Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Była to pora chryzantemów i Helena, przywoławszy swego ogrodnika, kazała mu dostarczyć sobie tych dziwnych, fatalnych i tak smutnych pomimo roztargnionego wyglądu kwiatów.
One jedne godziły się złotą lub ciemno-brunatną barwą z umeblowaniem mieszkania i nie odbijały żywością istot żyjących od martwych okazów architektonicznych roślin, zaklętych w meble i sprzęty.
Całe pęki chryzantemów wykwitały teraz z delikatnych, długich kielichów szklanych, porozstawianych na stolikach i etażerkach. Prześliczna, srebrna żardinierka, przedstawiająca dwa nixy odwrócone do siebie plecami, a złączone kaskadą włosów, napełniona była cieniowanym klombem żółtych chryzantemów, rozsypujących się niedbale po za krawędzie srebra.
Była to jesień — lecz jesień piękna i jakby nakreślona mistrzowską ręką jakiegoś japońskiego Baileia. Brakowało tylko drobnych i delikatnych ptaszków, które ten mistrz potrafił z takim wdziękiem rozrzucać pośród gałązek kwiecia. Ręce Heleny z lubością nurzały się w chłodnych listeczkach chryzantemów i było to dla niej miłą i rozkoszną pieszczotą.
Początkowo kwiaty te przypominały jej owe żółte, nicejskie róże, któremi na Lido Hawrat zarzucił jej chatkę — i porównanie to zabolało ją strasznie. Lecz łagodny wpływ słów Weryhy wziął górę. Pierwszą wiązankę chryzantemów niepewna i wahająca nie śmiała włożyć do wazonu, w którym kiedyś stały purpurowe, luzernskie róże Hawrata.
Nagle jakaś dziwna myśl przeszła jej przez głowę. Wszak on był tam, gdzieś wśród miasta, którego słabe echo czasem dolatywało po za story jej okien, story silnie przysłonięte i słońcem oblane. I powoli, ze smutnym uśmiechem Helena podeszła do jednego z okien, uchyliła storę i pierwszą wiązankę chryzantemów, białych, śnieżnych prawie, wdzięcznym ruchem rzuciła za okno.
— Tak — jakby na... grób!... wyszeptała, zapuszczając storę.
To było rodzajem przełomowej chwili.
Jeśli w jej duszy jeszcze pasowały się i rwały dawne bunty i krzykliwe objawy rozpaczy, z tem rzuceniem kwiatów zagasły zupełnie. Często dzieje się tak z duszą kobiety. Jeden gust, jedna chwila, jedna myśl i odwraca się karta, coś zamiera i następuje zupełnie inna faza czynów i myśli.
Nawet wspomnienie żony Hawrata nie zepsuło jej pewnego spokoju tej chwili.
— Na grób! — myślała, wracając do kwiatów, które z całym artyzmem i smakiem dekoracyjnym rozmieszczać zaczęła dokoła.
Gdy dnia tego Weryho wszedł do jej salonu, rozejrzał się z lubością po tym ukwieconym pokoju.
— Jesteś pani na dobrej drodze!... wyrzekł — znosisz już kwiaty...
— To cmentarz!...
— Tak. Idź pani na prawdziwy cmentarz i wniknij w to, ile ulgi kwiaty przynoszą tym, którzy cierpią. Te schylone, czarne postacie nad grządkami niezapominajek i bratków nie płaczą. Pielęgnując kwiaty, doznają największego i bardzo czystego ukojenia... Rób pani to samo!
— Znieść mogę tylko chryzantemy.
Weryho popatrzył uważnie w oczy Heleny.
— To samo, co ze zmianą perfum — wyrzekł powoli — lękasz się wspomnień? Nie potrafisz jeszcze znaleźć w nich czaru? To źle!...
Helena zaprzeczyła szybko.
— Mylisz się! odparła — szukam czaru i zdaje się, że jestem właśnie na dobrej drodze. — Jeśli, wskazując na te kwiaty, nazwałam je cmentarnemi, toć przecież wniknęłam w twą radę... Chcę błądzić po cmentarzu wspomnień i dziś przystroiłam swoje grobowce na pierwsze moje wśród nich odwiedziny!
Weryho zbliżył się ku niej i tak jak dawniej, przed jej wyjazdem za granicę — pochylił się prawie nad jej fotelem.
— Czy jesteś pani szczerą? — zapytał.
Ona zawahała się chwileczkę — lecz prawie natychmiast podniosła na niego swe smutne, głębokie oczy.
— Tak... Jestem szczerą.
I natychmiast jakby w umyśle jej to pogodzenie się z cmentarną czcią pamiątek skojarzyło się z pięknością duchową i spytała:
— Czy przyprowadzisz mi dziecko swoje?
Lecz on nie dał jej na to pytanie odpowiedzi, tylko wyrzekł spokojnie i łagodnie:
— To jeszcze nie dosyć — to wszystko.
— Nie dosyć?
Helenie zdawało się, iż uczyniła tak wielki wysiłek i osiągnęła tak olbrzymie rezultaty, iż słowa Weryhy przejęły ją głębokiem zdziwieniem.
— Nie dosyć? — powtórzyła.
— Tak — odparł Weryho — bo nie dosyć jest uporządkować swą przeszłość w pewien rząd grobowców i narzucić na nie deszcz kwiatów. Błądzić wśród tych grobowców martwo potrafią umysły dotknięte tylko nieuleczalną chorobą melancholji. — A ci nie żyją w Pięknie i nie są sami Pięknem. — Są to mary, koło których przechodzi się, nie czując ich istnienia. — Na cmentarzysku wspomnień należy umieć żyć i siłę do życia twórczego, przepojonego szlachetnością uczuć czerpać właśnie z tych grobów. — Po cmentarzyskach uwija się cała moc motyli. Z grobowych kwiatów unoszą słodycz i pożywienie. Te lotne, tęczowe motyle nie troszczą się o brzydki proces rozkładu, jaki odbywa się pod ziemią. Wabi ich tylko blask i woń kwiecia i z niego czerpią swą siłę życiową, którą później w formie piękna oddają światu, barwiąc powietrze tęczami swych rozwianych skrzydeł... Jeżeli pani dojdzie do tej doskonałości, na jakiej się znajdują motyle i pozostawiwszy szpetotę, jaką kryją groby, potrafisz tylko kochać i pielęgnować kwiaty, a z tej miłości wyciągać siłę szlachetną i piękną — wtedy — powiem ci, że jesteś... ocaloną.
Błysk w oczach Heleny przerwał mu mowę.
— A więc jestem ocaloną! — zawołała z dźwiękiem triumfu w głosie — dziś, jeden taki czyn, jeden taki gest zrodził się we mnie na samym wstępie do mego cmentarzyska wspomnień. — Oh! to był drobiazg, to było może nic, ale to jest z pewnością już początek tego, o czem przed chwilą mówiłeś.
Coś jasnego zapanowało w tej chwili dokoła. Coś jakby powiew świeżości moralnej i pewnego objawienia się trochę swobodniejszego, weselszego nastroju. Oczy Heleny błyszczały dawno niedostrzeganem światłem. Pod wybladłą skórą przewijało się coś nakształt różowej łuny.
Ta jej przemiana oddziałała i na Weryhę.
I on — rozjaśnił się, a błękitne jego oczy zdawały się przejmować trochę blasku, jaki bił ze źrenic Heleny.
— Zdobyłaś się na taki czyn, zdobyłaś się na taki gest? — zapytał.
— Tak... lecz nie powiem ci, co to było właściwie takiego. W dźwięku tych słów mógłby ten czyn zmaleć, kto wie, stać się śmiesznym. — A w głębi mej duszy zachowany, jest on właśnie zaczątkiem takiej siły życiowej, jaką mogę zebrać z cmentarza mych wspomnień.
— Tak! tak!... dorzucił Weryho — zachowaj świadomość tego faktu dla siebie i gdy cię zwątpienie ogarnie, powracaj do niego z całą ufnością. — Niech on będzie zaczątkiem perłowego sznura, który wzrastać będzie codzień wspanialszym i cenniejszym klejnotem...
Zmrok zapadał powoli, owijając ich obie postacie szarawą, o liljowym odcieniu mgłą. Żółte chryzantemy w kryształowych kielichach jaśniały tylko, jak złote gwiazdy, przedzierające się przez chmurę. — Srebrne nixy żardinierki bielały znów wśród powodzi ciemno-brunatnych kwiatów, które miały pozór zgaszonych i wystygłych słońc.
Helena siedziała spokojna i ufna po raz pierwszy w możliwą trwałość tego spokoju. Zdawało się jej, że ktoś dobroczynną ręką nakreślił przed nią ścieżkę i że ta ścieżka wyprowadzi ją nietylko z dusznych wąwozów, wśród których przebywała, lecz da jej możność wydostania się na zieloną, pełną powietrza i przestrzeni łąkę, wśród której odetchnie pełną piersią, a serce jej dozna ulgi rzeczywistej i zupełnej
I po raz pierwszy od chwili owej tragicznej, lucernskiej katastrofy — Helena odczuła w głębi swej piersi coś nakształt dobroczynnego dla niej rozrzewnienia, które kojąco zaczęło rozlewać w jej duszy — niezwykłą błogość i ukojenie. — Przymknęła oczy i siedziała tak cicha, jakby zasypiając powoli w letniej, wonnej kąpieli, przepojonej zapachem róż i tuberozy.
Nagle na wyciągniętej wzdłuż ramienia krzesła ręce, poczuła delikatny pocałunek. Nie otworzyła oczu.
Pocałunek ten przypomniał jej uczucie, jakiego doznawała, gdy chłodne, a delikatne płatki chryzantemów dotykały jej rąk. I siedząc tak półsenna, nie wiedziała, rozróżnić nie mogła, czy to były usta Weryhy, czy którykolwiek chryzantem nagle na jej rękę upadł.
Gdy po chwili podniosła senne powieki i spojrzała dokoła — była samą.
Weryhy nie było w salonie.
Cichy skrzyp zamykających się wchodowych drzwi doleciał jej uszów.
I była mu wdzięczną za to, że pozostawił ją pod urokiem tego pocałunku, była mu wdzięczną za łagodny ton jego głosu, który do tej chwili drżał w powietrzu, była mu wdzięczną za to, że wziął na swe ręce jej zbolałą, moralną istotę i kołysał ją, wprowadzając w stan pewnej błogości, choć błogość ta wypływała z cierpienia.
I w tej chwili zdawało się Helenie, że zaczyna już wysnuwać ze swego nieszczęścia jakąś dozę rozkoszy. Było to jeszcze niejasne przeświadczenie, ale przewijało się przed nią jak srebrna nitka pośród mgieł i mroków.
Delikatna, pajęcza, srebrna nić!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.