu kazał zamilknąć, myśli odwrócił gdzieindziej; on je szanował i cieszył się niemi.
Czuł się niezepsutym: oświecenie, cywilizacja ta tylko dobra, która związku człowieka z prostem życiem i prostemi uczuciami nie zrywa. Biada tym uczonym, co wszystką naukę swą czerpią z książki, co świat w nią radziby zamknąć: książka jest jak beczka wody przyniesionej z krynicy; lżej zaczerpnąć z tej beczki, ale u źródła woda lepsza.
Posłaniec, który zachwycił Ostapa w jednem z tych zadumań, któremi dusza ucieka ze świata, tak że ją niełatwo ku niemu sprowadzić; — długo oddawał mu list, nim się opamiętał gdzie był i czego od niego chciano. Nareszcie wziął pismo w ręce, machinalnie, obojętnie, rozłamał pieczątkę, ale ledwie słów kilka przeczytał, krzyknął, zakrył oczy i upadł.
Ludzie skoczyli ku niemu ratować; ale za pierwszem dotknięciem obcej ręki już był na nogach, chwycił papier, łzy mu z powiek pociekły i szybkim krokiem pobiegł, nie wiedząc dokąd.
List ten zawierał doniesienie o śmierci Alfreda. Michalina była wdową. Testament opiekunem dziecięcia naznaczał Bondarczuka.
Wielkie wstrząśnienia straszne są tylko dla słabych, którzy ich w pierwszych chwilach nie czują, a potem upadają pod niemi; silnym, one się czuć dają od razu, ale nie wyczerpując odwagi i mocy, zostawują ich przytomnemi i gotowemi do walki, do czynu.
Ostap ochłonął, rozpatrzył się w położeniu swojem, boleśnie schwycił za serce, i cicho rzekł w duszy: — Stań się wola Twoja! Droga przed nim stała szeroka, odkryta, stroma i ciężka, ale nie ominiona.
List odebrany zawierał te słowa:
„Wczoraj, dnia 30. Lipca 18... hrabia Alfred S. po krótkiej chorobie spowodowanej w części zmartwieniem, w części sposobem życia niestosownym ze stanem zdrowia, umarł tutaj we Lwowie, w domu pod N... na ulicy Brackiej. Testament jego sporządzony formalnie, na kilka godzin przed śmiercią, naznacza pana opiekunem żony i dziecięcia małoletniego. Spieszę pana zawiadomić o tym smutnym wypadku, prosząc o rychłe rozporządzenie pozostałością, jaka się znalazła przy hrabi i załatwienie należności, które itd...“
Przy liście przyłączona była historja choroby, wyjaśniająca przyczyny śmierci. Dla Ostapa jedna była najwidoczniejsza, smutek, zwątpienie, zgryzota. List do hrabinej na łożu śmierci pisany, przysłano także Ostapowi dla oddania jej.
Jak miał teraz postąpić? jak uwiadomić hrabinę o śmierci męża? Dzień upłynął na rozmysłach; wieczorem dopiero Ostap poszedł do dworu. Tu pierwszy raz znalazł żonę swoją przy Michalinie, siedzącą na ziemi i słuchającą z uwagą, z zajęciem, łagodnym głosem i macierzyńskiemi słowy udzielanej nauki. Na ten widok, serce mu się wzruszyło, stanął w progu: dwie łzy zwinęły się na opalonym policzku, błysły i znikły. Wesoła prawie twarz Michaliny, przykre na nim robiła wrażenie; ta kobieta nie miała już na świecie nikogo prócz dalekich bardzo i całkiem jej nieznajomych krewnych, dokoła zaś nieprzyjaciół chciwych jej mienia, zazdroszczących jej chwili spokoju. Mógłże ją na pastwę losu i ludzi porzucić? wszedł; na widok jego Jaryna przelękniona krzyknęła i chciała uciekać, ale ją hrabina z uśmiechem zwycięzkim za rękę wstrzymała.
— Wszak pan nie zabronisz żonie — odezwała się, kilka godzin dnia przebyć ze mną, ja jestem tak sama?
— A! pani, mógłżebym się temu przeciwić? boję się tylko by to dziecię nie nadużyło twojej dobroci.
— Ale ja panu powtarzam, to dla mnie dobrodziejstwo; ona tak dobra, łagodna i miła.
— Od niej do pani tak daleko! — rzekł Ostap cicho — jakaż być może przyjemność?
— Także to pan w sposób pospolity świat pojmujesz? myśmy daleko; ale zarówno ja od niej, jak ona odemnie możemy skorzystać. A są miejsca, są ścieżki, są uczucia prawdziwe, odwieczne, wspólne wszystkim, na których się spotykamy i rozumiemy doskonale. Pozwól pan się połajać za te słowa jeszcze! Myśmy cywilizacją daleko od natury i daleko od tego stanu błogiego, w którym ludzie prości widzą, czują, przeczuwają, czego my mozolnie rozumem dochodzić zmuszeni jesteśmy. My z naszą fałszywą oświatą przez którą wiarę i instynkta rodzime straciliśmy, jesteśmy w wielu razach jak ślepy, który się uczy poznawać kolory palcami. Naszemi palcami, rozum!
— Porównanie — rzekł smutnie Ostap — posunięte za daleko; zresztą pani wiesz — dodał — że wedle francuskiego przysłowia: comparaison n’est pas raison.
— Ja stoję przy swojem! — przerwała Michalina; — jeśli to porównanie nie podobało się panu, użyję drugiego. Oni są jak ptaszki, co ziółko którego im potrzeba nieznając czują zdaleka darem Bożym; my ludzie szukamy go nie czując w tysiącach. Myśmy rozumniejsi, lecz oni niemylni!
Ale dość o tem, nie zechcesz mi odebrać dobrej już mojej znajomej i przyjaciółki?
— Pani jesteś aniołem! — zawołał Ostap.
— Bez skrzydeł, bez białej sukni i bez szczęśliwości anioła — cicho dodała Michalina: — czemuż nie mamy być razem — odezwała się głośniej — zawsze razem?
— Nie umiem odpowiedzieć na to; dziękuję tylko z serca, czyń pani co chcesz. Lecz jeśli zbyt wielkie i ciężkie widzieć będę ofiary, ucieknę, uciekniemy z nią razem. Nie chcę być ciężarem.
— Niewdzięczny! niedobry przyjacielu nasz, powstając i podając mu rękę z zapałem młodzieńczym — zawołała Michalina; — godziż się to mówić, i mówić to do mnie?
W tej przelotnej chwili zbliżenia, uniesienia, uczucia Ostapa i Michaliny tak były jawne, że Jaryna której oczy czarne zaiskrzyły się zazdrością, porwała się z miejsca i gotowa była rozerwać spojone ich dłonie. Szczęściem hrabina odstąpiła zimniejsza, a Jaryna uspokoiła się, niespokojnie jednak w nią wpatrując.
— Więc mi ją pan zostawisz? — mówiła powolniej pani, zbliżając się do wieśniaczki, która jeszcze nieufnem na nią spoglądała okiem. — Nieprawdaż?
Ostap zamilkł: łzy mu się tylko znowu zakręciły w oczach i powróciły nazad do serca: przypomniał sobie z czem przyszedł, i nie wiedział jak przygotować hrabinę do strasznej wieści, którą niósł z sobą.
— Odebrałem list od hrabiego — rzekł wreszcie przytłumionym głosem.
— A do mnie nie pisał? — spytała Michalina.
— Nie, jeden był list tylko, i ten nawet nie jego pisany ręką.
— Cóż to jest?
— Hrabia chory.
— Chory? — podchwyciła z żywym niepokojem chwytając się za głowę — chory i bardzo? proszę mi mówić prawdę?
— Chory, dość mocno.
— Możesz mi pan ten list pokazać?
— W tej chwili — zostawiłem go u siebie, ale przyniosę.
— Cóż mu jest? jakże piszą?
— Nie wiem, zdaje się rodzaj gorączki; lekarz zdaje się obawiać nieco.
— Niebezpieczeństwo! moje miejsce przy nim! pojadę natychmiast — odezwała się Michalina; — każ mi pan wszystko przygotować do drogi, jutro, dziś jeszcze jeśli można.
— Najważniejszem przygotowaniem jest pozwolenie wyjazdu, a tego nie mamy.
— Ale to się uzyszcze?
— I nie łatwo i nie prędko. Są formalności długie; wszakże będę robił starania.
— Dobry nasz, jedyny przyjacielu, ty to pojmujesz — smutnie zawołała Michalina — moje miejsce przy nim. Słaby! opuszczony, sam jeden, ja i dziecię tutaj! to się nie godzi; ja muszę być przy nim.
Ostap skłonił się w milczeniu i nie wiedząc co więcej powiedzieć, przyrzekał pospieszyć z wyrobieniem pasportu, i odszedł.
Odszedł krążyć bez celu i myśli. Ciężar obowiązków, które z czasowych stawały się wiecznemi, ugniatał go; rozbierał swoje położenie i truchlał przed niem.
Noc zachwyciła go błąkającego się jeszcze, i wieczór z wiejską swą ciszą, przypomnieniem lat młodych, ukołysał strapienie. Jak zawsze, poruszył go widok zatrudnień wieczornych; wycisnęły westchnienie pieśni i wykrzyki pastusze; obwiało go słodko powietrze, przesiąkłe wyziewami znanemi, a klekot gderzącego bociana, przypomniał mu starą gruszę z gniazdem nad rozwaloną chatą w której się urodził, gdzie pierwsze lata spędził bawiąc się na śmiecisku.
— Na cóż! — zawołał z głębi duszy — dobroczynna ręka wyrwała mnie temu życiu do którego byłem stworzony; lepiej mi było w nędzy, smutku i niewiadomości dobić się do brzegu, niż dziś tak cierpieć, tyle dźwigać i tak jasno widzieć, strapienia i obowiązki swoje. Wolałbym chleb czarny i czarne myśli ciemnego chłopka, nad mój żywot dzisiejszy i straszne dumy moje. Ale stało się; nie narzekajmy, pracujmy! nie czas się cofać, i wola Boża nademną stać się musi; dalej a dalej do końca, koniec nie może być daleko.
Nazajutrz Ostap poszedł znów do hrabinej; taić przed nią dłużej śmierci męża nie było można. Poszedł i nie zdobył się na odwagę oznajmienia jej, że została wdową; oznajmił tylko, że nowe odebrał pismo o pogorszającym się stanie jego zdrowia, i że zrobił przygotowania do wyjazdu. Michalina nie przeczuła nic jeszcze; tylko choroba ojca podwoiła jej czułość dla dziecięcia, chciała jechać, wyjeżdżać co najprędzej.
Na trzeci dzień powrócił Ostap jeszcze; zmuszony okolicznościami, szedł powiedzieć jej wszystko, ale słowa więdły mu na ustach.
— Cóż mój wyjazd? — spytała go Michalina żywo, jak tylko postrzegła we drzwiach.
— Przygotowujemy wszystko, ale zdaje mi się...
— Cóż byłbyś przeciwny temu?
— Ja? nie, ale zdaje mi się — powtórzył — że choroba hrabiego tak się powiększa.
— Byłżeby tak źle, tak źle! niebezpiecznie! pokaż mi pan te listy, pokaż mi je koniecznie.
— Nie mam ich z sobą.
Michalina spojrzała na niego, a w oczach jej było coś obłąkanego.
— Nie masz ich! nie masz! a Alfred jest tak źle.
— Bardzo źle.
— On umarł chyba! — stając nagle krzyknęła — on umarł, mów mi prawdę!
— Umarł — cichym głosem — powtórzył Ostap.
Michalina obejrzała się szukając dziecka oczyma, milcząca, na pozór zimna, nie odezwała się nic, zaciśnięte usta jej drżały; chwyciła Stasia i przycisnęła go do siebie, rozśmiała się wielkim, serdecznym śmiechem, padła i omdlała.
Przez dni kilka nikt jej nie widział, nikt nie dostąpił; zamknięta z synem, tuliła go płacząc, nie mówiąc ni słowa. Przyszła Jaryna, po wiejsku poczynając ją pieścić, całować, pocieszać; ona zlekka odtrąciła ją, a w spojrzeniu, patrzał gniew prawie i smutek okropny i rozpacz, i jakieś myśli nieodgadnione.
W takim stanie bez zmian wielkich upłynęło dni kilka. Stan hrabinej zdawał się pogorszać; milczenie przerywane tylko śmiechem i płaczem serdecznym trwało ciągle: w nocy bywała nieprzytomna, usta jej otwierały się na dziwne narzekania, na żale niepojęte, na wykrzyki, boleśne nawet dla obcych.
Jaryna, której widoku znieść nie mogła, siedziała długo niewidocznie; Ostap także czuwał u drzwi. Biedny Staś nie mogąc pojąć ani swego nieszczęścia, ani matczynych cierpień, płakał widząc ją płaczącą; szarpał, prosząc żeby wstała i była wesołą.
Po chwilach najwyższego rozdrażnienia, szału i bezprzytomności, następowało opadnienie z sił, sen głęboki i długi, potem znowu krzyki i śmiech i płacz serdeczny. Środki lekarskie które wskazywał Ostap i wezwany przez niego lekarz mało, lub nic nie działały. Jak we wszystkich chorobach których przyczyną jest boleść duszy, ciężko było przez ciało oddziaływać na nią. Pocieszyć ją? czem było. Ostap jedyną pociechę widząc w dziecięciu, ciągle go przy niej trzymać kazał; ale nawet uspokojona, patrzała nań obojętnem, osłupiałem okiem.
Noce nadewszystko straszne były do przebycia; ze snu głębokiego budziła się krzykiem gwałtownym i padała rzucając we łzach i narzekaniu. Z urywanych słów jej, zawsze odtrącana Jaryna, ujrzała przeszłość tajemniczą, porozumiała stan i położenie Michaliny i swoje i męża.
Zaczynała myśleć nad tem, i choć dramatu tego którego była osobą czynną, całkiem jeszcze objąć nie umiała, jak straszne widziadła przesuwały się sceny jego przed zdumionemi jej oczyma.
Michalina wołała w nieprzytomych szałach:
— Na co mnie tu trzymacie? puśćcie mnie, pójdę i umrę. Stasia ona zabiorze, on go wychowa — jam niepotrzebna. On będzie mu ojcem. Wiem, kocha mnie jak kochał, i dla mnie nie porzuci sieroty. Na co życie? on sobie świat zawiązał — między mną a sobą postawił kobietę — on żonaty, on się ożenił umyślnie.
I poczynała śmiać się tym okropnym śmiechem, który krew ścina w żyłach zimnym nawet ludziom.
Jaryna z tych urywanych wyrazów schwytała po trosze wszystko, domyśliła się reszty; czarne jej oko zaszło krwią i łzą, czoło zmarszczyło się, pierś podniosła wstrzymywanem łkaniem. Milcząc poglądała na Ostapa, i zniknąwszy z pokoju Michaliny, zamknęła się w izdebce swojej; siadła na ziemi, okryła głowę fartuchem, siedziała i płakała — dumała co począć z sobą?
Ostap nie opuszczał łoża hrabinej; o Jarynie czasu nie było pomyśleć, kto wie czy przypomniał ją sobie, tylą uczuciami targany.
Starego Kuźmy nie było; nikt nie przyszedł, nie dowiedział się, nie pocieszył stroskanej wieśniaczki: ujrzała się opuszczoną, uczuła niepotrzebną i zawadną.
— Pójdę ja na nasz chutor — pomyślała sobie, będę go czekać, będę się spodziewać, a jak nie doczekam, przynajmniej życie minie w tej nadziei. Trzeba mi było tam zostać! o! trzeba mi było zostać! lepiej z daleka się spodziewać, niż rozpaczać z bliska.
Chciała powracać, sił jej brakło; porzucić znowu Ostapa żal było. Wiedziała że jej nie kocha, zrozumiała dla czego się z nią ożenił, a jednak czasami, spodziewała się jeszcze, sama niewiedząc czego?
A Ostapa jak nie widać tak nie widać było. Szukała go codzień, wyglądała żeby przyszedł choć dowiedzieć się do niej, choć słówkiem jej dać sił do wytrwania — napróżno. W ostatku powiedziała sobie: — ja tutaj niepotrzebna jestem, nikt o mnie nie myśli, nikt do mnie nie przyjdzie — pójdę!
I ranku jednego wysunęła się ze swej pustej izdebki, żeby raz jeszcze zobaczyć, pożegnać hrabinę, a potem uciec do swoich. Ale do hrabinej nie dopuścili jej; w przedpokoju tylko zobaczyła Ostapa wyciągnionego w krześle, znużonego, bez czucia, nieprzytomnego, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, ze spuszczoną głową, bladego, jakby się kładł do trumny. Ostap jej nie zobaczył, choć na nią patrzał. Głucha cisza panowała w pokoju; pani od godzin dwunastu już spała.
Suchem, wypalonem od łez okiem spojrzała na nich Jaryna z daleka i odeszła. Nie wracając już do swojej izdebki obróciła się ku słońcu, pomyślała w której stronie rodzice i wioska rodzinna i sama jedna bez grosza, bez przewodnika, śmiało jak ptak poszła w swoją stronę.
Nie pojmowała ani niebezpieczeństwa, ani trudności tej podróży; wielkie uczucie wszystko zasłania. Szła póki sił stawało; a gdy noc zapadła, siadała pod dębem u kraju lasu, okrywała głowę fartuchem, nie zasnąć lecz spocząć znużonym nogom. Czasem zastukała do chaty wieśniaczej i znalazła w niej przytułek: jej młodość, jej smutek wzbudzały litość: kierowano jej drogą, dawano chętnie chleb i radę, i tak powoli, powoli, zbliżyła się ku Podolowi swojemu.
Gdy jej pierwszy wiatr wieczorny przyniósł dym ziemi rodzinnej, gdy ujrzała swoje wzgórza i doliny, gdy poczuła żyżne a tęskne Podole, Jaryna zapłakała z radości, i choć znużona drogą poszła prędzej żeby się dostać do swoich. Szła jeszcze dwa dni i przypadkiem, przeczuciem raczej niż wiadomością, trafiła do Bondarczukowego chutoru.
Stary Kuźma naprawiał radlisko, mając wychodzić w pole: matka wybierała się stękając do ogrodu, gdy w bramie ujrzeli kobietę, której w początku nie poznali. Ciężka droga odbyta pieszo, smutek cięższy jeszcze, zmieniły bardzo piękną Jarynę: opalona, okryta pyłem, wychudła, w zabrukanej bieliźnie, miała postać żebraczki. Blada jej twarz z wpadłemi policzki, straszniejszem jeszcze czyniła oczów czarnych wejrzenie. Kuźma podniósł głowę gdy wrota zaskrzypiały, i krzyknął:
— Boże zmiłuj się, wszak to Jaryna!
— To ja! — odpowiedziała cicho — o! to ja.
— Co tobie dziecko? sama! kto cię przywiózł. Cóż to za nieszczęście? — poczęli oboje rodzice spiesząc ku niej.
— Przywiózł? nikt — przyszłam piechoto.
— Sama jedna?
— Jak widzicie.
— A Ostap?
— Ostap, i nie wie żem poszła — mówiła ze łzami — co ja jemu!
— Jakże porzucił?
— Porzucił, nie — i nie spojrzał nigdy na mnie. Jego pani odebrała wiadomość o śmierci swojego męża — zachorowała. On przy niej dzień i noc; byłam im niepotrzebna, poszłam sobie.
— W imię ojca! — zawołał stary Kuźma i matka ściskając czule córkę — sama! nieboraczka! nieszczęście! tyle mil! pieszo! O mój Boże! a nic-że ci się w drodze nie stało?
— A cóż mi się stać mogło? nie umarłam, dowlokłam się.
To mówiąc usiadła na ziemi, a rodzice skacząc przy niej, tulili ją i cieszyli. Gdy się nieco uspokoiła powiedli ją do dworu i osłabłą otoczyli prawdziwie rodzicielskiem staraniem.
Stary Kuźma sam z Kuliną siedział u łóżka, i choć nie było sposobu obronić Ostapa, to go bronił, to na siebie zwalał winę że córce pojechać pozwolił, wreszcie po swojemu upewniał, że Ostap wróci i wszystko będzie dobrze. Ale Jaryna milczała na wszystko; lżej jej było trochę że powróciła do swoich, że widziała znowu ulubione miejsca, zresztą nic nawet żądać nie śmiała.
Po kilku dniach, znużenie odeszło, został milczący smutek. Siedząc w progu chaty z oczyma wlepionemi w bramę podwórka, patrzała na drogę i zdawała się czekać zawsze. Często tak do północka twarz w dłonie tuląc, uparcie poglądała ciągle w jedną stronę; każdy tentent, każdy szmer, każdy głos zdaleka ją dochodzący, podnosił jej oczy, żywiej poruszał sercem. A gdy rodzice wypytywali czego tak czeka napróżno, odpowiadała:
— Niczego, tak siedzę sobie.
Matka dała jej pokój, łamiąc ręce po cichu i płacząc nad córką pokryjomu, po kątkach; ale ojciec nierad był temu tak dziwnemu życiu; jemu się takie próżnowanie pomieścić w głowie nie mogło; obawiał się żeby nie oszalała, i raz przyszedłszy do niej wieczorkiem tak mówił:
— Słuchaj-no Jaryno, albo ty taka chora bardzo, albo ty w sercu Boga nie masz.
— Alboż co?
— No! a jużciż tak człowiekowi z założonemi rękoma życie przesiedzieć nie godzi się.
— A cóż ja robić będę?
— Co? albo to niema co robić? Chwalić Boga, jest pole i robota. Co to, że tobie smutno mój gołąbku; ot ja tobie powiem, że i ja w życiu nabolałem nieraz, a bywało, choć jak płaczę to do roboty idę. I przy pracy człowiek jakoś wszystko lepiej zniesie, bo i pan Bóg pracę lubi. A tak siadłszy z żalem, a lubując się w nim, to i zdrowie człowiek straci i rozum, ot i nic z tego nie przyjdzie.
Jaryna odwróciła się ku niemu: — mój ojcze — odezwała się — pozwólcie mi tak zostać; ja doprawdy nic nie mogę robić, i nie zdużam i nie spamiętam.
— A no, popróbować by! jak Bóg Bogiem, robota to lekarstwo moje dziecko.
— Na cóż mnie lekarstwo, ja nie chora?
— Co to gadać? — rzekł Kuźma trzęsąc głową. — Tobieby czas przeszedł lepiej, prędzej, a tamta pani przechoruje i Ostap powróci.
— Choćby i powrócił, ja jemu nie w głowie.
— A pocóżby się żenił?
— Ojcze rodzony, ojcze kochany, choćbym ja tobie i powiedziała, tobyś mnie nie zrozumiał i nie uwierzył. Ja i sama czuję jak to się zrobiło, a żebym rozumiała, to nie. On się ożenił, jak to powiedzieć, żeby ta pani, która go kochała dawniej, myślała sobie, że on o niej zapomniał i dała mu pokój?
— To widać on jej nie kochał, to i to dobrze!
— Gdzież tam! kto ich zrozumie! Ojcze rodzony, on ją bardzo kocha, ale kochał i męża, i nie chciał żeby się psuła. Co ja dla niego!
— Porzuć Jaryno, chodzi tobie po głowie sam pan Bóg wie co, wymysły! ani ładu, ani składu!
Jaryna zamilkła; poszła nazajutrz do ogrodu, chciała coś robić, nie mogła; wróciła na próg chaty i siedziała znowu jak przedtem.
Jesień się kończyła, a o Ostapie ani słychu, Jaryna na miejscu swojem dnie i wieczory, słucha najmniejszego szelestu, nieraz zerwie się i usiądzie znowu, zapłacze i przestanie.
Aż jednego poranka, z dziecięciem przytulonem do piersi, postrzegła idącego Ostapa: podniosła się, zarumieniła, i oniemiawszy stała, niemogąc słowa przemówić.
Ostap niósł Stasia — sierotę. Michalina nie żyła. Zobaczył biedny przybysz żonę i uczuł litość nad nieszczęśliwą, podał jej rękę drżącą, zaledwie mogąc wymówić:
— Widzisz, wróciłem.
— A! i nie porzucisz już nas?
— Nigdy! — smutnie rzekł Ostap — nigdy, zostanę z wami.
Kuźma, Kulina, co żyło zbiegło się z krzykiem radośnym ku niemu, witając go, obejmując, zarzucając pytaniami. Jaryna z dziwnym uśmiechem, smutnym, patrzała po wszystkich jakby im mówić chciała: widzicie, on do mnie powrócił, on o mnie pamiętał.
Tej radości jeden nie dzielił, co ją wywołał. Jemu tu było tak pusto! i pusty był dla niego teraz cały Boży świat; a bijące przy nim poczciwe serca ożywić nie mogły tej pustyni.
Życie poświęceń nie skończyło się jeszcze; zostawała przed nim biedna Jaryna, której miał zapłacić za łzy wylane, i sierota, której obiecał być ojcem.
W pocie czoła, z bolem serca, trzeba iść było dalej, a dalej, nie pożądając nawet spoczynku, odetchnienia i śmierci.
Szczęściem, Bóg ulubionym swoim, daje wielką potęgę nad sobą, nad życiem, nad boleścią samą, tym robakiem toczącym żywot wszelkiego stworzenia. Ostap znalazł, jeśli nie spokój zupełny, (to jedyne szczęście trwalsze na ziemi), przynajmniej znośniejsze stały mu się cierpienia, bo je osładzał uśmiech sieroty i pokorne, wdzięczne, ciche a czułe spojrzenie Jaryny.
Dla Stasia został nauczycielem i ojcem, dla niej przyjacielem, mężem i prostym wieśniakiem jak ona; dla bratniego ludu lekarzem i doradzcą jak przedtem. Wziął sukmanę porzuconą, kij swój podróżny i począł obiegać sioła; a wieczory i ranki poświęcał domowym obowiązkom. Wielki żal, jak łza przemieniona w perłę, błyszczał na męzkiej jego piersi; jak każdy, co umie znosić boleść, stał się nią wyższy, potężniejszy; opromieniła mu ona skroń męczeńską, podniosła myśli, rozszerzyła serce.
A gdy ze wzrokiem zwróconym na siebie, pytał losu: — Czemu nie byłem szczęśliwy? z duszy własnej głos wewnętrzny mu odpowiadał: — Któż był szczęśliwy na ziemi?

Hubin, Czerwiec 1849.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.