Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Najmilszą chwilą dla Heleny podczas jej pobytu w Lucernie, był moment, gdy rano, wstawszy z łóżka i ubrawszy się pośpiesznie, otwierała na rozcierz drzwi swego balkonu i zaczynała przygotowywać stolik do śniadania.
Hotelik, w którym zamieszkała — uczepiony u wierzchołka góry Wilhelmshöhe, miał pozór rzeźbionej i ozdobnej klatki, przeznaczonej do mieszkania raczej dla ptaków, niż dla ludzi.
Zieleń ciemna i bogata otaczała go zewsząd. Przyczepiony do skały, na której rosły obficie świerki i liściaste drzewa, wznosił się wysoko i dostęp do niego był dziś trudny i przykry. Należało bowiem przejść wiele piąter kamiennych i krętych ścieżek, aby dostać się na szczyt góry.
Ślicznie utrzymany i cały w klombach ogród roztaczał się przed hotelem. W altanach stały ławki i krzesła. Na środku szemrała fontanna, mnóstwo róż, lewkonij, rezedy, słało wieczornym chłodem, jak żywe kadzielnice, rozkoszne wonie. Masy motyli blado żółtych i aksamitnych pszczół okrążały całe grzędy płomiennych nasturcyj, któremi drewniane balkoniki domu były przystrojone. Wśród klombów kręcił się malutki, czarny, kudłaty piesek z purpurową wstążką na karku, który poszczekiwał na motyle, na pszczoły, na fontannę, na swój własny cień.
Nazywał się Lili i zdawał się być gospodarzem, strażnikiem tego miniaturowego, cichutkiego hoteliku.
Wszystko tu działo się, jak w zaczarowanym domku. Niewidzialna jakaś służba przynosiła śniadanie, sprzątała, porządkowała ogród, przyrządzała jedzenie. Widzialna tylko była młoda dziewczyna, dość pretensjonalnie ubrana, ale cicha, spokojna i wybornie ułożona. Cały dzień, jak duch snuła się po domu, po ogródku, ubrana jasno, ufryzowana, służąc do stołu z precyzją wytrawnego kamerdynera, imponując po prostu Helenie energją, zwinnością i siłą.
Była to córka właścicielki hotelu, Marie nazwana, panna, mająca bardzo przyzwoity posag i brata doktora.
Helena, patrząc na nią, jak z uśmiechem, zręcznie i zwinnie czyściła jej buciki, jak, zagiąwszy sukienkę, uklękła i wycierała ścierką podłogę: zrozumiała, że są ludzie, którzy pracy się nie wstydzą i mają w niej chlubę i przyjemność.
— Marie, czy ci takie życie wystarcza?
Zagadnięta w ten sposób Szwajcarka spojrzała zdumiona na Helenę.
— A cóż mi jeszcze brakuje? — odparła.
Helena nie prowadziła już dalej rozmowy, lecz wysunęła się na balkon.
Wybrała ten malutki, ciasny pokoik, w którym zaledwie obrócić się mogła, dla słońca, które go zalewało potokiem światła od rana, dla owego balkonu, który jak jaskółcze gniazdo, przyczepiony do szczytu prawie domu, dozwalał jej dominować z góry nad miastem i z tej wysokości dostrzegać nadejście Karola.
Hawrat bowiem mieszkał w mieście, lecz codzień wczesnym rankiem dążył na Wilhelmshöhe.
W pierwszej chwili to rozłączenie było przykre dla Heleny i ździwiło ją nieco — później jednak, gdy się zastanowiła, wdzięczna mu była za okazaną delikatność.
W hotelu — Hawrat był „narzeczonym“ Heleny i jako taki przepędzał z nią całe dnie, jadał na jej balkonie śniadanie i obiad, jeśli obiadowali w domu.
Ukochali oboje ten balkonik, który zdawał się być oddawna ich własnością — tak jakoś gościnnie ich przyjął i odrazu zezwolił na zagospodarowanie się.
Na tym balkoniku stał stolik, dwa wygodne fotele — na ścianie wisiały pułeczki, na których leżały książki i gazety przyciśnięte kamieniami.
Na stoliku, w szklanym, weneckim, długim wazonie czerwieniły się przepyszne, ciemne, purpurowe róże, przetykane szarą koronką trawy.
Kwiaty te przynosił codziennie Karol i Helena, stojąca na balkonie, dostrzegała, jak z dołu, u stóp góry podnosił już ku niej rękę, w której krwawiły się te czarujące kwiaty.
Odpowiadała mu z balkonu, powiewając leciuchną, jedwabną, purpurową chusteczką, i te dwa płomienne znaki, jak rozkochane motyle, migotały wśród słonecznego blasku, przedzierającego się przez opale górskiej, gęstej mgły.
Przechylona przez balustradę, świeża cała i zarumieniona od porannego chłodu, w jasnym liliowym szlafroczku, wygląda jak śliczny dzwonek liljowy, wykwitający z grządki złocistych nasturcyj.
Włosy jej, rozwiane lekkim wichrem, miały we wschodzących blaskach słonecznych czyste, złote iskry. Stała tak uśmiechnięta mimowolnie, wpatrzona, cała oddana radości i oczekiwaniu i patrzyła, jak tam, od stóp góry dążyła ku niej początkowo drobna, powiększająca się stopniowo postać mężczyzny.
I on ubrany jasno — dość lekko i szybko piął się po stopniach kamiennych, zatrzymując się chwilami, aby posłać ku stojącej na balkonie kobiecie rozkochany wzrok, pełen niecierpliwej namiętności.
Wreszcie — kroki jego równe, nerwowe rozlegały się na kamieniach chodnika, prowadzącego z tarasy do hotelu, szybki bieg po schodach i oto — pocałunek długi, przeciągły — wilgotne wonne kwiaty, dreszcze niezapomnianej ekstazy i wreszcie rozplecenie ramion, spojrzenie sobie w oczy przez wilgotną mgłę zamąconych rwącym niepokojem źrenic.
— Czekałaś?... Spóźniłem się?...
— Nie — nie.
I znów pocałunek, teraz już w usta, bez tchu, bez pamięci, jak pieczęć jakiegoś dozgonnego zobowiązania na wieczne, wspólne oddanie się.
Do drzwi ktoś puka dyskretnie. Marja wnosi tacę ze śniadaniem. Bieli się porcelana, złoci miód na krysztale, srebrne drobne przybory błyszczą jak djamenty.
— Chodźmy do naszej sali jadalnej!
Wychodzą, śmiejąc się, na balkon. Dziś on zawiesza przyniesiony ze sobą termometr, ona zaś wczoraj przybiła dla niego małą paterę, która będzie mu służyć za popielniczkę.
Uradowani cieszą się instalacją, krzątają się, pomagając sobie wzajemnie.
Tymczasem słońce rozprószyło mgły i triumfalnie zaczyna wydobywać z opalowej toni całe miasto, które stopniowo wyłania się jakby z topieli.
Błyskają wieże i wynioślejsze dachy większych gmachów. Z wysokości Wilhelmshöhe i w tem oświetleniu porannem Luzerna ma wygląd białego, alabastrowego miasta, zlekka przetykanego ciemną zielenią liści. Daleko widać jasno perłową taflę jeziora, na której konają powoli resztki mgły. Ciemny wąż starego miasta jedynie ciemniejszą linją przecina tę delikatną jasność.
W coraz większej dali, w mistycznej już niemal odległości, niepewne i ledwo dostrzegalne zaznaczają się kontury Rigi i Pilatusa. Jest to cała harmonia niewyraźnych linij, tonów zaledwie zlekka różowych i złotych.
Myśl ulata w tę toń niepewna i powraca bez wrażeń, oczekując na silniejsze i pewniejsze zarysy. Błądzić jednak pragnie z upodobaniem jak motyl wśród porannych, budzących się w oparach klombów. Odgadując — leniwie krąży — i w senne jeszcze źrenice zbiera przeczucia chwil i dojrzanych wczoraj w zachodzie przedmiotów.
Helena i Karol siedzą na balkonie, pijąc poranne śniadanie. Co chwila wysyłają na zwiady wzrok ku białemu, okolonemu zielenią miastu.
Potem ich oczy zbiegają się wzajemnie. Delikatnie sennem upojeniem przepełniony wzrok tonie wspólnie w źrenicach, w których, zdaje się, zagasły ognie przed chwilą szarpiącej ich namiętności. Wrażenie i nastrój chwili udziela się ich miłości.
W opalach konającej mgły rozpływa się i gaśnie żar, rzucający ich w pocałunki bez pamięci.
Jakieś błogie rozmarzenie ogarnia Helenę. Zdrowe a świeże uczucie wypełnia jej serce. Giną niepokoje, niezdrowe troski, wizje i ból, w którym krwawi się jej serce a targa dusza.
W tej chwili świat jej, w którym żyje, jest gładki, spokojny, trochę mglisty, lecz nie mający w sobie cienia nawet boleści.
— Jak nam tu dobrze... prawda? — pyta z uśmiechem.
— Dobrze — odpowiada Karol jak echo, a patrząc, jak się krząta elegancko i składnie dokoła śniadania, więzi nagle jej rękę jak ptaka w swe dłonie.
— Jaka z ciebie wytworna pani domu być musi!...
Helena uśmiecha się coraz powabniej i coraz szczerzej.
— Tak... zdaje mi się. Zresztą sam się przekonasz! Czy dużo będziemy przyjmowali?
Powstał i przechylił się przez balkon.
— Lili!... — zawołał.
Z dołu odpowiedziało mu donośne szczekanie. Wśród kląbów zawirowała masa czarnych kudełków i purpurowa kokarda.
Kawałek cukru poleciał na dół i zginął w lewkoniach.
Helena oparła się także o balkon i patrzyła na pieska. Lecz z bezmyślnym jakimś uporem powtórzyła:
— Czy dużo będziemy osób przyjmować?
— Zrobisz, jak zechcesz! odpowiedział wymijająco.
— Nie — zrobimy tak, jak będzie wypadało dla twego stanowiska. Nie znam się na tem, nie wiem, czy adwokat potrzebuje mieć rozległe koło znajomości.
— Żyję prawie w odosobnieniu.
— Bo jesteś jeszcze nie żonatym i nie masz domu, ale teraz...
Nagle on zwrócił się do niej i porwał jej głowę w swe dłonie.
— Czemu się troszczysz o to co będzie? zapytał szybko — czemu nie cieszysz się tem, co jest?... Pij z czary szczęścia, którą mamy przed sobą. Jutro zawsze we mgle...
Odrzuciła się od niego, niezgaszona jego słowami.
— Właśnie dlatego, że czuję się szczęśliwą w tej chwili, chcę pomnożyć to przeświadczenie jeszcze pewnością, że będziemy i nadal tak szczęśliwi...
— Czem? Czy nadzieją, że przyjmować będziesz pewną ilość matołków w swoim salonie?
Helena śmiać się zaczęła.
— Matołków?... Ależ ja mówię o twoich przyjaciołach.
— Ja nie mam i mieć nie będę nigdy przyjaciół! wymówił twardo.
Puścił jej głowę i, oparłszy się o balustradę, patrzył znów w przestrzeń.
Dreszcz znów przebiegł serce Heleny,
— Czy nie wierzysz w przyjaźń? — spytała.
Nie było odpowiedzi.
— Wierzysz jednak w miłość?
Zwrócił ku niej swe wielkie i piękne oczy i zagłębił w niej wzrok tak wymowny, że zrozumiała go bez słów!
— Kochając — wierzysz w mą przyjaźń dla ciebie... ciągnęła dalej.
Sceptyczny uśmiech, lekki, zaledwie dostrzegalny przewinął się przez jego usta.
Teraz ona porwała go gwałtownie za ręce.
— Dlaczego się uśmiechasz? Czy nie wierzysz, że zdolną jestem do okazania ci największych dowodów przyjaźni? Czy sądzisz, że jedynie miłość mnie do ciebie przywiązuje?
— Co ja myślę... wyrzekł po drugiej pauzie — to już zostać powinno moją tajemnicą, ale to jedno ci powiem, Leno, i zapamiętaj to sobie — że pomiędzy ludźmi, którzy się namiętnie, (uważaj co mówię) namiętnie kochali, nie może być śladu przyjaźni. Pierwszy kontakt ust... i uczucie dobroczynne łagodne niknie. Ty, skoro coś nas rozłączy, nie tylko nie dasz mi dowodu przyjaźni, ale wręcz staniesz się moim wrogiem...
— Skoro nas coś rozłączy?
To jedno tylko zrozumiała i blada, prawie bez tchu oparła się o balustradę.
— Skoro nas coś rozłączy?
Żadne słowo zaprzeczenia celem zatarcia tego wrażenia nie wyszło z jego ust. Oparł się o słup i nagle zmieniony dodał niskim, prawie drżącym głosem:
— Kto wie, co go jutro czeka?...
— My przecież wiemy! wyszeptała z wysiłkiem.
— Tak, wiemy w tej chwili, ale za minut dziesięć...
— Och! Jak możesz tak mówić!...
— Sama tę rozmowę wyzwałaś! Dlaczego ciągle zwracasz się ku przyszłości? Czemu nie żyjesz teraźniejszością? Kołysz się w tej mgle, zakrywającej jutro, wyciągnij z danej chwili wszystko... przyszłość niepewna, a niepewność dręczy...
Objął ją znów ramieniem i przyciągnął ku sobie. Lecz ona oparła się tej pieszczocie.
— Banalne jest to, co mówisz... wyrzekła nagle i umilkła, jakby przerażona własną śmiałością.
— Stokroć banalniejsze są twoje zamki na lodzie — odparł trochę ostro.
— Zamki na lodzie?
— Wszystkie ludzkie projekty są niemi! — brzmiała odpowiedź.
— Więc — żyć z dnia na dzień!
— Żyje się bez zawodów.
— Ależ to straszne.
— Straszne jest tylko to, czego się nie spodziewamy!
Nastąpiła długa chwila milczenia.
I w umyśle i w sercu Heleny powoli znów smutek zaczynał zakradać się, pomimo jasności triumfalnej, jaka aż olśniewała rozlana w całej przestrzeni.
Ten balkonik cichy, uczepiony pod dachem czystego i eleganckiego hoteliku, ta gniazdo przystrojone różami i drobiazgami, które zdawało się jej kątem, chroniącym tak rozkosznie jej miłość i spokój — teraz stawał się dla niej rzeczywiście hotelowym przytułkiem, w który czasowo wpadła para wędrownych ptaków, rozrzucając po kątach wynajętych ścian echo pocałunków i czystość przebytych wrażeń.
Po co było się troszczyć o to, aby rozkoszna, cicha atmosfera domowej wiecznej miłości przepełniała ich serca, gdy jedynie mgła kołysała ich w jakiejś złudnej, pełnej może zasadzek, chwilowej krainie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gorączkowo prawie Karol teraz upajał się namiętną stroną ich miłości, topiąc Helenę i siebie w ekstazach dziwnego, bezbrzeżnego szału.
Często — wyrywała mu się z objęć, przerażona tem rozwijaniem się błyskawicznem coraz silniejszych objawów zmysłowych pragnień i dążeń mężczyzny i trwożna nie mogła już odnaleźć ratunku w duchowem oparciu, bo teraz zdawało się, że to, co stanowiło wspaniałą i bardziej świętą stronę ich stosunku, ginęło w jakiejś czarnej i bezdennej otchłani.
Ręce jej, niemal pokaleczone od jego pocałunków, napróżno szukały teraz jego rąk kojących, które dawniej samem przyłożeniem do skroni uspakajały jej ból i trwogę duchową.
We wzroku jego znajdowała tylko błyskawicę żądzy — a nie moc i siłę, w której czerpała moc i siłę własną.
Coś było rozpaczliwego w tym hymnie triumfalnym zmysłów, jaki nagle owionął ich gorącem swem tchnieniem. Zdawało się jej nieraz, że w głębi jego piersi słyszy łkanie i że przedziera się do niej krzyk jakiegoś strasznego bólu przez czarną zasłonę o purpurowych blaskach.
Chciała echem swej własnej rozpaczy odpowiedzieć na ten zasłyszany jęk, lecz w pianie szalonych pieszczot tonęło jej bolesne wrażenie i nie mogła już odczuć nic ponad tą potęgą, która ją sił i wiedzy pozbawiała zupełnie.
Nie pozwalał jej ochłodnąć ani na chwilę. Płonęła ciągle i była cała jak drżąca pochodnia podsycana jego płomieniem i nigdy już więcej nie było mowy o sercu, o jej duszy, która spłoszona jak ptak, bez szelestu skrzydeł odsunęła się w daleką przestrzeń.
Nie pozwolił jej nawet myśleć, tak jakby zrozumiał, że w myśli, w zastanowieniu się jej, leży dla niego wielkie niebezpieczeństwo, cały jego wróg, czyhający na nagłe ocknienie się jej lepszej, jej wzniosłej, jej wielkiej — nie zgnębionej kajdanami żądzy, która im obojgu purpurową falą ognia oblewała umysły.
Tamta badała, chciała wiedzieć, czuła, stawała przed nim śmiała i tragiczna, zapuszczająca rękę na dno jego duszy.
Kim jesteś! — wołała nieustraszona, a nie słysząc odpowiedzi, omdlewała z troski. Ta, którą trzymał w objęciach, nie pytała o nic, nie skarżyła się — bo usta miała zapieczętowane pocałunkiem, jakby wieko trumny.
Była to burza, wir, szał. Witali się i żegnali pocałunkami, od których nosili krwawe stygmaty. Bez słów, z cichym jękiem pozostawała ona sama, jakby rzucona nad brzegiem przepaści, obramowanej falą płomieni. Z trwogą bezbrzeżną padała na samą myśl stoczenia się w tę przepaść na samym jej brzegu, nie mając już siły do oporu, do zatrzymania się w nieszczęściu. Wyglądała świtu, aby znów powitać go o rannej mgle, tak jak go żegnała wieczorem i zdawał się ten żar wzmagać tak wielką potęgą, iż niemożliwem było, aby ludzie mogli ku sobie tak rwać się bezbrzeżnie, tak lgnąć bez pamięci, tak stapiać się w jedno i wibrować jak dwie harfy, oplątane jednemi strunami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I nagle, bez przyczyny, bez żadnego widocznego powodu przyszła reakcja — przyszło na Helenę opamiętanie nerwowe z początku, lecz w miarę postępu silne, pewne i nadzwyczaj jasno się zarysowujące. Jak ptak, któremu związano skrzydła, porwała się i strząsnęła ze siebie płomienne szaty miłosnych pieszczot.
— Precz — zawołała — sama do siebie, precz odemnie, ty nędzna! Gdzie wleczesz mnie? Po jakichś trzęsawiskach, gdzie zostawisz mnie wkrótce? Czy zdołam cię wtedy od siebie oderwać i zniszczyć tak, jak śmiertelny jad, którym się przez długą chwilę poiłam? Precz!...
Zawlokła się na balkon, pod gwiaździste niebo, które wspaniałym baldachimem rozpięło się nad jej głową. Piła zimne, prawie mroźne powietrze, płynące od jezior i gór. Kąpała w niem swe płuca, strawione żarem i bólem. Wilgotna mgła leciuchno pokryła jej twarz i obnażone ręce. Zdawało się jej, że ktoś obmywa ją ze stygmatów krwawych, które jego pocałunki wycisnęły na jej twarzy.
— Sobą chcę być! sobą!... — wołała — całą sobą, nie tylko niewolniczą istotą, wsłuchującą się w rozkoszne dreszcze. Zapomniałam czuć, myśleć, wnikać w siebie, upajać się czarem piękna i smutku — patrzeć i pozwalać swej duszy rozwijać się i drżeć echem innych drżeń. Patrzyła wciąż w górę, ku gwiazdom, jakby chciała oderwać się na zawsze od wszystkiego co ziemskie, co ją wlokło i w pyle tarzało.
— Jak słodko, jak błogo! — myślała.
Krystaliczna czystość drgających świateł uspakajać ją zaczęła powoli.
— Nie wszystko we mnie wygasło! Odczuwam piękno, drżę teraz, lecz nie wspomnienie jego pieszczot wywołuje we mnie to drżenie. Drganie mych nerwów, to raczej odblask i echo brylantowych blasków gwiazd, które mnie ku sobie ciągną.
W oddali, na Rigi, płonęła jasna latarnia, świecąca na hotelowej wieży.
Mignęła chwilowo w źrenicy Heleny.
Ze wstrętem odwróciła się od niej.
— Tylko tam! Tylko tam! — myślała, szybując wzrokiem ku gwiazdom, — nie zdołał człowiek dosięgnąć! Tam nie ośmielił się zaznaczyć swej zuchwałej kultury! Żadna żerdź! żaden pomost, żaden wiadukt... Za wysoko dla niego, za wysoko!
Ogarnęła ją radość wzgardliwa na myśl, że dziedzina gwiazd pozostanie na zawsze czystą i niedościgłą.
— Dziewiczy świat! Wieczysty, dziewiczy świat... do niego chronić się zawsze mogę, wybiegać wzrokiem i tam w brylantach cała tonąć, w ciszy, w spokoju, w blaskach, a mimo to w ciemni! Tam mogę odpoczywać, chłonąć w siebie uspokojenie bez obawy zranienia się o jakiś wytwór ludzkiego rozumu, naginającego harmonję przyrody do jego poziomych celów!
Tam, ach tam!...
Chwilę miała tak błogą, tak wzniosłą, że w całem życiu swojem nie przypominała sobie takiego wrażenia. Oderwała się od życia, a mimo to czuła, że jest sobą, lecz lepszą, lżejszą, inną, szybującą w przestworza. Nie był to jednakże ów wyjątkowy stan oderwania się od niej jej duszy, która stawała naprzeciw niej jak smutny i bolesny towarzysz, bezsilny a spragniony swobody. Nie — to było przeświadczenie, że duch silny porywa ze sobą ciało, które w tej dziwnej chwili otrząsnęło się ze swych pragnień i żądań namiętnych. Jakby w nagrodę, w nierozerwalnej całości pozwolił jej duch zrozumieć, że w tej pięknej chwili, „dla której warto było żyć“ — serce jej musiało być czyste i wzniosłe, aby ona mogła odczuć tak czyste i wzniosłe wrażenie.
I zapatrzona w gwiazdy, obmyta delikatną wilgocią mgły wznoszącej się z jeziora, pełna słodkiego ukojenia, jakby ocalona z pożaru — stała nieruchoma i bardzo piękna — na kształt posągu, bielejąc wysoko po nad uśpionem miastem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.