Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Jak fale jedna po drugiej, jak zagony zieleniejącego żyta, szumiące lekko, kolejno poruszane przelatującym wichrem, tak teraz zaczęła następować przemiana w duszy Heleny, przemiana czarowna, cudowna, której ona sama asystowała w podziwie, bo przemiana ta przychodziła z zewnątrz bez jej udziału, bez pomocy jej ducha.
Cała jej istota wyniszczona cierpieniem, doprowadzona do kulminacyjnego punktu rozpaczy, zdawała się witać z radością ten jaśniejszy punkt świetlany, w którym dojrzeć mogła nadzieję odpoczynku.
Nadto wycieńczona i jeszcze przygłuszona katastrofą, aby módz wziąć czynny udział w przetwarzaniu się rodzaju bólu, w jakim żyć miała, poprzestała na niezmiernie łatwem i podatnem przyjmowaniu tego, co jej przynosiły chwile, układające się delikatnie i kołyszące ją prawie coraz nową, a nieznaną jej przedtem, łagodną słodyczą życiową.
Zamknięta w domu, wśród ścian swego mieszkania, zaczynała powoli z lubością najwyższą wpatrywać się w linje i barwy, któremi otoczoną była.
To, co Weryho powiedział, iż powinna czuć się zaklętą królewną w ogrodzie pełnym nieruchomych ljan i czarujących roślin — dało jej punkt wyjścia i wniknęło tak silnie w jej umysł, że istotnie od tej chwili podziwiała głównie roślinne i kwiatowe motywa w sprzętach, któremi była otoczoną.
Co chwila odkrywała nowe piękno i nieraz stawała długie chwile przed jakąś statuetką, wysuwającą pół-nagie ciało z olbrzymiego liścia, zabarwionego lekko niezrównanej piękności seledynem.
Linje niespokojne nie raziły jej — przeciwnie zdawały się jej łatwe, naturalne i zawsze dążące do harmonijnego odpoczynku oka.
To samo działo się z barwami draperyj — i zieleń sukna, biel pasów, szaro-mchowe tła dywanów ciągnęły ją ku sobie nieprzepartym urokiem.
Nie zbliżała się nigdy do okien ulicy.
Nie chciała wiedzieć nawet, że istnieje Lwów, że tam o parę kroków wre życie pełne krzyku, hałasu, trywialnych uciech i brutalnych cierpień.
Nigdy nie czuła tak dobroczynnego wpływu dostatków, jak w tej chwili. Niezależność jej pozwalała na zbytek pielęgnowania smutku, jako rzadkiej rośliny w oszklonej i przepysznie urządzonej oranżerji.
Zdawało się jej, że każdy wpływ, choćby najlżejszy, pochodzący z zewnętrznego świata, wtrąci ją napowrót w ten szał bólu, z którego słowa Weryhy ją wydobyły.
Oprócz Weryhy nie widywała nikogo.
Zamknęła drzwi przed wszystkimi i dnie zaczęły mijać z przerażającą napozór monotonnością.
A jednak tak nie było.
To, co teraz Helena odczuwała, to było dla niej wrażeniem nowem i dziwnem.
Hawrat, jego żona, wszystko to, co było straszną raną jej serca, a torturą jej duszy — powoli, stopniowo zaczęło znikać w jakiejś mgle, która ją otoczyła.
Oni byli, istnieli — bo istnieć musieli, lecz nie tak okrutnie, nie tak cynicznie, nie tak brutalnie narzucali się jej myślom.
Te drobne szczegóły z ich wspólnego pożycia, które ona jak truciznę zbierała i poiła się nią w noce bezsenne — zanikały i zacierały się.
Oboje oni urośli w jej oczach i przybrali dziwne kształty.
Widziała ich jako dwa posągi, olbrzymie, nadnaturalnej wielkości, całe białe i zimne, trzymające się za kamienne ręce. Wizja ta dziwaczna, niezrozumiała, zjawiła się przed nią nagle i w ten sposób Hawrat i jego żona z krainy istot żyjących, przenieśli się w wyobraźni Heleny w jakieś mistyczne sfinksy, bezcielesne, groźne i tajemnicze.
Była to dla niej wielka ulga i główny a dodatni czynnik jej przetwarzania się. Wobec kamiennego spokoju tych dwojga Helena przybrała także skamieniałość bólu i znikły powoli wszystkie owe nerwowe szarpania się, które ją tak niszczyły i wyczerpywały fizycznie.
Owa melancholja i cicha zaduma nie odstępowały jej na chwilę. W ślad za niemi przyszła dobroć, ujmująca w wysłowieniu się i szlachetna powaga gestów. Pod dobroczynnym wpływem palącej się co noc w oknie Weryhy lampy Helena przesypiała teraz noc bez chloralu i innych środków nasennych. Budziła się tak smutna, jak zasypiała. Nigdy uśmiech nie rozjaśnił jej twarzy, ale nigdy też dawne, gorżkie, szarpiące łzy nie krwawiły jej oczów. Czasem, o zmierzchu zamigotało coś w jej źrenicach, lecz była to łza ulgi, która jakby rosa zawisła na jedwabiu jej rzęs.
Gdy spała, wyraz jej twarzy, układ jej ciała, opuszczenie ręki z niskiego łóżka na białą skórę niedźwiedzią, przypominały ową cudowną „sleeping beauty“ Reynoldsa Stephensa.
Powoli powróciła jej nie młodość, bo tę zabrały bezpowrotnie łzy i cierpienie, lecz szlachetny czar jej piękności, podniesiony jeszcze matową bladością jej lic i powabną powagą układu ust. Ile zaś teraz było smutnej głębi w jej spojrzeniu, odczuwał to każdy, na kogo się zwróciły jej smutne, obramowane lekko sinym kręgiem oczy. Weryho głównie odnosił wrażenie tej przemiany, jaką wywołał, gdyż na niego chętnie i z całą ufnością patrzyła Helena.
Codziennie o piątej rozlegał się dzwonek i Weryho witał ją w progu salonu. Jesienne słońce grało prawie zawsze zachodzącemi blaskami w delikatnych szkłach weneckich i tęczą kolorów słało się po szarem tle dywanu.
W tęczy tej stała najczęściej Helena i wyciągała ku Werysze rękę, podobną do jakiegoś śnieżnego kwiatu, tak białą i delikatną była ona. Jakby żałobny strój owiewał jej postać, lecz był to strój dziwnie harmonijny i spływający niejako tonem i linjami z całem otoczeniem. Suknia domowa, którą Helena zrobić sobie kazała, była szarą, lecz mchowa zieleń wysuwała się jakby nieśmiało przez srebrzyste nitki.
Kształt do tej sukni znalazła Helena w kopji czarującej statuetki Reynoldsa-Stephensa, noszącej nazwę „Guinevre and the nestling“.
Suknia wąska, z jedwabiu, miała przód z szarej gazy, jakby fala morska, spływającej po smukłej postaci Heleny i zakrywającej szaro-obute stopy.
Niezwykły amulet srebrny, nanizany turkusami, zwieszał się na srebrnym łańcuszku z jej szyi. Włosy, nisko sczesane po obu stronach twarzy, dodawały jej powagi i wdzięku.
Lekki zapach werweny płynął z fałd jej sukni. Ta zmiana perfum zdziwiła Weryhę. Zapytał o zmianę.
Helena nie dawała odpowiedzi. Lecz on ją wyręczył. Powiedział, że zrozumiał, iż chciała odpędzić wspomnienie. Czy tak?
Powieki kobiety drgnęły. Widocznie przykro jej było, że została zrozumianą.
Lecz Weryho zdawał się nie zważać na to wrażenie.
I powoli, cicho zaczął znów mówić wiele i pięknie — na temat czaru wspomnień, na ten szlachetny nastrój, jaki wynieść można z błąkania się po cmentarzysku chwil dawnych a drogich.
— Ja wracam z takiej wycieczki lepszy i bardziej zbliżony do ideału doskonałości, jaki sobie zakreśliłem. Nie tęsknię do powrotu tych chwil, które przeglądam jak zasuszone kwiaty — lecz poję się niemi i do woli upiększam je nabytem przez czas pojęciem o pięknie i szlachetności. W prawdzie ich, w realnem ich przeżyciu nie było ani śladu, ani części tego czaru, w jaki przystroić je można, patrząc na nie z oddalenia. A skoro się ma dość siły, aby skupić się, aby oderwać się na chwilę od teraźniejszości, przeżywać można te same rozkoszne wrażenia po tysiąc razy z tem jeszcze przeświadczeniem, iż pozostały dla nas i są naszą wyłączną własnością.
Helena nie zaprzeczyła.
Siedząc na swem zwykłem miejscu, w tej niszy dziwacznej, którą krzesło poza nią tworzyło, słuchała teraz słów Weryhy tak, jak spragniony podróżny pije wodę z przeczystego źródła, tak jak chory ciężko i śmiertelną zdjęty trwogą, słucha głosu lekarza, dolatującego do niego z po za ciemnej kotary. Słuchała i czując wielką ulgę w zastosowaniu się do jego rad — już ślepo pragnęła słuchać jego wyrazów i odgadywać ducha jego myśli.
I długie, napozór monotonne a przecież pełne pożytku dla jej duszy i serca rozpoczęły się rozmowy pomiędzy nimi dwojgiem w rozkosznej ciszy czarownej jesieni, pozwalającej im uwielbiać złotawe blaski słońca zachodzącego powoli i w triumfie swej piękności. Na te tęcze drżące w kwiatach szkieł weneckich czekali oboje, jak na zjawisko i gdy wreszcie zadrgały mleczne róże i tulipany szafirem, ametystami i rubinową barwą — oczy ich rozjaśniały się i biegły do tych tęczowych czarów, a potem, pełne jeszcze blasku i barw, spotykały się wolne od namiętnych wzruszeń, a wyrażające coraz większe, coraz silniejsze przywiązanie.
Szczególniej wzrok Heleny biegł z całą ufnością ku źrenicom Weryhy i smutny, lecz coraz szlachetniej smutny, zdawał się błagać o tę opiekę, o tę siłę, którą w nich czerpał.
W oczach Weryhy zaś była cała szczera, najszczersza chęć dania ze swej głębi duchowej wszystkiego, co dać mógł w formie przystępnej, podatnej, aby tę smutną kobietę ocalić, wyrwać ze śmiertelnej toni szpetnej rozpaczy i przywieść ją powoli, spokojnie, na piedestał szlachetnego i pełnego rezygnacji cierpienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.