Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 29. Zuchwały czyn
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

29.
Zuchwały czyn.

Podczas gdy Jan Sobieski z podwładnymi dowódzcami i ich oddziałami najkrótszą drogą śpieszył naprzeciw zbuntowanych kozaków, ażeby o ile można najprędzej na nich uderzyć, główna część powierzonej mu armii inną drogą, na Lwów dążyła, ażeby się z nim połączyć.
Jan Sobieski przybył jednak na umówione miejsce wcześniej od tego i głównego oddziału i był zmuszonym czekać jego nadejścia.
Pewnego wieczoru kilku jego jezdnych, których wysłał na zwiady, przyprowadziło do obozu schwytanego nieprzyjacielskiego szpiega.
Człowieka tego w poszarpanej odzieży przyprowadzono przed Jana Sobieskiego, który stał przed rozpalonem ogniskiem wsparty na szabli, w postawie dumnego i dzielnego wodza.
Gdy przyprowadzony spostrzegł go, upadł przed nim na kolana.
— Ha! wielki wodzu! — zawołał, — teraz mogę umrzeć, kiedym cię widział!
— Chcesz mi pochlebić i sądzisz, że tym sposobem nakłonisz mnie, żebym ci życie i wolność darował, — odpowiedział Sobieski z pogardą, — może chcesz się tłómaczyć, żeś się zakradał do nas, by mnie się przyjrzeć?
— Twoje imię powtarzają wszystkie hordy z podziwem, wielki wodzu! Nie ma ani jednego atamana jak szeroka i długa cała Ukraina, któryby nie mówił o tobie! A teraz ja cię widziałem, wielki wodzu, którego wszystkie języki wielbią, przed którym drżą wszystkie wrogi!
— Nie sądź, że twoje słowa zdołają cię ocalić od śmierci, na którą jako szpieg zasłużyłeś! — przerwał Jan Sobieski pochwały kozaka, który na te słowa drgnął nieznacznie i małemi, przenikliwemi oczyma spojrzał z podełba na polskiego wodza, poza którym stało kilku oficerów i pewna liczba żołnierzy, — czyliż nie wiesz, że szpiega wieszają na pierwszej gałęzi? Chciałeś wyszpiegować, jakie są moje siły i jestem pewny, że Doroszenko nietylko ciebie, ale i więcej szpiegów wysłał w tym celu, a ty zostałeś złapany. Skąd przyszedłeś.
— Ze Żwańca, wielki wodzu!
— Ze Żwańca? Więc Doroszenko jest już w Żwańcu? — zapytał Sobieski zdziwiony, ponieważ to kilkoma wieżami i murami opatrzone miasteczko znajdowało się zaledwie kilka mil od obozu.
Kozak zdawał się namyślać nad kłamstwem.
— Daruję ci życie, kozaku — mówił Sobieski dalej, — jeżeli mi powiesz, gdzie przebywa hetman kozaków i jakie ma siły.
— W takim razie byłbym zdrajcą! — skrzywił się chytrze kozak.
— Rozumiem... chcesz powiedzieć, że za takie wyznanie żądasz czegoś więcej niż życia! A więc dobrze, dam ci sakiewkę złota, jeżeli mi odpowiesz na moje pytania.
— Sakiewkę złota? — powtórzył kozak, cmokając językiem, — i owszem! Za to ci powiem, co chcesz wiedzieć, wielki wodzu!
— Przychodzisz ze Żwańca... czy Żwaniec obsadzony?
— Tak, wielki wodzu, silnie obsadzony!
— Mów prawdę, kozaku, jeżeli ci życie miłe!
— Hetman był dzisiaj w Żwańcu, czy tam jest jeszcze, nie wiem!
— Czy nie miał czekać twego powrotu!
— Tak, panie, miał czekać, ale pewno zdało mu się za długo! Sprowadza jeszcze więcej zbrojnych pod miasto!
— Ilu zbrojnych ma hetman przy sobie?
— Tego nie wiem, panie!
— Kłamiesz, kozaku!
— Będzie około trzech tysięcy, wielki wodzu!
— Trzy tysiące? Zatem główne jego siły są jeszcze daleko, bo, że Doroszenko prowadzi przynajmniej cztery razy tyle zbrojnych, wiem o tem tak dobrze, jak ty!
— Ja tylu zbrojnych nie widziałem, panie! Przeceniasz siły twoich nieprzyjaciół!
— Jak silną jest osada Żwańca? — zapytał Sobieski.
— Trzy tysiące kozaków, panie!
— A z której strony miasteczko najsłabiej ufortyfikowane i obsadzone?
— Od strony wieży, panie! Jeżeli chcesz na nie uderzać, to przypuść atak na wieżę!
— Czy stoją tam forpoczty?
— Nie, panie. Most zwodzony jest ściągnięty.
— I Doroszenko stoi w tyle ze swemi głównemi siłami w zasadzce. Wysunął nam Żwaniec jako ponętę, jakbyśmy byli stadem myszy wietrzących za słoniną! — rzekł Sobieski.
— Wiesz wszystko, wielki wodzu, wiesz teraz wszystko, co ci mogłem wyjawić! — odparł kozak.
— I masz apetyt na sakiewkę złota! — dodał Sobieski.
— Czyżbyś chciał złamać swoje słowo, wielki wodzu? — drgnął żywo kozak, który powoli przyczołgał się do Sobieskiego i stanął przed nim prosto.
— Nigdy jeszcze słowa.nie złamałem! — odpowiedział Sobieski z pogardą.
— Więc daj mi moją nagrodę, wielki wodzu!
— Otrzymasz ją, chytry i fałszywy chłopcze, jak tylko się okaże, że twoje podania są prawdziwe!
Kozak zerwał się. Lewą rękę podnosił w dzikiej wściekłości, prawą zaś trzymał pod swoim podartym wełnianym płaszczem, który właściwie składał się tylko z brunatnej obszarpanej płachty.
— Chcesz mnie tu zatrzymać? — zawołał, — chcesz mnie wziąść do niewoli?
— Czy sądzisz, że cię puszczę wolno? Bądź kontent, że ci darowałem życie! Jeżeli twe podanie są prawdziwe i oddawać mi będziesz usługi, to dostaniesz nadto nagrodę!
— Więc dobrze, — zgrzytnął kozak nagle zębami, — skoro jestem pewny śmierci i niewoli, oddam przynajmniej wielkiemu hetmanowi przysługę, która moje imię tak sławnem uczyni, jak twoje!
Kozak błysnął sztyletem w ręku i w tej samej chwili zrobiwszy zręczny skok ku Sobieskiemu, skierował sztylet ku jego piersi.
Wszystko to było dziełem jednej sekundy. Otaczający nie byli w stanie powstrzymać tak szybko skrytobójcy, który był widocznie najętym, ażeby zgładzić ich wodza.
Ale Sobieski miał się na baczności.
W tej samej chwili, w której kozak przyskoczył do niego ze sztyletem, pochwycił Sobieski rękę skrytobójcy.
— Więc dlatego dałeś się wziąść do niewoli! — zawołał Sobieski, gdy ludzie jego przyskoczyli i pochwycili kozaka, — więc na to byłeś najęty?
Kozak zgrzytnął dziko zębami. Odrzucono go na stronę.
— Nie robić z nim długich zachodów! — rozkazał Sobieski, — musimy dać odstraszający przykład. Ma być rozstrzelany.
— Uszedłeś mojej ręki! — zgrzytnął zębami kozak, — ale poczekaj! jeżeli ja cię nie zgładziłem, znajdzie się inny, co wymierzy lepiej!
— Żołnierze odprowadzili więźnia na niezbyt odległe miejsce, gdzie się paliło kilka ognisk obozowych. Tam Przywiązano go do drzewa. Dziesięciu muszkieterów stanęło w odległości dwudziestu kroków od niego.
— Módl się kozaku! — dał się słyszeć głos kierującego ezgekucyą oficera.
Szyderczy śmiech był odpowiedzią na te słowa.
— Strzelajcie! — zawołał kozak, — niech będzie przeklętą moja ręka, która chybiła.
Muszkietnicy podnieśli strzelby i wymierzyli.
— Ognia! — zakomenderował oficer.
Rozległ się huk wystrzałów.
W tej samej chwili głowa skazanego opadła na piersi.
Tymczasem Sobieski zwrócił się do swych towarzyszów i zbliżających się do niego podwładnych dowódzców.
— Dorszenko jest blisko, — rzekł, — trzeba się dowiedzieć o jego planach i o jego siłach! Musimy posłać do Żwańca jakiego pewnego i odważnego człowieka, ażeby się przekonał, jak silnie obsadzone jest miasto!
— Ja udam się na zwiady, wodzu! rzekł jeden z podkomendnych dowódzców, przystępując do Sobieskiego.
— Wyślij mnie wodzu! — zawołał inny, podnosząc rękę do góry.
Sobieski zdawał się namyślać przez chwilę.
— Zostańcie tu wszyscy! — zawołał nagle, — ja sam udam się do Żwańca.
— Na to nie możemy pozwolić, wodzu! — dały się słyszeć głosy dokoła, — nie powinieneś się narażać na takie niebezpieczeństwo!
— Więc mnie przynajmniej zabierz z sobą! — rzekł jeden z podwładnych.
— Com postanowił, to uczynię! — zmienić tego nie można, — odpowiedział Sobieski, — ja udam się do Żwańca.
Nikt nie śmiał się opierać tym stanowczym słowom.
— Dajcie mi płaszcz i czapkę szpiega! — mówił Sobieski dalej, — jako kozak dostanę się do miasta i otworzę wam bramy wieży! Ty udasz się ze mną aż pod miasto i pozostaniesz na; czatach, — rzekł do jednego z podkomendnych, — gdy o świcie na szczycie wieży zobaczysz chorągiew, będzie to znakiem, że macie przystąpić do ataku! Szturmujcie Żwaniec! Dokonajmy bez głównych sił zuchwałego dzieła, które powiększy naszą sławę!
Otaczający okrzykami wtórowali wodzowi.
— Następnie przyjdą nasze główne siły i połączą się z nami, a wtedy wyruszymy ze Żwańca, — mówił Sobieski dalej, — nic nas wówczas nie wstrzyma w zwycięzkim pochodzie i pokonamy buntowników!
Plan Sobieskiego otaczający, przyjęli z zapałem. Zuchwała odwaga wodza udzieliła się podkomendnym. Wszyscy patrzyli z podziwem na Jana Sobieskiego, który nie chciał się nikim wyręczyć w wykonaniu najtrudniejszego i najniebezpieczniejszego zadania.
Kilku oficerów przyniosło mu starą, podartą burkę rozstrzelanego i jego czapkę. Sobieski kazał sobie przystrzydz włosy jak noszą kozacy, włożył czapkę i okrył się burką.
— Naprzód, — rzekł do podkomendnego, który miał mu towarzyszyć aż pod miasto, — do widzenia towarzysze! Gdy ujrzycie chorągiew na wieży w Żwańcu, to przypuszczajcie szturm do miasta! Ja wam otworzę bramę!
Sobieski, na którego napój Sassy nie wywarł żadnego wpływu, co było dowodem, że owej nocy Sassa wzięła niewłaściwą szklankę, przejęty był wielką odwagą i chciał poprowadzić do zwycięstwa swój mały stosunkowo oddział, wiedząc, że gdyby się plan jego udał, on i jego żołnierze okryliby się nieśmiertelną sławą.
Nie lękał on się niebezpieczeństw, lecz rzucał się w nie bez chwili wahania. Był w tej chwili świetnym wzorem dla swych oficerów i żołnierzy, którzy z podziwem i miłością spoglądali na niego.
Było około jedenastej w nocy, gdy Sobieski i jego towarzysz konno w cichości opuścili obóz i najbliższą drogą udali się do Żwańca.
Gdy przybyli do czat rozstawionych dokoła obozu, zawołano na nich, dali się poznać i zostali przepuszczeni.
Po niejakim czasie jazdy napotkali daleko naprzód wysuniętą placówkę, która im oznajmiła, że dokoła nie ma nic podejrzanego.
Nie można było polegać na oświadczeniu szpiega, że dokoła miasta nie ma wart i placówek. Należało postępować ostrożnie.
Gdy dwaj jeźdźcy po północy zbliżyli się do małego dobrze ufortyfikowanego miasta, Sobieski zatrzymał konia i zeskoczył z niego, oddając cugle towarzyszowi.
— Pozostań tutaj, — rzekł po cichu do niego, — tam znajdują się drzewa. Umieść się z obydwoma końmi w ukryciu. O świcie gdy będziesz mógł ujrzeć wieżę żwaniecką, patrz, czy na gzymsie jej będzie powiewała chorągiew. Jeżeli ją ujrzysz, śpiesz do obozu i sprowadzaj co prędzej oddział pod mury miasta.
— Wykonam rozkaz, wodzu!
— Tymczasem bądź zdrów!
— Niech cię niebo ochrania, panie! — odpowiedział podkomendny.
Następnie oddalił się Sobieski, który w burce i czapce wyglądał jak szpieg Doroszenki.
W tej chwili zaczynały się dla niego niebezpieczeństwa, nie znał on jednak obawy. Bohaterska jego odwaga czyniła go z dolnym przewodzić wojskom i patrzeć śmierci w oczy bez zadrżenia.
Noc była ciemna. Wiatr wiał w oczy bohaterowi idącemu przez pole do miasta zajętego przez nieprzyjaciół. Być może, że straszny, a śmiały hetman Doroszenko był w Żwańcu.
Zuchwałym i szalenie odważnym czynem było przedsięwzięcie Jana Sobieskiego. Gdyby się udało, Żwaniec wraz z osadą dostałby się w jego ręce, lecz w razie nieudania się był on zgubiony!
Niepodobna go było poznać w przebraniu. Obszarpana, brunatna burka, która go okrywała i kapelusz nasunięty na czoło, sposób ułożenia włosów, słowem cała postać była podobną do rozstrzelanego szpiega.
Zbliżył się do okrytego nocną ciemnością miasta.
Dokoła widocznie nie było placówek, bo nikt go nie zatrzymał.
Gdyby jego ludzie punktualnie i szybko uderzyli na Żwaniec zaraz po wywieszeniu chorągwi, miasto byłoby w ręku Sobieskiego wprzód, nimby się zrobiło widno, aby go poznać.
Niezatrzymany przybył do fos otaczających miasto. Poza niemi widać było ciemne zarysy wieży miejskiej.
Sobieski zbliżył się do miejsca, w którem znajdował się most zwodzony, który na noc podjęto. Stała tam warta na wałach.
Sobieski zawołał na szyldwacha.
Szyldwach zapytał kto nim jest.
— Iwan, — odpowiedział Sobieski.
Oczekiwano widać powrotu szpiega, gdyż opuszczono most zwodzony.
Kozacy wyszli naprzeciw nadchodzącego.
— To Iwan! — mówili, — i czegożeś dokazał Iwanie?
— Weźmiemy ich wszystkich z Sobieskim, — odpowiedział Sobieski, zmieniając nieco głos.
— Czy byłeś u niego? Zdołałeś się wydostać żywcem?... Obudzić hetmana mówiono.
— Nie, nie budźcie go! Obudźcie go dopiero nad ranem, — rzekł Sobieski, — czasu jest dosyć nim nadejdą!
— Kiedyż przyjdą? — pytali kozacy.
— Puście mnie do wieży, jestem strasznie zmęczony, — odpowiedział Sobieski, — muszę się przespać parę godzin! Jutrzejszej nocy przyjdą!
Ciemność sprzyjała zuchwałemu czynowi Sobieskiego. Warty go nie poznały. Wpuściły go bramą do miasta.
Sobieski przekonał się, że w brudnych, wąskich uliczkach pełno było kozactwa. Musiała być znaczna siła w Żwańcu, a Doroszenko sam znajdował się pomiędzy nimi.
Tu i ówdzie na placach paliły się ogniska. Dokoła nich leżeli źle odziani i niekompletnie uzbrojeni kozacy w śnie pogrążeni. Wszyscy zdawali się być zupełnie bezpiecznymi od napadu. Nikt nie zwracał uwagi na Sobieskiego, który przechodził ulicami, ażeby się rozpatrzeć w siłach Doroszenki.
Zaczynał on wierzyć w powodzenie swego planu. Szło tylko o to, żeby się mógł dostać do wieży i zaciągnąć chorągiew.
Po krótkim czasie przybył do starożytnej, obszernej wieży stanowiącej część muru otaczającego miasto i w której tu i ówdzie rozstawione były warty.
Przy wejściu do wieży stało kilku kozaków. Gdy Sobieski chciał przejść koło nich, zawołali na niego.
— Czyż nie znacie Iwana? — odpowiedział.
Kozacy zrobili parę szyderczych uwag.
Niebezpieczna była to chwila.
Przeszedł jednak szczęśliwie koło kozaków i dostał się do wieży. Teraz był już u celu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.