Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Już od rana wie Helena, że Hawrat jechać musi.
Ze Lwowa nadeszły trzy telegramy. Ważne sprawy każą mu jechać bez zwłoki. Helena chce jechać z nim razem, lecz on prosi ją, aby pozostała jeszcze dni parę w Lucernie i przyjechała później. Musi bowiem zatrzymać się w Wiedniu — zobaczyć się ze znajomymi posłami, którzy wnosili interpelację w sprawie, w której on ma występować jako obrońca.
Lęka się przytem, aby ich kto nie zobaczył razem podróżujących. Ludzie są złośliwi. Za powrotem do Lwowa zastać już mogą gotowy rój plotek. W ich wspólnym interesie należy unikać wszystkiego, co mogłoby im zatruć przyszłość i cień jakiś rzucić na Helenę bez najmniejszej przyczyny.
— Wszak będziemy mężem i żoną — co nas mogą obchodzić głupie plotki — mówi Helena.
Lecz on tłumaczy, perswaduje, prosi. Widać w nim wielką troskę widocznie o jej reputację, o jej dobrą sławę i Helena zaczyna choć z żalem poddawać się jego woli.
Po owej scenie w lesie powrócili do domu milczący i wyczerpani. Rozeszli się bez zamienienia słowa, a nazajutrz Karol, zmieniony i blady, ze śladami walki wewnętrznej na twarzy, oznajmił Helenie o konieczności natychmiastowego wyjazdu.
Nie spadło to na nią niespodziewanie.
Całą noc przygotowywała się poprostu do jakiegoś nieszczęścia — i dlatego ta wiadomość nie pogrążyła ją w takim smutku, jak gdyby przyszła nagle i nieoczekiwanie.
— Zatelegrafuję, kiedy masz wyjechać z Lucerny! — uspokajał ją Karol.
— Nie trzymaj mnie tu zbyt długo! — prosiła ze słodkim wdziękiem, tuląc się do jego piersi.
W chwili tej rozstania wszystkie dawne ich niepokoje zdawały się znikać i ustępować serdecznemu smutkowi. Pieszczoty ich były delikatne i pełne nieokreślonego czaru. Poili się swym widokiem, tonęli wzrokiem, ręce ich nie rozstawały się. On zwłaszcza tulił ją ciągle do swej piersi w bezgranicznej jakiejś czułości.
Całował jej czoło i włosy. Przytulał do twarzy jedwabne zwoje jej szala, przepojonego wonią heliotropu i kwiatów wiśniowych i wspominał barwy jej ulubionych sukien. Jakaś świeża, niemal naiwna strona miłości odsłoniła się nagle przed nimi w tej ostatniej chwili. Pieszczotliwe nazwy i zdrobniałe ich imiona wypływały im na usta.
Oczy ich spotykały się po to, aby zajść wilgotną mgłą łez, podczas gdy usta uśmiechały się łagodnie. Wszystko straszne, tajemnicze zdawało się niknąć i ustępować w jakąś dal niezmierzoną. Troszczyli się o drobiazgi podróży i on nakreślił jej plan powrotu ze ścisłością zupełną. Kupowali przepyszne ametysty na wybrzeżu i złocone kołatki, ozdobione szarotkami i napisem Luzerne. Balkon swój przyozdobili masą purpurowych róż — „ostatnich róż“ — jak zapewniła sprzedająca im te kwiaty Francuzka.
Długo wieczorem stali na balkonie przytuleni do siebie, patrząc jak nad Lucerną z nad wybrzeża strzelały w górę rakiety i rozsypywały się złotemi kłosami na tle ciemnego nieba.
— Gdzie będziesz jutro o tej porze? — pytała Helena głosem, w którym brzmiały łzy.
Wymienił nazwę stacji i oboje przysuwali się jeszcze bliżej do siebie, a owa ręka, opasująca Helenę, która przedtem tak gnębiła ją i ciężyła jej, stawała się dla niej słodkiem i pożądanem objęciem.
Nagle on zbliżył swą twarz do jej twarzy i wyszeptał, mając prawie swoje usta na jej ustach:
— Powiedziałaś wczoraj, że nauczyłem cię... umierać. Czy jednak nie nauczyłem cię także żyć — chcieć żyć?
— Tak! — odparła z prostotą — nauczyłeś mnie kochać, a więc przez to i żyć... Nie pojmuję teraz życia bez miłości — bez twojej miłości.
Chmura smutku przesunęła się po jego twarzy.
— Zbłądziłem bardzo! — wyrzekł po chwili — nie nauczywszy cię przez miłość jednostki — pokochać wszechświat. Wtedy potrafiłabyś żyć...
— Nie pragnę żyć inaczej, tylko dla ciebie i tobą. Zresztą, nauczysz mnie jeszcze kochać wszechświat! Na to mamy czas przecież. Pozwól mi tylko teraz kochać siebie bez granic i bez żadnych zastrzeżeń.
Westchnął ciężko i złożył pocałunek na jej miłośnie ku niemu zwróconych oczach.
— Jak ciężko! — wyrzekł, jakby do siebie — jak strasznie ciężko!...
Nazajutrz znaleźli się oboje na dworcu kolejowym wśród gromady turystów, przeważnie Anglików.
Ogłuszający turkot przesuwanych po kamiennych flisach wózków nie dozwalał im zamienić słów kilku. Przy bagażach z łoskotem ciskano kuframi, tak, że niektóre rozlatywały się w drzazgi i strzępy. Pasażerowie klęli, od strony peronu dolatywały gwizd i dzwonki.
Przy kasie tłoczył się tłum dziwacznie poubierany. Przekupnie roznosili dzienniki i owoce. Na to wszystko z oszklonego sufitu padało światło niepewnego dnia. Chmury zasłoniły słońce i chmury smutku zaciężyły na duszy Heleny.
Owinięta w szary, podróżny płaszcz, stała oparta o ścianę i patrzyła na Karola, który w tłumie tłoczył się przy okienku kasy. Cała groza odjazdu spadła na nią swoim ciężarem. Czuła teraz tylko brutalną mękę rozstania.
Ścigała oczami głowę Karola, przewyższającą tłum, gdyż wzrost jego był więcej niż średni. Chłonęła w siebie jego rysy, powtarzając sobie w duszy:
— Niedługo go zobaczę!
Nagle — przed oczyma jej przesuwały się rozmaite chwile ich stosunku. Zdawało się jej, że nie była dla niego taką, jaką być powinna. Lękała się, czy nie unosi czasem na dnie swego serca jakiego do niej żalu. Dziś chętnie odwołałaby wszystkie swe dawne wymówki i słowa. Czuła, że przyjmuje go już bez zastrzeżeń i postanowiła, gdy się zobaczą we Lwowie, pozostawić mu wszelką swobodę czynu i myśli.
Wreszcie znalazł się przy niej.
Mieli jeszcze kilka minut czasu, więc, nie spiesząc się, wyszli na peron — teraz nagle poważni, milczący i jakby senni. Helenę zaczęło coś silnie ściskać za gardło, jakkolwiek oczy jej pozostały od rana suche i bez łez. Wsunęła swą rękę pod jego ramię i uczuła, że to ramię drży.
Wielkie rozrzewnienie ogarnęło ją na myśl, iż on, mężczyzna, cierpi tak bardzo nad tem chwilowem rozstaniem — zebrała więc całą siłę, całą energię i prawie swobodnie odezwała się, kierując do oczekującego na pasażerów pociągu.
— Więc kiedy dostanę telegram?
Nie odpowiedział — tylko zatrzymał się przed jednym z przedziałów, w którym już siedziało kilku Anglików.
— Tu wsiądę!
— Nie będzie ci wygodnie!
Wzruszył ramionami.
— Mniejsza z tem!
Przeraźliwy gwizd rozległ się w powietrzu. Konduktorzy pośpiesznie zatrzaskiwali drzwiczki wagonów.
Helena wpatrzyła się w twarz Karola. Był trupio blady.
Usta twoje!... wymówił, wpijając się swemi spieczonemi ustami w jej wargi.
Nagle, jakby z jakąś determinacją, wyjął z kieszeni list i podał jej szybko, wciskając go w rękę.
— Weź to i... przeczytaj. Tylko... przyrzeknij mi, że przeczytasz dopiero wtedy, gdy już będziesz w hotelu...
Ona list wzięła machinalnie, a w sercu poczuła tak straszne zimno, że drżeć silnie zaczęła.
Błędnym wzrokiem patrzyła na niego.
Przycisnął ją do piersi i rzucił jej jedno słowo:
— Daruj!...
Wskoczył do wagonu — drzwiczki za nim zatrzaśnięto. Jeden gwizd, szczęknęły łańcuchy i pociąg ruszył wolno z miejsca.
Helena ciągle patrzyła na drzwiczki wagonu, za któremi znikł Karol. Wiedziała, że on się nie pokaże. Czuła to doskonale, ten list jej to oznajmi. Mimo to jednak patrzyła za odjeżdżającym pociągiem, patrzyła machinalnie. I potem, tak samo machinalnie, skierowała się ku wyjściu. Wsiadła do dorożki i zbielałemi wargami wyszeptała adres. W dorożce listu nie otwierała, nie miała nawet do tego pokusy. Wiedziała, że zawiera ta koperta jakieś straszne, okropne wyznanie i że ona to wyznanie przeczytać musi. Lecz nie tu, tylko tam, gdzie on jej kazał i pozwolił. Jeszcze w ostatniej chwili chciała się zastosować do jego woli, jak do woli umierającego.
Gdy znalazła się wreszcie w swoim pokoiku, usiadła na łóżku, nie rozbierając się, i siedziała tak długą chwilę, patrząc na leżący na kolanach list.
— O!... jęknęła kilkakrotnie — o!...
Zdawało się jej, że chętnie oddałaby resztę swego życia, aby nie otwierać tej koperty. To znów miała wrażenie, iż niema siły ludzkiej, która przeszkodziłaby jej w dowiedzeniu się, co ten list zawiera.
Nareszcie, powoli, bez tchu, otworzyła kopertę. Szeroko otwartemi oczami, jakby chłonąc w siebie drobne litery Helena czytać zaczęła:
„Daruj, na kolanach, u stóp twoich błagam cię o przebaczenie! Postąpiłem względem ciebie niegodnie, ale niech mnie tłumaczy miłość, jaką dla ciebie od pierwszej chwili uczułem. Jestem żonaty i nie mogąc nic zarzucić mej żonie, nie mam prawa rozstawać się z nią i niszczyć jej życia. Chciałem ci kilkakrotnie wyjawić prawdę, ale lękałem się stracić tych kilka chwil szczęścia, które ukradłem memu losowi. Ostatnie nasze zajścia w lesie przekonały mnie, iż powinienem jak najprędzej cię opuścić. Niedługo stałabyś się nieodzowną do mego życia i cierpiałbym zanadto. Oto była przyczyna, dla której niedozwalałem Ci sięgać do mej duszy. Musiałem się kryć przed tobą i zasłaniać, gdyż lękałem się twego duchowego wpływu. Odbierz nawzajem Twoją duszę z pod mego wpływu, ja niczem dla ciebie być nie mogę, nie powinienem. Och Heleno! Inaczej byłbym zajął się twoją istotą, gdybym miał pozostać przy tobie na zawsze. Chwilami mimo mej woli siła twoja porywała mnie i wtedy rozsnuwałem przed tobą szersze widnokręgi, lecz prędko cofałem się bo czułem, że mi to nie było dozwolone. Sfinksem, tajemnicą, przechodniem będę w twem życiu. Daj mi jałmużnę wspomnienia. — Nie zobaczymy się nigdy. Tak lepiej dla nas, dla mego spokoju. W tej chwili cierpisz i ja cierpię niemniej od ciebie. Tyś przynajmniej wolna, ja skuty na zawsze.... Daruj! Odbierz swą duszę... ja dla niej nic zrobić nie mogę“. Karol.

— Odbierz swą duszę! — wyjęknęła Helena — odbierz swą duszę!
Nie ból wypełnił jej piersi. Ból to zbyt małe, zbyt żadne określenie, by odczuć to, co ją przejęło na wskróś, do głębi serca.
— Odbierz twą duszę z pod mego wpływu!... — powtarzała zbielałemi usty — ja nic dla niej uczynić nie mogę!...
Wzrok jej błędny padł na purpurowe róże, któremi wczoraj Karol przystroił ich balkon — zatrzymał się na tych kwiatach więdnących w kryształowej czarce.
— Odebrać duszę?...
I zaraz potem jęczące pobiegło pytanie:
— Jak?.. jak?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.