Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 62. Tajemnica Kamy
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

62.
Tajemnica Kamy.

Do domu Allaraby zbliżała się kosztowna lektyka, którą nieśli czterej czarni niewolnicy.
Za lektyką postępował piąty Murzyn, niosący w rękach przykryty wielki półmisek.
Słońce zaszło.
Wieczór zapadał, gdy niewolnicy zbliżyli się do zamkniętych drzwi domu i zapukali do nich.
Z lektyki wysiadł nowy wielki wezyr, Kara Mustafa, ubrany w kosztowny, złotem tkany kaftan, spięty wysadzanym drogiemi kamieniami pasem, u którego wisiała bogato przyozdobiona szabla.
U turbanu baszy znajdowały się pawie pióra, oznaka, której tylko najwyżsi baszowie używać mieli prawo.
Kara Mustafa, gdy drzwi domu otworzyły się bez skrzypnięcia, skinął na niewolnika, niosącego półmisek, ażeby wszedł z nim razem do domu Allaraby.
Długi korytarz był próżny.
Wielki wezyr wszedł z niewolnikiem.
Inni niewolnicy z lektyką pozostali przed domem.
Jak gdyby otwierane niewidzialną ręką odemknęły się także drzwi w głębi prowadzące na wielkie, wspaniałe, marmurem wykładane podwórze, oświetlone owem czarowmem światłem przypominającem srebrny blask księżyca.
Kapłan indyjski postępował po marmurowych płytach ku wielkiemu wezyrowi i skłonił się przed nim.
Kara Mustafa spojrzał z dumą na Allarabę, jak gdyby chciał go zapytać.
— Czy widzisz, że noszę oznaki wielkiego wezyra? Czy widzisz, kto stoi przed tobą?
— Witam cię, potężny baszo, pierwszy w szeregu wezyrów, — rzekł Allaraba, — ukazanie się twoje jest wielkim zaszczytem dla domu indyjskiego kapłana.
Wielki wezyr zwrócił się do niewolnika, niosącego przykryty półmisek, zdjął z niego zasłonę i ujął ręką za długie, czarne włosy głowę ludzką, leżącą na półmisku.
Kara Mustafa podniósł głowę do góry.
— Patrz! — rzekł do Allaraby.
Była to odcięta głowa Achmeda Koeprili, byłego wielkiego wezyra.
— Czy znasz tę głowę? — zapytał Kara Mustafa.
— Wielką jest twa potęga, mądry baszo! osiągnęłeś najwyższe stanowisko! — odpowiedział kapłan indyjski, — wola twoja strąciła Achmeda Koeprili! przynosisz mi jego głowę!
Allaraba wziął głowę za włosy i postawił na boku na marmurowej podłodze.
— Zamknij drzwi, abyśmy pozostali sami, nie podglądani przez nikogo! — rozkazał Kara.
Wielkie drzwi, prowadzące na korytarz, zamknęły się za niewolnikiem.
Wielki wezyr pozostał sam z indyjskiem kapłanem.
— Cóż donoszą ci twoi słudzy o wojnie i kraju polskim? — zapytał Kara.
— Mądrześ postąpił, żeś seraskierowi powierzył dowództwo wojsk, wielki i mądry baszo, odpowiedział Allaraba, — król polski umarł, a wojska twoje doznały porażki i będą pokonywane ciągle, dopóki Sobieski stać będzie na czele wojsk polskich.
— A zatem Sobieski musi zginąć! — zawołał Kara.
— Zdaje się, że go chronią jakieś duchy opiekuńcze.
— Moja ręka je usunie!
— Wielką jest twa odwaga i twa potęga. Zwycięskie twe pochody zaczną się niedługo! Lecz jeszcze nie nadeszła twa godzina!
— Sądziłem, że mi oznajmisz, iż Jan Sobieski już nie żyje.
— Jest zwycięzcą i na drodze do tronu!
Kara Mustafa drgnął.
— Takżeś spełnił przyrzeczenie służenia mi, kapłanie? — zawołał wybuchającym gniewem.
— Zwyciężyć króla Jana Sobieskiego jest rzeczą większą i chwalebniejszą niż zwyciężyć hetmana, potężny baszo!... Ja i mój dom służymy tobie. Rozkaż a zaprowadzę cię, abyś ujrzał mysteryum Kamy, boga miłości, — odpowiedział Allaraba z nizkim ukłonem.
Szatański wyraz przybrała przy tych słowach twarz egoistyczne widoki mającego Indyanina.
— A więc dotrzymaj słowa i pozwól mi spojrzeć do państwa Kamy, kapłanie, — rozkazał Kara.
— Podaj mi rękę, wielki baszo.
Kara Mustafa spełnił żądanie Allaraby, którego oczy tryumfująco błysnęły.
Stawał się on coraz wyraźniej panem próżnego, zniewieściałego i okrutnego Kara Mustafy.
Ujął go za rękę i poprowadził go koło marmurowego basenu, który obyczajem arabskim znajdował się w podwórzu i wydawał woń upajającą zmysły.
Podczas gdy wielki wezyr postępował po marmurowych płytach, dał się słyszeć z góry, jakby na czarnoksięzkie zaklęcie cichy, wielogłosowy śpiew który brzmiał jakby oddalona niebiańska muzyka.
Dźwięki te wywarły wrażenie na Kara Mustafie.
Stanął na chwilę jak odurzony.
— To śpiew bajaderek, — szepnął.
— Zbliżasz się do państwa Kamy, — rzekł kapłan z cicha, — gdy przestąpisz próg jego, wielki baszo, nie wymawiaj ani słowa. Niewielu jest dano spojrzeć w głąb tego państwa... Ty należysz do tych wybranych, bo przyszłość ma ci przynieść najwyższą potęgę tego świata i wszystkich książąt zachodu i północy masz widzieć u stóp swoich.
Allaraba wszedł z wielkim wezyrem między dwie kolumny, stojące na środku obszernego podwórza.
Ściana otworzyła się przed nimi.
Śpiew dał się słyszeć wyraźniej.
Przed oczyma Kara Mustafy ukazała się wielka, okrągła przestrzeń, która się zdawała oświetloną złotem słońcem południa.
Gdy kapłan wprowadził wielkiego wezyra do środka tej przestrzeni, ściana znowu się zamknęła za nimi.
Kara Mustafa spojrzał zdziwiony przed siebie.
Przed nim stała brunatna, pięknie zbudowana dziewczyna z kraju Hindusów, która w olśniewająco białych zębach trzymała za koniec ostry miecz i balansowała nim w lekkich poruszeniach.
Błyszczący miecz był długi i zaostrzony ze stron obu.
Ciało dziewczęcia okryte było krótką do kolan zaledwie dochodzącą suknią.
Tancerka z mieczem z pewnością i lekkością przybierała najrozmaitsze powabne pozy, popisując się przed wielkim wezyrem i stojącym za nim kapłanem.
Wkrótce jednakże wzrok wezyra pociągnęły ku sobie inne niemniej piękne postacie.
Kilka z nich stało dookoła, inne leżały na podłodze, mając przed sobą przemykające się i powolne ich skinieniom węże, Były to pogromczynie wężów, a sztuka ich niemniejszy podziw budziła w wielkim wezyrze, bo i one jak tancerka narażone były na niebezpieczeństwo.
Wielkie jadowite węże wiły się koło ich ciała i opasywały ich obnażone ramiona.
Nagle ukazały się dwie brunatne dziewczyny w krótkich różnowzorowych sukienkach i zaczęły wykonywać kuszący namiętny taniec.
Z miną zachwytu i upajającemi gestami otaczały wielkiego wezyra, który z rozkoszą przypatrywał się temu podniecającemu zmysły widowisku.
Czarowny świat ukazał się jego oczom; zdawało mu się, że został przeniesiony do królestwa bajader.
Taniec wykonywany przez brunatne dziewczyny i tancerkę z mieczem, stawał się coraz gwałtowniejszym i dzikszym, aż nareszcie wycieńczone upadły na soły znajdujące się w głębi.
Allaraba pochwycił znowu za rękę wielkiego wezyra i poszedł z nim ku drzwiom, które widać było pomiędzy sofami.
Na wymówienie przez kapłana cudzoziemskiego słowa, drzwi te otworzyły się same.
Allaraba wpuścił wielkiego wezyra samego do miejsca, którego wysokość i rozległość zdawały się nie mieć granic, a które oświetlone było światłem różowem.
Wielki wezyr wszedł do przybytku Kamy i ujrzał wielkie misteryum tego indyjskiego bożka.
Nie wiedział w którą stronę ma naprzód spojrzeć.
Tu na jedwabnej sofie spoczywała rozmarzona czerkieska, a przed nią klęczał piękny młodzieniec, wyciągający ku niej ręce; tam na innej sofie leżała półosłonięta dziewczyna, trzymająca w objęciach patrzącego na nią młodzieńca, gdzieindziej siedziała na poduszce piękna persyanka, a przed nią stało dwóch młodych ludzi, zamierzających walczyć o jej posiadanie, w innem znów miejscu młodzieniec klęczał przed dwiema dziewczynami, które należały do niego i przygrywał im na jakimś dziwnym instrumencie, wydobywając z niego urocze dźwięki.
W powietrzu na splotach róż przesuwały się postacie pięknych dziewcząt, które się uśmiechały do wielkiego wezyra.
Stąd się odzywał cichy śmiech, stamtąd gestem przywabiały białe ramiona, skąd inąd płonął blask namiętnych spojrzeń.
Kara od jednej grupy spieszył do drugiej... Każda z dziewcząt zdawała mu się piękniejszą od tych, które już widział, był jakby upojony wyziewami opium, doznawał najczarowniejszych snów, a wszystko to było dziełem Allaraby.
To co wielki wezyr widział dokoła siebie, stanowiło tajemnicę Kamy.
Patrzył on jak pijany na oświetlone różowem światłem postacie, które w powietrzu unosiły się na kwiatach.
Jedna z tych uroczych postaci zdawała się wabić go najbardziej.
Uśmiechnięta, prześliczna główka dziewczęcia spoglądała z pomiędzy róż na niego; ciemnej falujące włosy spadały na jej obnażone ramiona.
— Najpiękniejsza jest moją! — zawołał Kara Mustafa i wyciągnął ręce, ażeby ją do siebie przyciągnąć.
W tej samej chwili, w której się rozległ głos jego, zamilkła muzyka, zgasło różowe światło i otoczyła go gruba ciemność.
Był jak olśniony... znikły wszystkie postacie i kwiaty... noc, ciemna noc dokoła, gdziekolwiek spojrzał...
Tylko tam w dali widać było jasny otwór.
Wielki wezyr pośpieszył ku temu otworowi.
Znikły obrazy urocze... próżno ich szukał oglądając się jeszcze... zimny powiew wiatru go owionął...
Misteryum Kamy rozwiało się i znikło.
Kara Mustafa przybył do jasnego otworu... uciekł z ciemności, z pośród których po za nim dawał się słyszeć głuchy, niemiły śmiech, niby stu połączonych głosów.
Dostał się do okrągłego, jasnego pokoju, w którym przedtem widział tancerkę z mieczem i inne arabskie dziewczęta.
Na środku tego pokoju stało trzech nagich negrów opartych o siebie plecami.
Mieli oni ręce skrzyżowane na piersi i gdy koło nich przechodził skłonili głowy.
Allaraby i tu nie było.
Ujrzał drzwi prowadzące na wykładane marmurem podwórze.
Nim tam wszedł Kara Mustafa obejrzał się.
Otworu, przez który przeszedł przed chwilą wcale teraz nie było; okrągła ściana była wszędzie gładką i równą.
Kara Mustafa wszedł na podwórze wykładane marmurem i oświetlone jakby księżycowem światłem.
Obejrzał się za indyjskim kapłanem.
Daremnie! Nie było go nigdzie.
Przechodząc marmurowemi płytami, wielki wezyr spojrzał mimowolnie ku miejscu, w którem Allaraba postawił głowę Achmeda Koeprilli.
Spojrzał i odskoczył przestraszony.
Cóż nagle ujrzał, że zbladł i skamieniał.
Wydało mu się, jakby patrzył w zwierciadło i zobaczył przed sobą swą własną głowę trzymaną za włosy przez jakąś rękę, tak jak on przedtem trzymał głowę Achmeda.
W tej samej jednak chwili Allaraba przechodząc koło basenu, zbliżył się do niego.
Wielki wezyr spojrzał na indyjskiego kapłana.
— Co to było... co to za zjawisko?... — rzekł drżącym głosem.
— Coś widział dostojny baszo? — zapytał Allaraba.
— Coś strasznego kapłanie... tam!...
Kara Mustafa wskazał miejsce.
— Tam stoi głowa Achmeda Koeprili, najpotężniejszy baszo, — odpowiedział Indyanin.
Rzeczywiście.
Łudzące widmo musiało zwieść wielkiego wezyra.
Odetchnął.
Była to głowa Achmeda.
— Prędkoś wrócił, wielki baszo, — rzekł Allaraba.
— Noc się zrobiła koło mnie, kapłanie.
— W takim razie musiałeś nie słuchać moich słów i nie spełniłeś wymagań Kamy. Przyjdź kiedyindziej, zastosuj się do mych rad, a będziesz mógł przebywać w państwie Kamy jak długo ci się spodoba.
Kara przystąpił ku wyjściu.
Indyanin odprowadził go.
Wrażenie, jakie ujrzana głowa zrobiła na wielkim wezyrze, widocznie nie zatarło się jeszcze.
Wyszedł szybko z domu Indyanina i wsiadł do swojej lektyki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.