Jak tęcza/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Budząc się rano, Helena doznała wrażenia, jakby coś bardzo jasnego i promiennego rozświetliło nagle jej sypialnię.
Różowy promień wiosennego słońca, gałąź wiśniowych kwiatów na jej pierś rzucona...
Lecz to było niemożebne.
Na niebie był jesienny, chłodnawy poranek, a kwiaty wiśni pojawiają się tylko na wiosnę.
Niemniej jednak to wrażenie trwało.
Helena podniosła się na łóżku wśród powodzi koronek i srebrnych tonów białej, atłasowej kołdry. — Usiadła, odgarnęła włosy i nagle ujrzała przed sobą tę wiosnę, ten kwiat wiśniowy, ten różany promień młodego słońca.
Tuż przy jej łóżku stała mała dziewczynka, odziana biało i trzymała w ręku duży pęk śnieżno-białych chryzantemów.
Dzieciątko to miało gładziutko na główce zaczesane jasne włoski, przycięte nad trochę wypukłem czołem i spadające na ramionka leciuchną, wijącą się falą. Główka trochę duża i jakby ciężka, lecz bardzo wdzięczna, wysuwała się z po za kwiatów, jakby zjawisko różowe, białe i złote. — Kawałeczek szyjki tłustej i poprzecinanej fałdkami, widać jeszcze było pośród kwiatów. — Ramionka, pół korpusu, kryły chryzantemy, lecz na łodygach widać już było maluchne, pokryte dołeczkami, troszkę sinawe rączki, trzymające silnie kwiaty. Dalej bielała wełniana spódniczka i nóżki proste, równiutkie, kształtne jak nóżki posążka, odziane w białe kamaszki i trzewiczki.
Dzieciątko to z kwiatami było tak jasne, tak piękne, tak anielskie, iż Helena nie mogła powstrzymać się od radosnego okrzyku.
Nie wyciągnęła jednak rąk, nie robiła żadnego gestu.
Lękała się poprostu spłoszyć to czarowne zjawisko. Siedziała i patrzyła, a uśmiech mimowolny, ten uśmiech, który wykwita na usta każdej kobiety na widok pięknego dziecka — okrasił jej twarz od snu pobladłą.
Lecz mała dziewczynka, widząc, iż Helena zbudziła się i na nią patrzy — posunęła się parę kroków i srebrnym głosikiem wydzwoniła:
— Dzień dobry tobie!
I równocześnie podniosła wysoko chryzantemy tak, że przez chwilkę widać było tylko czubek jej złotej główki przez masę kwiecia.
Helenie się zdawało, że owe japońskie ptaszki zaświergotały nagle wśród tej masy złocieni.
Oczarowana pochyliła się i odbierając od dziecka kwiaty, spytała:
— Jak się nazywasz?
— Lala.
— Czyjaś ty?
— Tatusina!
Dziecko patrzyło teraz wprost w twarz Heleny i modre jego źrenice, zasłonięte przedwczesnym wyrazem melancholji i smutku, rozjaśniły przed Heleną zagadkę, kim jest owe dziecko.
— To córka Weryhy!
I znów pochylona ku dziecku, spytała.
— Kto cię tu przyprowadził?
— Tatuś! — Kazał dać ci te kwiaty i powiedzieć, że Lala.. że Lala...
Usiłowała sobie przypomnieć, wreszcie ze zmartwioną minką dodała, rozkładając rączkami.
— Zapomniałam.
Helena siedziała ciągle oczarowana i zachwycona. — To dziecko o smutnych oczach i różanej karnacji ciała, zjawiające się wczesnym rankiem przy jej łóżku, zdawało się do reszty płoszyć jakiekolwiek złe i nieszlachetne myśli, które do niedawna jak wampiry pełzały ku niej o świcie.
Spojrzała w okno.
Lampa Weryhy nie płonęła, okno jego nawet zdawało się być zasłonięte ciemną firanką, lecz ten człowiek zrobił dla niej więcej.
Oto przysłał jej i postawił na straży jej duszy najczystszy twór po kwiatach, najczystszy i najpiękniejszy, bo kilkoletnie dziecko, piękne całą Pięknością, na jaką zdobyć się może istota ludzka w swem fizycznem i duchowem objawieniu.
— Tatuś powiedział — mówiła biała dziewczynka — że Lala będzie do ciebie codzień przychodzić...
— Codzień!...
Błoga radość napełniła serce Heleny.
Wyciąga ręce i delikatnie, ostrożnie podejmuje malutką z ziemi i sadza ją na łóżku.
Dziewczynka z ufnością, z prostotą dobrze chowanego dziecka garnie się do Heleny i odsuwa rączkami opadające pasma włosów na czoło kobiety:
— Rozburzonaś — mówi z niezrównaną intonacją w głosie — uczesz się... wstań!...
Helena całuje te drobne, pulchne łapki. Do oczu jej cisną się łzy.
Spaczone życie młodej żony zbyt starego męża, bezdzietnej kobiety, samotnej i znękanej, ujawnia się całe w rozrzewnieniu, jakie przepełnia jej serce.
Lala nagle podnosi wysoko maluchną nóżkę i mówi rozkazującym tonem:
— Zawiąż hywićek!..
I Helena zawiązuje ten biały „hywićek“ — malutki i cacany, jakby trzewiczek lalki lub zaczarowanej królewny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od tej chwili co rano Lala zjawia się u łóżka Heleny. — Co rano przynosi jej trochę chryzantemów białych, czystych, śnieżnych i woła srebrnym głosem:
— Dzień dobry tobie!
Helena tak przywykła do tego głosiku i rannego powitania, iż nie otwiera oczów, zanim nie posłyszy tupotu małych nóżek i owego „dzień dobry — tobie“ — wykrzyczanego czasem z pewną nerwową niecierpliwością, czasem znów wyszeptanego jakby lękliwie.
Lala pozostaje u Heleny całe rano, je z nią obiad i około czwartej przychodzi służąca, która dziecko ze sobą zabiera. — O piątej zjawia się Weryho, który wychodzi późnym zmrokiem, a wtedy Helena udaje się do swojej sypialni i z książką w ręku spędza samotnie resztę wieczoru. — Od czasu do czasu spogląda w okno Weryhy i widzi tam ową zapaloną lampę, która śle ku niej swe dobroczynne, opiekuńcze światło.
Otoczona więc jest jak kręgiem kwiatów, tak ciągłym wpływem Weryhy. — Jego dziecko głównie przyczynia się do pogodzenia jej z życiem. Weryho nigdy nie zjawia się razem z dzieckiem. Jest w tem jakaś bardzo piękna i subtelna dyskrecja, tak jak wtedy, gdy usunął się po owym pocałunku, złożonym na ręku Heleny.
To sam na sam kobiety i dziecka, to zetknięcie się duszy zbolałej i zdręczonej fatalizmem życiowym z czystym i niewinnym duchem dziecka — nie powinno mieć świadków, gdyż inaczej straciłoby na uroku i czar, wypływający z tego kontaktu, mógłby stracić swoje dobroczynne skutki. — Weryho to czuje i dlatego nigdy nie staje pomiędzy Heleną i swą córką. — Nawet nie mówią ze sobą o chwilach spędzanych przez Lalę w mieszkaniu Heleny, nie mówią tak samo, jak milczą o losie chryzantemów, codzień rano przez nią przynoszonych. — Dziecko się zjawia jak promień słońca, jak pęk kwiecia, z rączkami pełnemi kwiatów i duszyczką pełną źródeł krystalicznych, czystych pociech.
Pociechę tę i piękno piła Helena spragnioną duszą.
Weryho śledził już tylko objawy i to, co przetrawione w duszy Heleny, uzewnętrzniało się w jej postępowaniu.
Postępy były ogromne.
Helena piękniała z dniem każdym, piękniała moralnie i fizycznie.
Raz jeden wszedłszy na ową ścieżkę udoskonalenia się przez ból, oddała się tej pracy z całą siłą, na jaką się zdobyć mogła...
I niewiele wysiłku potrzebowała zużywać, bo ta fala, podnosząca ją na wyżyny, sama ku niej się garnęła i odcinała ją niejako od dawnego świata.
— Artystyczne struny jej duszy zaczynały już dźwięczeć chwilami w jej gestach, jej myślach, jej słowach.
Lecz to nie była ona, to nie była powrotna fala jej dawnej istoty. Nic tu nie wracało, lecz wszystko zdawało się nowe, choć jakąś mistyczną nicią z poprzednią egzystencją złączone. Mistyczna nić ta jednak była tak tajemniczo ukryta, iż Helena musiała całą siłą wniknąć w siebie, aby ją wyczuć wśród chaosu innych wrażeń, z których się jej nowe „ja“ — tworzyło. Tak jest — powstało z chaosu i Helena z radosnym podziwem była świadkiem narodzin i rozwoju swej innej duszy, spokojnej, o zarysach posągowych, która coraz jaśniej się tłumaczyła i coraz lepiej zapowiadała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz siła tego spokoju chwilami przerażała Helenę. — Lękać się zaczęła, aby jej duch nie zaczął przedstawiać się przed nią tak, jak obecnie uosabiała sobie Hawrata i jego żonę. Dwa milczące głazy kamienne, nie zdolne wzbudzić w niej ani tęsknoty, ani zazdrości. Dwa nie istniejące w rzeczywistości sarkofagi — bez źrenic, bez ducha, oplecione pajęczyną niebytu. Czy i ona miała stać się takim kamiennym sarkofagiem, stojącym naprzeciw nich bez czucia, z zanikiem nawet bolesnych wrażeń?
Zwierzyła się z tem przed Weryhą, któremu teraz postanowiła mówić o wszystkiem, co się w jej duszy dziać mogło.
— To źle — powiedział po chwili namysłu — najstraszniejszą jest skamieniałość ducha — strzeż się pani tego!...
— Co mam czynić?
— Poddaj się czarowi Lali — stań się taką czystą, jasną duszyczką, wrażliwą na świeżość i poznane piękno.
— Trudno... przeszłam tyle.
— Każ sobie zapomnieć, co przeszłaś. — Nawet na czas jakiś odłóż ten sznur pereł — wspomnień, który zbierasz wśród grobów. Żyj życiem dziecka i kształć swą duszę tylko pośpiesznem tempem, olbrzymiemi kroki. W świeżości swej nabierzesz siły i oprzesz się wtedy owej kamiennej martwocie, która może być twą zgubą.
Z całą siłą woli Helena rzuciła się za tą wskazówką. — Zeszła z dzieckiem w krainy baśni i legend, w świat zaczarowany naiwnych złudzeń i szczebiotów. — Dobroczynne wróżki, błękitne ptaki, śpiące w szklanych trumnach królewne rozwielmożniały się w tym światku, w pałacach z cukru i marcepanów. A przytem tkliwość dla nędzy, zachwyt nad łatwą melodją katarynki, ekstaza wobec dawno w szafie zapomnianej szopki i czarujące chwytanie tęczy na różowem tle ręki.
— Ładna Lala!... uwielbiała siebie samą jasnowłosa miniaturka, nie spętana jeszcze tem, iż samouwielbienie jest rzeczą karygodną.
Ta mała poganka odrzucająca formy, dzikie stworzonko, pogardzające widelcem i kłamstwem — przez jakiś czas pociągała za sobą duszę Heleny w swobodę, w jakiej żyła. Lecz moc długoletnich nałogów brała górę. — Co więcej, Helena nie mogła powstrzymać się od wszczepiania w małą zasad „dobrego wychowania“.
Dziecko często siedziało chmurne, jak kwiat skrępowany i przywiązany do pręta. Jakieś nieporozumienie zaczęło występować pomiędzy temi dwiema „kobietami“. — Dusza prymitywna, dusza Ewy błądzącej jedynie w kaskadzie swych złotych włosów, ścierała się ciągle z duszą tej Ewy, którą raniły fiszbiny gorsetu i płaskość światowego układu, który ludzie w egoizmie swoim zawierali ze sobą.
— Lalu... nie można...
Często bezwiednie takie słowa wyrywają się na usta Heleny.
— Dlaczego? — pyta srebrny głosik.
— Bo... nie można!
Dziecku wygodniej jeść paluszkami — lecz układ światowy każe jeść widelcem. I śliczne małe serduszko urażone, dotknięte, smutne, cofa się, zamyka.
Helena czuje drobiazgowość przyczyn, które wywołują tak przygnębiające zjawisko, jak „smutne dziecko“, lecz powstrzymać się nie może.
I znów „nie wolno“ — i znów usta w podkówkę — rączki zaciśnięte w piąstki.
Wreszcie Helena zwraca się do Weryhy.
— Chcę!... Nie potrafię się nagiąć do poziomu Lali... Zamiast odżywać jej życiem, dręczę ją mimowoli tem, co we mnie wszczepiono...
Weryho zastanowił się chwilę.
— Uwielbiaj ją tylko, jak piękny kwiat, patrz na nią, słuchaj nie długo. Niech pozostawi ci na cały dzień wrażenie porannej jutrzenki.
— To chętnie, to mogę!
Od tej chwili Lala nie jadała więcej obiadu u Heleny. Odchodziła w południe i stosunki ich się naprawiły. Wizyty dziecka pozostawiały rzeczywiście Helenie wrażenie jasności niezwykłej i drogiej.
W tym czasie, zupełnie nagle i niespodziewanie nadeszła na Helenę chwila owej śmiertelnej trwogi, którą po raz ostatni doznała w gondoli na lagunach. Porwało ją to podczas bytności Weryhy, właśnie wtedy, gdy oboje zajęci byli pomieszczeniem dekoracyjnego „panneau“ pędzla Paula Ranson’a.
Na blado zielonem tle — kobieta o żółtej barwie ciała podnosi ku górze amforę, z której wydobywa się w spiralnych skrętach dym. — Na zielonawem tle tapet obraz ten, oprawny w szare, wąskie ramy, wybornie sharmonizował się z całem otoczeniem.
Weryho pomieścił go sam na ścianie i stał jeszcze z młotkiem w ręku na krześle, gdy spojrzawszy na Helenę, przeraził się straszną zmianą, jaka zaszła w jej twarzy.
Trupio blada — z opadniętą szczęką — z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń, stała koło ściany tragiczna i dziwnie przerażająca.
Coś groźnego było dokoła niej. Coś, co wyodrębniało ją w tej chwili z pośród żyjących.
Weryho poskoczył ku niej — chciał porwać ją za rękę, lecz przeraził się i zaniechał zamiaru. Dawniej widział ją czasem omdlewającą i strwożoną, lecz tak strasznie zmienionej, tak pełnej grozy nie widział jeszcze nigdy. Sądził, że upadnie i w pomieszaniu podsunął jej krzesło, a potem zaczął szukać wody.
Ona tymczasem doświadczyła tego samego, co w poprzednich atakach, lecz była w tem różnica, którą mimo stanu swej bezświadomości odczuła.
Pod stropem nieba, to coś, co się od niej odłączało, co wydzierało się z niej samej, odpływało wolno i swobodnie w przestrzeń, potem skupiało się niejako w pewną formę i oto znajdowała się ona naprzeciw samej siebie, jedna lekka i swobodna prawie, gdyby nie pewna moc, łącząca ją subtelnie z ciałem, a ta druga wyczerpana, strwożona, z kroplami potu na pobladłem czole. Lecz tu, w zacieśnionej przestrzeni pokoju, to coś subtelne i dziwne, co oddzielało się od niej, zdawało się cierpieć także, obijać niejako boleśnie o kraty i stąd Helena doznała tym razem podwójnego i niewysłowionego cierpienia.
Z nadzwyczajną nadczułością przyjmowała w takiej chwili każdy ruch, każdy szelest dokoła siebie. Przyjmowała te wrażenia podwójnie. Szybkie, bezładne poruszenia Weryhy sprawiały jej ból. Chciała, aby zbliżył się do niej — porwał ją za ręce jak „tamten“ — i dopomógł jej, aby stała się znów jedną, każąc jej mieć wolę, mieć siłę, mieć chęć.
Bo mimo wszystko chciała jeszcze żyć, a ten moment, który przywołała tak chętnie w pierwszych dniach po doznanej katastrofie — ten moment, mogący ją uwolnić od życia — był dla niej teraz zbytecznym i strasznym. Czepiała się jeszcze życia, sądziła je możliwem w tem otoczeniu, jakie sobie stworzyła.
Jakiś nieokreślony, chrypliwy jęk wydarł się z jej piersi. W ten sposób chciała przyzwać do siebie Weryhę, aby w jego oczach, jak w oczach Hawrata, zaczerpnąć siły i mocy życia. Lecz gdy spotkała zmęczone i senne oczy Weryhy, zrozumiała, iż tu nie ma dla niej ratunku. Przestrach jej wzmógł się, zdawało się jej, że kona. Rozpaczliwie wbiła paznogcie w ścianę i przyzywać poczęła ulatującą część swej istoty, konieczną widocznie do życia. — Oddech jej był ciężki, krople potu spływały wzdłuż policzków. Lecz zwyciężała. Powoli wracała do siebie pełnej, całej — i wyczerpana osunęła się na krzesło.
Przed nią stał Weryho blady i zmieszany. W ręku trzymał szklankę wody.
— Co mogę dla ciebie uczynić? — zapytał — chciałabym ci dopomódz.
Spojrzała na niego z najwyższą boleścią i przerażeniem nad tem, co odkryła w tej chwili.
— Ty dla mnie nic uczynić nie możesz! — odpowiedziała zmienionym głosem.