Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy spała, wyraz jej twarzy, układ jej ciała, opuszczenie ręki z niskiego łóżka na białą skórę niedźwiedzią, przypominały ową cudowną „sleeping beauty“ Reynoldsa Stephensa.
Powoli powróciła jej nie młodość, bo tę zabrały bezpowrotnie łzy i cierpienie, lecz szlachetny czar jej piękności, podniesiony jeszcze matową bladością jej lic i powabną powagą układu ust. Ile zaś teraz było smutnej głębi w jej spojrzeniu, odczuwał to każdy, na kogo się zwróciły jej smutne, obramowane lekko sinym kręgiem oczy. Weryho głównie odnosił wrażenie tej przemiany, jaką wywołał, gdyż na niego chętnie i z całą ufnością patrzyła Helena.
Codziennie o piątej rozlegał się dzwonek i Weryho witał ją w progu salonu. Jesienne słońce grało prawie zawsze zachodzącemi blaskami w delikatnych szkłach weneckich i tęczą kolorów słało się po szarem tle dywanu.
W tęczy tej stała najczęściej Helena i wyciągała ku Werysze rękę, podobną do jakiegoś śnieżnego kwiatu, tak białą i delikatną była ona. Jakby żałobny strój owiewał jej postać, lecz był to strój dziwnie harmonijny i spływający niejako tonem i linjami z całem otoczeniem. Suknia domowa, którą Helena zrobić sobie kazała, była szarą, lecz mchowa zieleń wysuwała się jakby nieśmiało przez srebrzyste nitki.
Kształt do tej sukni znalazła Helena w kopji czarującej statuetki Reynoldsa-Stephensa, noszącej nazwę „Guinevre and the nestling“.
Suknia wąska, z jedwabiu, miała przód z szarej gazy, jakby fala morska, spływającej po smukłej postaci Heleny i zakrywającej szaro-obute stopy.
Niezwykły amulet srebrny, nanizany turkusami, zwieszał się na srebrnym łańcuszku z jej szyi. Włosy, nisko sczesane po obu stronach twarzy, dodawały jej powagi i wdzięku.
Lekki zapach werweny płynął z fałd jej sukni. Ta zmiana perfum zdziwiła Weryhę. Zapytał o zmianę.
Helena nie dawała odpowiedzi. Lecz on ją wyręczył. Powiedział, że zrozumiał, iż chciała odpędzić wspomnienie. Czy tak?
Powieki kobiety drgnęły. Widocznie przykro jej było, że została zrozumianą.
Lecz Weryho zdawał się nie zważać na to wrażenie.
I powoli, cicho zaczął znów mówić wiele i pięknie — na temat czaru wspomnień, na ten szlachetny nastrój, jaki wynieść można z błąkania się po cmentarzysku chwil dawnych a drogich.
— Ja wracam z takiej wycieczki lepszy i bardziej zbliżony do ideału doskonałości, jaki sobie zakreśliłem. Nie tęsknię do powrotu tych chwil, które przeglądam jak za-