Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 80. Tajemnica Wołocha
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

80.
Tajemnica Wołocha.

Do wioski, położonej może o 10 mil od Warszawy nad brzegiem Wisły, a złożonej z szereg nędznych chat, zbliżał się pewnego wieczoru, gdy się już ściemniło, stary, pochylony człowiek.
Łatwo było poznać po nim, że mu ciężko było iść, i że był nadzwyczaj znużony.
Gdy zbliżył się do wioski, zwrócił się do lepianki glinianej, koło której stała niewielka drewniana stodoła.
Było to gospodarstwo, wyróżniające się od innych porządkiem i czystością.
Niskie okna chaty były oświetlone i światło przebijało się słabo przez zielone szyby.
Starzec, którego ubranie świadczyło o pochodzeniu wołoskiem, zbliżył się do okna i starał się zajrzeć wewnątrz.
W ubogiej izdebce bez podłogi stała w jednym kącie wielka ławka, a przed nią grubej roboty stół.
Na stole stała, słabe światło wydająca lampka.
W innym kącie przy glinianym piecu znajdowało się łóżko.
Na ławce siedział jakiś mężczyzna, przed którym stała próżna butelka.
Wsparł on głowę na opartej o stół ręce.
Zdawał się spać.
Starzec zapukał do okna.
Śpiący nie poruszał się.
Starzec przypatrzył się o ile można było najdokładniej przez niezbyt przezroczyste szyby wnętrzu izby.
Nie było w niej nikogo oprócz śpiącego.
Zdawało się, że to skłoniło starca, iż zbliżył się do niskich, z dwóch skrzydeł złożonych drzwi chaty.
Otworzyły się one za popchnięciem.
Starzec wszedł do słabo oświetlonej izby i ukazaniem się swojem przestraszył kilka kur, siedzących nad drzwiami na grzędzie.
Teraz dopiero śpiący podniósł swoją brodatą twarz i wpatrzył się błędnemi od wódki oczyma w przybyłego starca.
— Dorowski! — zawołał starzec, — tak, to ty jesteś! Gdzież jest twoja żona?
Człowiek w chacie skrzywił się dziwnie.
— Stefan mruknął, — tak, to Stefan.
— Czy jesteś sam, Dorowski? — zapytał stary Wołoch.
— Sam? Tak! Któżby miał tu być?
— Twoja żona i Józef! — odpowiedział Stefan.
Dorowski machnął ręką.
— Pozwól mi naprzód otrzeźwić się trochę, — odpowiedział.
— Hm!... upiłeś się? — szepnął Wołoch.
— Stefan! — powtórzył Dorowski kilkakrotnie, jak gdyby usiłując wbić sobie w pamięć, kto był u niego, — Stefan!... Od tylu lat cię nie widziałem, a jednak poznałem cię, Stefanie!
— Przyjdźże do siebie, Dorowski, mówił stary Wołoch, — więc jesteś sam?
— Zawsze sam! — odpowiedział Stefan, — żona moja dawno umarła!
— A Józef? gdzież on jest?
— Stefan? Ha, więc ty nic nie wiesz? Stefana już dawno nie ma!
— Nie ma? gdzież on jest? Czy umarł? czy także umarł?
Dorowski wzruszył ramionami.
— Któż to może wiedzieć? — rzekł obojętnie, — ja o nim nic nie wiem oddawna.
Zdawało się to przejmować starego Wołocha zdziwieniem i niepokojem.
— Nie wiesz nic o nim? — zapytał — przecież przyprowadziłem go do was przed piętnastu laty i oddałem go wam, gdy zaledwie liczył lat dziesięć.
— Wiem, wiem Stefanie! Siadajże, — odpowiedział Dorowski, powoli odzyskując przytomność, — czy myślisz że o tem zapomniałem? Zapłaciłeś mi przecież dobrze za to, żebym go przyjął! Był to przecież syn znakomitej damy, którego należało w uczciwy sposób usunąć! Co mi tam było do tego? Ja pamiętam wszystko, Stefanie! Czyliż ci nie pomagałem przy przewożeniu umarłego do Warszawy? Domyśliłem się zaraz, że chcesz robić zamianę! Zmarły syn starej obłąkanej Anusi był właśnie w tym wieku co Stefan, któregoś do mnie sprowadził następnej nocy, i który był tak chory, że nie wiedział o niczem! Widzisz że sobie doskonale przypominani to wszystko!
— Syn obłąkanej Anusi umarł, jak go zabrałem... Dlaczegom to uczynił, to moja rzecz, Dorowski!
— A czyż ja ciebie o to pytałem, Stefanie? Co to mnie obchodzi?... Tutaj byłby go nikt nie pochował, byłby zgnił w zapadającej się obórce, u Anusi i szczury by go zjadły... Co mnie to obchodziło, żeś ty go zabrał? Ale pomyślałem sobie: Stefan musiał zrobić zmianę!
— A teraz przejdź do rzeczy, Dorowski, — przerwał stary Wołoch mówiącemu, — gdzież jest Józef, Któregom do ciebie sprowadził, ażebyś go wychowywał jak swego syna? Wiem, że wówczas nie umarł, że odzyskał zdrowie powoli! Czy ci mówił kiedy następnie gdzie przedtem był i co się z nim działo?
Dorowski wstrząsnął głową.
— Nie, Stefanie, nie mówił nic.
— I nie pytałeś go, Dorowski?
— Ależ on nic nie wiedział, a przytem czyż ci nie przysiągłem?
— Gdzież jest Józef? Dla czego nie ma go tutaj?
— To się tak stało, Stefanie... nie przypisuj mi winy... to się tak stało, jak ci opowiem. Moja żona nie mogła go cierpieć, Stefan śmiał się do niej zawsze, a to ją gniewało. Długi czas nie mógł chodzić, potem się czołgał, był bardzo dziki, podobny do zwierzęcia niż do człowieka. Wreszcie gdy przyszedł do siebie, wołałem brać go z sobą na robotę, niż zostawiać przy żonie, bo się bałem, żeby mu nie zrobiła co złego!
— Mimo to zrobiła mu coś jednak, Dorowski?... Powiedz mi prawdę.
— Nie, Stefanie, na moje zbawienie, nie!
— Ty jednak często musiałeś nie wiedzieć, co się działo.
— Prawda, że pijam czasem, Stefanie, ale temu, którego mi powierzyłeś, nic się nie stało! Raz wkrótce po jego wyzdrowieniu i jeszcze za życia mojej żony, musiałem galarem popłynąć o kilka mil i wziąłem Stefana z sobą, ażeby go nie zostawiać przy mojej żonie...
— Więc był przywiązany do ciebie, Dorowski.
— Przywiązany?.... Ależ on nawet nie wdedział mego nazwiska, nie pytał o nie nikogo we wsii żył z dnia na dzień, jak zwierzę. Nie pytał mnie o nic. Mimo to jednak nie uczyniłem mu nigdy nic złego!
— Oddałem go do ciebie, bom wiedział, żeś dobry i łagodny człowiek, Dorowski!
— Dotrzymałem święcie przyrzeczenia! Że nie przywiązał się do mnie i nie został ze mną, to nie jest moja wina, Stefanie, nie miał on u mnie głodu, możesz być tego pewny! Wziąłem go więc z sobą na tratwę i popłynęliśmy na dół rzeki aż do wielkich łąk. Tam przepędziliśmy noc. Już wieczorem uważałem, że był bardzo niespokojny. Gdym się obudził nazajutrz rano, już go nie było!
— Kiedyż się to stało? Jak dawno, Borowski?
— Jak dawno?... Będzie trzynaście albo czternaście lat.
— I nie pokazał się więcej?
— Szukałem go, wołałem... ale daremnie!
— Więc popłynąłeś dalej i powróciwszy nie zastałeś go?
— Pozostawiliśmy aż do dnia następnego na miejscu, ale nie wrócił.
— W takim razie musiał zginąć, nędznie zginąć, gdyż miał wówczas zaledwie dwanaście lat, a był nędzny Wskutek choroby.
— Owszem, przyszedł u mnie do sił, — odpowiedział Dorowski. — Powiadam ci, że na swój wiek był dosyć silny! Ale nie wrócił! Chyba, żeby w nocy utonął!
— I nic już później nie słyszałeś o nim?
— Nic, Stefanie! Żona moja uradowała się, że się go pozbyła nareszcie. Ale nie przeżyła go długo! Stało się to tak, jak gdyby ją pociągnął za sobą.
Stary Wołoch stał poważny i zamyślony.
— A zatem wszystko coŚmy zrobili, na nic się nie zdało, — szepnął nareszcie, — nie mogłem patrzeć na jego męczarnie, chciałem go z narażeniem życia ocalić... udało mi się wydostać go żywego, ale tylko po to, żeby mu zginął albo zapodział się bez śladu.
— Nie moja w tem wina, Stefanie, — odrzekł Dorowski, — ja mu nic złego nie zrobiłem i niech mi ta ręka zdrętwieje, jeśli ją na niego kiedy podniosłem.
— Nie spodziewałem się tego, sądziłem, że go zastanę u ciebie, Dorowski!
— Był to chłopiec niepodobny do innych... do nikogo nie mówił ani słowa, śmiał się tylko! Niekiedy można było pomyśleć, że to zwierzę.
— A o mnie nie pytał się nigdy?
— Nigdy, Stefanie. Przez sen wołał czasem chleba i wody.
Stary Wołoch z współczuciem skinął głową... rozumiał to wołanie.
— Wówczas moja baba gniewała się i kazała mi go budzić. Mówiła, że gotów kto pomyśleć, iż go chcemy zagłodzić. To właśnie najbardziej ją gniewało na niego. Ale ja nie pozwalałam, żeby mu co złego zrobiła! Przez to często była kłótnia między nami.
— I cieszyliście się oboje, żeście go się pozbyli!
— Gdybym mógł, byłbym go zatrzymał, Stefanie!
— A czy wiedział swoje imię? Czy wiedział, że się Józef nazywa?
— Nazwał sam siebie Stefanem, często jednakże mówił jakieś dziwaczne rzeczy. Ale mnie się zdaje, ze w jego głowie wszystko zupełnie było pomieszane.
— Jakżeś na niego wołał, Dorowski?
— Rozmaicie. Józefie albo Stefanie! Musiał się niezawodnie i dawniej tak nazywać, boś i ty tak dawniej mawiał do niego.
Stary Wołoch znów skinął głową, a potem powstał.
— Odchodzisz już? — zapytał Dorowski.
— Muszę iść... Nie znajdę go. Pewno już oddawna nie żyje! Niech Bóg ma w swej opiece jego duszę.
— Przenocuj tutaj, Stefanie, już ciemno.
Stary Wołoch nie dał się zatrzymać.
Wyszedł z chaty i poszedł ku drodze idącej nad brzegiem rzeki.
Wkrótce jednak przemogło go znużenie.
Usiadł pod wielkiem drzewem przy drodze, otulił się i opuścił głowę na piersi.
Usta jego zdawały się coś szeptać.
Potem ucichł....
Gdy zadniało, przechodziło tamtędy kilku włościan.
Spostrzegli starego Wołocha i zawołali na niego.
Nie odpowiedział.
Przystąpili do niego, wstrząsnęli chcąc obudzić...
Upadł.
Teraz dopiero spostrzegł, że mają przed sobą trupa.
Stary Stefan usnął spokojnie i tajemnicę swoją zabrał do grobu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.